marca 29, 2015

O tym, jak to mentalna miazga przerodziła się w kibicowanie do utraty tchu...

marca 29, 2015

O tym, jak to mentalna miazga przerodziła się w kibicowanie do utraty tchu...

Jeszcze wczoraj rano łudziłam się, że jednak wystartuję w tym, jakże oczekiwanym przeze mnie biegu. Zasnęłam o pierwszej w nocy, a obudziłam się o 4 nad ranem (zresztą w ostatnim tygodniu nie raz mi się zdarzyła taka mega długa noc...). Odczekałam, aż zacznie świtać i wyszłam na ostatnią decydującą próbę. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to już totalnie bezsensu. Cuda może i się zdarzają, ale... Ale w moim przypadku tak cudnie być nie może. Po 4 minutach biegu kolano zaczęło o sobie przypominać i mówić "stop". Choć jeśli mam być szczera: mówiło od samego początku, ale ja chciałam te wołania zagłuszyć. Nie udało się. Wyłączyłam Garmina (po cholerę ja go w ogóle włączałam?) i musiałam sobie powiedzieć to wprost i bez ogródek: jutro nie wystartujesz w Półmaratonie Warszawskim. Koniec Twojej dwutygodniowej mordęgi w której każdego dnia oczekiwałaś, że dzisiaj nagle ból zniknie i pobiegniesz, jak jeszcze... 2 tygodnie temu. Koniec. Poszłam do domu, zjadłam śniadanie, a potem zaczęłam beczeć, jak bóbr. Czułam się totalnie mentalnie zmiażdżona. Wyłam z nieszczęścia. Naprawdę mało jest rzeczy na tym ziemskim padole, na których tak by mi zależało, jak na bieganiu. A tu taka kicha. Tyle przygotowań i w ogóle... Ale o tym już pisałam, więc dalej zanudzać nie będę. Po godzinie się jako tako ogarnęłam, pojechałam odebrać pakiet startowy, w planie miałam również iść na seminaria biegowe organizowane przez Magazyn Bieganie, co też uczyniłam (pierwszy był z Robertem Korzeniowskim!). Przeszłam się po expo, przymierzyłam trochę butów, które fajnie by było mieć... Ogólnie można powiedzieć, że nadal do mnie jeszcze nie docierało, że ja jutro przecież nie wystartuję. Chodziłam ze swoim pakietem sportowym, jak gdyby nigdy nic. Albo raczej: jak gdybym miała jutro stanąć na linii startu, a później przebiec linię mety z moją upragnioną życiówką. Tak się jednak nie stało. O godzinie 17 udało mi się pakiet odsprzedać i na tym bym mogła w sumie zakończyć tą opowieść, ale to nie koniec...

Pobiec nie mogłam, ale by zostać kibicem na medal było w moim zasięgu. Trochę się obawiałam, że będę ryczeć na widok każdego półmaratończyka, ale tak się (na szczęście?) nie stało. Przed godziną 11 ustawiłam się blisko mety. Była naprawdę świetnie usytuowana i marzy mi się, aby za rok organizatorzy nie wrócili do starej trasy, słowem, marzy mi się tam finiszować... Ale wracając do rzeczy. To całe kibicowanie dało mi tyle radości, tyle wewnętrznej motywacji, tyle przemyśleń na temat tego, jak fantastyczne jest bieganie, że naprawdę słowami nie sposób tego opisać. Obserwować z boku to całe wydarzenie było dla mnie naprawdę fantastyczne. Widząc niektórych biegaczy i wiedząc na jakie czasy biegną i jakie chcą złamać, byłam parę razy bliska zawału, gdy istniała obawa, że np. zabraknie im paru sekund. Ale na szczęście większości z nich się udało. :) Niektórym nawet udało mi się osobiście pogratulować tuż po dekoracji, co było dla mnie prawdziwym zaszczytem i bardzo pozytywnym doświadczeniem. Może zabrzmi to górnolotnie, ale po tym kibicowaniu jeszcze bardziej pokochałam ten cały Półmaraton Warszawski i za rok, jeśli dane mi będzie w nim wystartować i nabiegać jeszcze lepszą(!) życiówkę niż miałam zamiar w tym roku, to będzie to miało dla mnie jeszcze większą wartość. Co prawda cholernie mi przykro, że nie mogłam pobiec, ale na to już nic teraz poradzić nie mogę, a bycie kibicem też może trochę zmęczyć... Nie wiem, jakim cudem, ale od tego żarliwego kibicowania, aż mi się zrobił mały pęcherz na jednym palcu u dłoni... Poważnie! 

Moja niecierpliwość serca (i łydek) już trochę ostygła. W tym tygodniu koniec z próbami biegania, które kończyły się klapą i każdego poranka przyprawiały mnie o depresje. Dam się spokojnie wchłonąć temu podskórnemu krwiakowi. Nad tym kontroli niestety nie mam i nic na siłę nie zmienię. Do Orlen Warsaw Marathon został jeszcze miesiąc. Ale nie jestem w stanie nic kompletnie zaplanować. Jak to napisała mi kiedyś moja wychowawczyni z podstawówki w moim pamiętniku (Boże drogi, ileż to lat minęło): Cierpliwość to ostatni klucz, który otwiera drzwi... Chyba miała rację.


marca 26, 2015

Do startu pozostało 3 dni...

Do startu pozostało 3 dni...

marca 26, 2015

Do startu pozostało 3 dni...

A ja nadal nie wiem, czy wystartuję. Chodzi oczywiście o jubileuszowy Półmaraton Warszawski. Biegowej imprezy od której zaczęło się (tak to można ująć) całe moje bieganie. Nie jakiś tam bieg po podwarszawskich lasach (nic im nie ujmując...); nie jakaś tam dyszka na sprawdzenie formy. Nie jakiś tam bieg po wydmach, który zawsze idzie mi jak krew z nosa. To PÓŁMARATON WARSZAWSKI... I to jeszcze z nową, rewelacyjną, szybką i prostą trasą. Idealną na robienie życiówek. Serce mi się kraje, gdy na to patrzę... :



Od dnia nieszczęsnego wypadku (czyli dwóch tygodni) mój najdłuższy, ekhem... "trening" wyniósł 15 min. Po tym czasie kolano odmawiało posłuszeństwa i odmawia nadal. Dzisiaj wytrzymało 11 min (jedynym "pocieszeniem" było to, że biegłam nieco szybciej niż w poprzednich dniach próby, ale szybko to nie było i tak - mówiąc szczerze: ślimaczano wolno!). W zasadzie to nie powinnam zapewne w ogóle nawet próbować biegać, tylko spokojnie poczekać, aż kolano w pełni się zregeneruję. Ale o jakim "spokojnie" może tu być mowa, kiedy przede mną 2 starty do których przygotowywałam się od września/października? Gdybym to się stało chociaż 2 miesiące wcześniej, to może i na zdrowie by mi wyszło. Zregenerowałabym się, odpoczęła psychicznie. Ale w takim momencie, tuż przed docelowymi startami, to raczej przyprawia mnie to o depresje, a co do regeneracji: to tak, (re)generuję mi się dodatkowa warstwa sadła. 

Stoi nade mną wielki znak zapytania. Obiektywnie rzecz biorąc powinnam odpuścić. Po co się tak katować psychicznie i naciągać strunę nerwów (jeśli można to tak określić) do granic możliwości? Nie wiem. To znaczy wiem doskonale. Miesiące treningów, poświęcenia, kubłów potu, parę opakowań wazeliny, słowem... ja naprawdę włożyłam całe swoje serce i łydki w te przygotowania. A przez jakiegoś za przeproszeniem idiotę (czemu ja byłam taka miła dla tego faceta i mówiłam jak mantrę "naprawdę nic się nie stało, nic się nie stało..."), który zapomniał, że zielone światło dla pieszych, to zielone światło dla pieszych, a nie dla kierowcy? Gdybym go teraz jakimś przypadkiem spotkała, to powiedziałabym, że "Stało się i to dużo się stało! To zrujnowało moje półroczne przygotowania do półmaratonu i ... maratonu!". 

Ostateczną decyzję podejmę... dzień przed półmaratonem. Jeśli w sobotę rano nie będę w stanie przebiec chociaż 5 km, to rezygnuję. Z wielkim bólem, ze łzami w oczach, ale to nie miałoby żadnego sensu. I tak z szansami na życiówkę się już pożegnałam. Ale nie zawsze biega się po życiówki. To byłby bieg symboliczny. Teraz 30 min biegu byłoby dla mnie czymś na miarę cudu. A cóż dopiero półmaraton (a pomyśleć, że jeszcze 3 tygodnie temu bez żadnego bólu i większego zmęczenia, ba! dla regeneracji po ciężkim treningu, robiłam sobie 20 km biegu w tempie konwersacyjnym 5:20min/km ...).

Konkludując: trzeba sobie powiedzieć szczerze i wprost - liczę na cud. Jeśli bywają przypadki, że ludzie siwieją przez jedną noc pod wpływem jakiś dramatycznych wydarzeń, to czemu moje kolano nie mogłoby się zregenerować w przeciągu kolejnych 48 godzin i wrócić do normalności...? Podobno ludzki organizm jest niezbadany, a tym bardziej jego możliwości. Oczywiście nie jestem na tyle naiwna by wierzyć, że forma mi wróci w 48 godzin podczas siedzenia na fotelu, albo w jakuzzi bądź saunie, ale to już osobna kwestia... 

Że już nie wspomnę o drugiej kwestii która spędza mi sen z powiek (naprawdę). Do Orlen Warsaw Maraton pozostało 30 dni, a ja obecnie nie jestem w stanie zrobić nawet 2 km w planowanym tempie maratońskim. W optymistycznym wypadku (jeśli np. za tydzień będę już w stanie biegać i ten podskórny krwiak zniknie w cholerę) pozostanie mi 3 tygodnie, żeby 1) wrócić do formy, którą miałam tak pięknie wypracowaną przed tym idiotycznym wypadkiem, 2) doszlifować formę, zrobić tapering i złamać 3:30.

To wszystko brzmi kuriozalnie. Nieprawdaż? Wiem, że przede mnę pewnie jeszcze niejeden biegowy sezon, niejeden cykl przygotowawczy, półmaraton, maraton itd, itd... Wiem (tzn. mam taką nadzieję, bo to wydarzenie raczej utwierdziło mnie w przekonaniu, że niczego nie można być pewnym). Ale powiedzieć sobie "a co mi tam, rezygnuję" po prostu nie potrafię - chyba, że będę do tego zmuszona...

marca 15, 2015

2 tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim pieprznął mnie (za przeproszeniem) samochód...

2 tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim pieprznął mnie (za przeproszeniem) samochód...

marca 15, 2015

2 tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim pieprznął mnie (za przeproszeniem) samochód...


... na przejściu dla pieszych. Na zielonym świetle... Wypadek miał miejsce w piątek, gdy szłam na godzinę 18 na Drogę Krzyżową (ja rozumiem, gdybym jeszcze szła na jakiś melanż). Zawsze miałam w sobie coś z Hioba... Samochód wjechał na mnie z lewej strony (też miał zieloną strzałkę, ale przecież to ja miałam pierwszeństwo). Gość, który mnie potrącił wezwał kartkę (ja byłam w takim szoku, że upierałam się, że nic się nie stało i z tym krwotokiem z nosa oraz podartymi spodniami chciałam iść, jak planowałam do kościoła - to chyba taki mechanizm obronny, że człowiek tuż po wypadku nie dopuszcza do świadomości, że coś mogło mu się złego wydarzyć), potem przyjechała policja (dostał 500zł mandatu), odwieziono mnie do domu (bo odmówiłam pojechania do szpitala...) i dalej, cóż... Może i powinnam się cieszyć, bo tragicznie się to nie skończyło: ogłuszyło mnie na parę minut, plus krwotok z trochę obitego nosa, siniak na lewym paśmie biodrowym,  podarte spodnie na kolanie... I właśnie: to cholerne kolano. Żadna kosteczka nie pękła, ani nic w tym rodzaju, ale jest zbite i okryte nieskromnym siniakiem, co uniemożliwia mi obecnie bieganie i eliminuję z treningu. Przy chodzeniu jest w sumie okej, ale dzisiaj wybrałam się na sprawdzian, jak to wygląda podczas truchtu i po niespełna 10 minutach musiałam się zatrzymać. Kolano zaczęło mnie piec i odczuwalny był znaczny dyskomfort biegu - tak jakby ten siniak podrażniał mi chrząstkę w kolanie. Nie było sensu dalej tego ciągnąć...



 A przecież byłam teraz w bezpośrednim przygotowaniu startowym. Tak świetnie mi wszystko szło w ostatnich tygodniach. We wtorek zaliczyłam jeden z bardziej epickich biegów progowych na stadionie, tempo maratońskie w ubiegły weekend na totalnym luzie... W czwartek i piątek już zmęczenie trochę się skumulowało i lekkości brakowało, ale przecież o to chodzi w BPS... Miałam ten tydzień zakończyć z ponad setką na liczniku, następny również, a potem tapering przed półmaratonem, by forma w efekcie superkompensacji "wystrzeliła" na dzień zawodów. Wszystko tak pięknie zaplanowane i było 99% szans, że plan zostanie w pełni zrealizowany. A teraz nie wiem czego mogę się spodziewać po swoim organizmie. Nie wiem, czy w tym tygodniu uda mi się zrobić, jakiś (chociaż jeden...) mocniejszy trening na przetarcie przed półmaratonem - ba!'; nie wiem, czy będę mogła zrobić choćby 60 minut regeneracyjnego biegu... Nie chce dramatyzować co prawda, mam nadzieje, że w tym tygodniu się z tego wykaraskam (na szczęście mój organizm ma zdolność bardzo szybkiej regeneracji), ale nie będę ukrywać, że trochę szlag mnie trafia... Czemu to akurat teraz? Z drugiej strony pocieszam się, że lepiej teraz niż np. dwa dni przed Półmaratonem Warszawskim, albo o zgrozo, tuż przed Orlen Warsaw Marathon... Tyle miesięcy przygotowań diabli by wzięli... 

Postaram się zachować spokój na ile to możliwe (choć wracając dzisiaj ze swojego "treningu" trwającego 10min miałam chęć cisnąć głową w jakiś mur, albo co gorsza, stratować Bogu ducha winnego przechodnia na ulicy). Głosy z zewnątrz pocieszają mnie, że może na plus mi wyjdzie taka przymusowa "regeneracja"... Może tak. Zobaczymy... Trzymajcie kciuki, żeby tak właśnie się stało. "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło" mawiają... 

Cholera jasna.... co za farsa.

"Pocałunek z asfaltem" jaki zaliczyła Chrissie na
2 tygodnie przed Ironmanem w Kona - 2011 rok

Z treningu biegowego, jak już wspomniałam, jestem teraz wyeliminowana, ale za to postaram się popracować nad treningiem mentalnym (ze zdwojoną siłą). Przeczytam sobie jeszcze raz historię triatlonistki Chrissie Wellington "Bez ograniczeń". Ta kobieta z żelaza na dwa tygodnie przed Iromanem w Kona (dla niewtajemniczonych, czym jest Ironman: zawodnicy mają do pokonania 3,8 km pływania w otwartym akwenie - ocean... - następnie 180 km rowerem, po czym ... do przebiegnięcia maraton, czyli 42,195 km najczęściej w totalnym słońcu przy temperaturze około 30 stopni w cieniu) miała "pocałunek z asfaltem" podczas treningu kolarskiego. Potłukła się naprawdę mocno, ale pomimo tego wypadku w niemal kluczowym czasie przed wyścigiem, wygrała te heroiczne zawody w iście heroicznym stylu... 

marca 08, 2015

Weryfikacja planów i zimna kalkulacja

Weryfikacja planów i zimna kalkulacja

marca 08, 2015

Weryfikacja planów i zimna kalkulacja

Za mną kolejny tydzień treningowy. Stuknęło 103,18 km, w tym 3 naprawdę wartościowe akcenty. W skrócie:

Podsumowanie tygodnia (2.03 - 8.03)

Poniedziałek: 15 km wybiegania po niedzielnych zawodach (średnie temp.5:17min/km)
Wtorek: Biegi progowe 4,8/3,2/1,2 km (miało być na stadionie, ale niestety zastała mnie ślizgawka, więc trzeba było zrobić trening na pętli nad stawem); tempo progowe wyszło trochę słabiej niż zazwyczaj na treningu, bo jednak w nogach miałam jeszcze zawody (4:32-4:38min/km); z przerwą 2min trucht - łącznie 15,07 km
Środa: wolne od biegania/ zajęcia ze sztangą
Czwartek: Trening rytmowo - progowy; tj. bs/3x200/200m trucht/ 5x1,2km temp.prog 4:26-4:34min/km z przerwą 35sekund/ rytmy 2x400/400 - łącznie 14,39km - najbardziej w tym treningu pozytywnie mnie zaskoczyło, że schłodzenie po treningu zrobiłam w okolicach tempa maratońskiego, a wydawało mi się, że robię regeneracyjny truchcik
Piątek: regeneracja 14,13 km (śr. 5:25min/km)
Sobota: 20km w tempie maratońskim (śr.tempo wyszło 4:52min/km), łącznie 24,58km ze średnią 4:58min/km - naprawdę bardzo dobra dyspozycja i czułam, że mogłabym spokojnie jeszcze dalej pociągnąć bieg w tempie M (2 tygodnie temu ledwo dobrnęłam do końca)
Niedziela: regeneracyjne 20km (śr.tempo 5:21min/km)

Sobotni trening


Ogólnie ten tydzień zdecydowanie mogę uznać za bardzo udany. Prócz biegania staram się 3 razy w tygodniu robić ćwiczenia z piłką gimnastyczną na brzuch i stabilizację, ćwiczenia na ręce z ciężarkami i oczywiście nie zaniedbywać stretchingu, bo muszę przyznać, że daleko mi do ideału w tej kwestii. Tzn. nie żebym jakoś bardzo rzadko się rozciągała, ale pomimo, że robię to dość systematycznie, to i tak mam wrażenie, że jestem pokurczona. Może nie mam ambicji, żeby robić szpagat, ale wyprostować te zabiegane nogi i dociągnąć je do tułowia trzymając chociaż na wysokości łydki, to by wypadało, a nie tak ślamazarnie zginać je w kolanach...

Weryfikacja i zimna kalkulacja, czyli o planowanym tempie półmaratońskim

W tytule posta wspomniałam o zimnej kalkulacji i weryfikacji. Otóż, jakiś czas temu napisałam tutaj, że chciałabym tegoroczny Półmaraton Warszawski przebiec w średnim tempie 4:29min/km i stwierdziłam, że jak najbardziej jest to możliwe. Może i jest, ale rozsądek podpowiada mi, że powinnam się raczej nastawiać na tempo w przedziale 4:35-4:39min/km. Zresztą, nie tylko rozsądek, ale i kalkulator biegowy. Poza tym zastanawiam się też, czy by nie spróbować pobiec negative splits, bo obawiam się, że znowu "zapędzę" się na początku dystansu i rzeczywiście pierwszą dychę uda mi się przebiec w tempie 4:29min/km, a potem... będę cierpieć i z każdym kilometrem zwalniać. Cóż, zobaczymy, ale coraz bardziej przekonuję się wewnętrznie do taktyki NS, a nie utrzymywania stałego tempa. Co prawda wymaga to dużej dyscypliny, bo na zawodach z reguły gazu nie brakuję na pierwszych kilometrach i biegnie się z jakąś dziwną fałszywą pewnością, że utrzyma się takie tempo z lekkością do końca dystansu, ale ta nieroztropność (delikatnie mówiąc) szybko prowadzi do zderzenia się ze ścianą, a jeśli nie ze ścianą, to do zakwaszenia i natarczywych myśli, by zejść z trasy... Cóż, zobaczymy. Nie ukrywam, że chciałabym siebie pozytywnie zaskoczyć na Półmaratonie Warszawskim i pobiec ten negative splits. :)

marca 03, 2015

Tropem Wilka... i trochę o Sakramencie Potu

Tropem Wilka... i trochę o Sakramencie Potu

marca 03, 2015

Tropem Wilka... i trochę o Sakramencie Potu


W ostatni weekend wystartowałam w Biegu Tropem Wilczym dnia 1 marca, rzecz jasna w Warszawie. Przez spalony Most Łazienkowski trasa została nieco zmodyfikowana i zamiast dłuższej prostej Aleją Zieleniecką, biegaczom zostały zafundowane 4 okrążenia Parku Skaryszewskiego w przypadku biegu na 10 km, a to właśnie w nim brałam udział. Przyznam, że średnio mnie to ucieszyło. Nie dość, że 4 pętle, to w tym jeszcze parę spowalniających nawrotek, że już nie wspomnę o tych dziurach... Ale dość tego malkontenctwa. 

W tygodniu przed zawodami znacznie zmniejszyłam kilometraż, jak i intensywność treningów, tj. akcenty były tylko na pobudzenie, a nie z myślą o mocnych przetarciach, "zajeżdżaniu się" i podbijaniu formy. Ot takie, by się nie zamulić.


Podsumowanie tygodnia (23.02 - 1.03)

Wyglądało to tak:

Poniedziałek: wolne ( w sam pt, sob, niedz. łączna objętość wyniosła 64 km, więc wypadało się zregenerować nieco)
Wtorek: 12km w śr.temp. 5:06min/km
Środa: lekki akcent na pobudzenie - 5x5 min w tempie progowym 4:20 - 4:25min/km (stadion) z przerwą 1min trucht / łącznie 11km
Czwartek: bardzo luźne 11km (5:34min/km) - coś mnie lewa noga bolała...
Piątek: Rytmy 3x(200/200/400) - tempo odcinków od 3:34 do 3:45min/km / łącznie 11,80 km
Sobota: bs 8,6 km w tym przebieżki 4x100m na pobudzenie

Razem wyszło wszystkiego 65,1 km, więc o około 35 km mniej niż choćby w poprzednim tygodniu, więc teoretycznie świeżość na zawodach być powinna.

Zawody...

Czy była? Nie wiem. Wiem, że pobiegłam bardzo nierozsądnie, ale tak sobie myślę, że kompletnie nie potrafię biegać na dychę. Na razie nie jest to mój dystans. Może wraz z nabieranym biegowym doświadczeniem kiedyś go okiełznam, ale na razie chyba nie zdarzyło mi się pobiec dychy, tak jakbym sobie tego życzyła.

Ale nie mogę też powiedzieć, że poszło mi źle. Nabiegałam nową życiówkę tj. 44 min 53 s. Po przekroczeniu linii mety myślałam jednak,  że nie udało mi się nawet złamać tych nieszczęsnych 45 minut i w grobowym nastroju jadłam wojskową grochówkę, którą uraczono nas po biegu. Ze zmęczenia zapomniałam, że czas na telebimie, czy jak to tam inaczej nazwać, to czas wyświetlany od wystrzału startera, a ja linię startu przekroczyłam parę sekund później. Tak więc potem uświadomiłam sobie, że uff... złamałam 45 minut. Ale i tak byłam średnio zadowolona. Dlaczego? Bo zamiast pobiec z głową, pobiegłam pierwsze kilometry sercem, a potem cierpiałam. W okolicach 7-8km miałam nawet myśli żeby zejść z trasy. Pierwszy kilometr przebiegłam tempem 4:19 i myślę sobie "cholera, a może by tak zamiast w planowanym tempie poniżej 4:30 przez pierwsze kilometry, pobiec by tak poniżej 4:20?! Mam taką lekkość w nogach...". Tak... lekkość była może przez pierwsze 5 kilometrów, a później zaczęłam stopniowo zwalniać. Na szczęście miałam jeszcze siły, żeby przyspieszyć na ostatnim kilometrze, bo w przeciwnym razie to rzeczywiście nie złamałabym nawet tych 45 minut...


Szkoda, że podczas biegu zapomniałam o tym cytacie...

"Biegnij pod kontrolą podczas wyścigu, a wyścig będzie Twój; biegaj na czuja, a wyścig przejmie panowanie nad tobą." - święte słowa. Muszę je sobie chyba napisać flamastrem na rękach przed maratonem.



W każdym razie, co ucieszyło mnie dużo bardziej niż ta nowa życiówka (bo w duchu liczyłam na lepszy czas), byłam na 9 miejscu wśród 331 startujących kobiet, czyli, jakby nie patrzeć w ścisłej czołówce tego biegu! Pierwsza dziesiątka brzmi całkiem dumnie, tym bardziej, że tylko zwyciężczyni była młodsza ode mnie (bodajże rocznik 94), a reszta zdecydowanie starsza w większości (nawet i o ponad 10 lat...). Jaki z tego morał? Mam jeszcze dużo czasu, żeby dogonić czołówkę kobiet. :) A nawet bardzo dużo. :)

A teraz wkraczam już w BPS - Bezpośrednie przygotowanie startowe. Tak więc czekają mnie 3 mocne tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim (ogłoszono już nową trasę i moim skromnym zdaniem jest dużo szybsza niż poprzednia, tak więc biegaczom całkiem na plus wyszło to spalenie mostu...), w których planuję nie schodzić poniżej 100 km tygodniowo (i 3 akcentów w tyg.), potem tydzień taperingu przed półmaratonem, a następnie podobny schemat przed Orlen Warsaw Marathon. Czy życie biegacza nie jest piękne? Te hektolitry wylanego potu w imię życiówek to cudowny heroizm... Jak to ładnie ktoś ujął w książce "Biegać mądrze" - Sakrament Potu...

Open: 197/1354
Wśród kobiet: 9/331
Czas netto: 00:44:53


[Btw. jeszcze co do samego biegu, to jak pewnie wszystkim wiadomo jest on organizowany dla uczczenia pamięci tak zwanych Żołnierzy Wyklętych, więc prócz samego biegu, organizowana była również rekonstrukcja historyczna i inne tego typu atrakcje, a prócz tego, udało mi się również "załapać" na krótkie przemówienie jednej z kombatantek wojennych, która m.in była skazana na ileś lat sowieckich łagrów... Przyznam, że było to dla mnie dość wzruszającym doświadczeniem. Ostatnio czytam książkę Warłama Szałamowa, również byłego więźnia łagrów, pt. "Opowiadania kołymskie", które jak się można domyślać, opisują właśnie realia, jakie tam panowały. I ciężko uwierzyć, że... były to realia. Książkę zdecydowanie polecam wszystkim choć trochę zainteresowanym tego typu tematyką.]

Copyright © Szanuj pasję , Blogger