lutego 05, 2018

Podsumowanie stycznia i trochę o londyńskich postanowieniach

Podsumowanie stycznia i trochę o londyńskich postanowieniach

lutego 05, 2018

Podsumowanie stycznia i trochę o londyńskich postanowieniach

Od mojego ostatniego posta na tym umarłym blogu minął już ponad rok. Nie znaczy to oczywiście, że przez tak długi czas nic nie trenowałam. Ale pisać o tym - nie pisałam nic. Nowy Rok sprzyja jednak pewnym zmianom i łatwiej zabrać się za rzeczy, które tkwią nam gdzieś tam z tyłu głowy, tak więc skoro ostatnio trenuję naprawdę dość solidnie pomyślałam sobie, że może warto by było jakoś to podsumowywać. I trochę się pochwalić (od tego przecież są blogi) :)


Z początkiem roku zapisałam się na 2 półmaratony (Półmaraton Wiązowski i oczywiście Półmaraton Warszawski) oraz jeden maraton (Orlen Warsaw Maraton), tak aby mieć jasne i konkretne cele przed sobą, a w chwilach zwątpienia wiedzieć po co mi właściwie ten kolejny trening i w imię czego wylewam te hektolitry potu. Przyznam, że na motywację do treningów nie mogłam narzekać. Wiadomo, czasem strasznie mi się nie chciało (zima potrafi być bardzo niewdzięczną porą roku do biegania, szaruga za oknem, mróz, ślisko, wietrzysko...), ale sumą summarum z reguły wychodziłam zwycięsko z takich wewnętrznych rozterek i chwilowego zniechęcenia. I nie ukrywam, za każdym razem miałam z tego powodu satysfakcję. 

Pierwszy tydzień stycznia był trochę ciężki z uwagi na to, że w okresie świątecznym niestety nie udało mi się zbyt wiele trenować. Przyczyną nie były o tyle święta same w sobie, co przeziębienie, a później straszna jelitówka, która bardzo mnie osłabiła. Na szczęście wyszłam z tego w miarę szybko i płynnie weszłam w rytm treningowy. 



Bieganie  

Bieganie w zimowej scenerii :)
W styczniu udało mi się nabiegać 271,86 km. Nie jest to może jakimś zatrważającym kilometrażem, ale nie mam już w sobie tego owczego pędu co kiedyś, aby biegać po 430km kilometrów miesięcznie. Może jeszcze nastaną znowu takie czasy, obecnie jednak nie widzę takiej potrzeby. Na nic by mi się obecnie takie "nabijanie" kilometrów nie przydało, a jeszcze nabawiłabym się kontuzji. Co do jakości tych kilometrów, to akcentów nie było zbyt wiele. W zasadzie same tzw."zabawy biegowe", podbiegi, nieco mocniejsze rozbiegania i bieganie w tlenie. Było też bieganie w pięknej zimowej aurze (w tym uciekanie przed psami z pobliskich wiosek) i ślizganie się na chodnikach. Było też bieganie po kultowym Hyde Park w Londynie, ale o tym skrobnę jeszcze parę słówek. :)







Trening uzupełniający (spinn bike, sztanga) 

Dużą zmianą w moim treningu jest wprowadzenie do planu jazdy na rowerze treningowym (tak zwany spinn bike). Rower zawsze był mi bliski, ale w takiej formie posmakowałam go dopiero w listopadzie i bardzo mnie to chwyciło. Aż tak bardzo, że zaopatrzyłam się w buty MTB (na SPD przyjdzie jeszcze pora, gdy zacznę myśleć poważniej o tri), tj. Bontragery Evoke DLX. Wpinanie się i odpinanie z pedałów stanowi dla mnie jeszcze pewną trudność (już teraz rozumiem skąd ta obawa przed jazdą na szosie wśród niektórych), ale usilnie nad tym pracuję... Aż tak bardzo usilnie, że przy wypinaniu się przekrzywiło mi się wpięcie w lewym bucie, ale no tak to już bywa, gdy upór bywa wielki... :) Na spinning chodzę do znanego klubu Calypso i za każdym razem pot leje się ze mnie strumieniami na tych zajęciach. Muzyka czasem mnie irytuję, instruktorzy również, ale ogólnie jest fajnie :) Przypomina to jazdę po górach i każdy trening opiera się na podjazdach i ... podbiegach. Np.5 min bardzo mocno jazda w górze, 1 min lekko w siodle z niskim obciążeniem. I tak przez 50-60min do bitu muzyki. Czasem dobijam tętnem nawet do 170ud/min, więc jest to całkiem solidny wycisk. W styczniu na spinningu spędziłam ponad 9h (10 treningów).  Uważam, że przy moim obecnym kilometrażu spinning jest dobrym uzupełnieniem treningu i dzięki temu, że pracują tu inne grupy mięśniowe i nie obciążam stawów samym bieganiem, ryzyko kontuzji maleje, a układ wydolnościowy się wzmacnia. Co prawda nie biegam teraz zbyt wielu akcentów, a w zasadzie bardzo mało, więc łatwo mi ten spinning wpleść w swój trening bez straty dla biegania. Jednak planuję nie rezygnować ze spinningu przez cały swój cykl przygotowań. Zobaczymy, jakie przyniesie to rezultaty. Do żadnego biegu na 10km się obecnie poważniej nie przymierzam (ewentualnie jakiś start dla mocniejszego przetarcia, ale bez parcia na życiówkę), więc szybkość jako taka nie jest mi potrzebna, a wytrzymałość. Kształtowanie jej idzie w parze z treningami na rowerze.
Do treningu uzupełniającego wplatam też ćwiczenia ze sztangą. W styczniu wykonałam 5 takich treningów (łącznie: 4h 20min). Są to ćwiczenia raczej typowo wytrzymałościowe, a nie siłowe, więc nie buduję tym sposobem zbędnej tkanki mięśniowej, a po prostu się wzmacniam. Niby nogi mam silne, ale najbardziej nie cierpię przysiadów ze sztangą...  
Jeśli zaś chodzi o rozciąganie i rolowanie, które przy takim obciążeniu wydaję się wręcz konieczne, to tutaj niestety muszę mocno uderzyć się w pierś i przyznać, że ten element w moim treningu zdecydowanie kuleje. Niestety. Niby coś tam się czasem porozciągam, poroluję, ale systematyczności nie ma w tym kompletnie. Postaram się trochę popracować nad tym w lutym. No i core stability... Tego też robię zdecydowanie za mało. Tzn. bez problemu wytrzymuję 60s w pozycji plank, trochę dłużej pewnie też, ale jak już przychodzi mi zrobić jakieś dłuższe ćwiczenia tego typu, to cierpię niemiłosiernie. 

Podsumowując. W ogólnym zarysie to był dobrze przepracowany styczeń. Jest co poprawić, ale nie ma też na co narzekać :)
Bieganie: 271, 86km (24h 34min)
Spinn bike: 10 treningów (ponad 9h)
Sztanga: 5 treningów (4h 20min)
Łączny czas treningu: 38h 26min
Spalone kalorie: około 20,183 C (ileż to tabliczek czekolady :D )
Dni wolne: 5

Na koniec skrobnę jeszcze trochę o wspomnianych w tytule posta londyńskich postanowieniach. W styczniu miałam okazję pierwszy raz w życiu być w Londynie. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z okazji, aby tam nie pobiegać. Padło na dzielący mnie 4km od miejsca noclegu Hyde Park. Coś tam gdzieś kiedyś czytałam, że to kultowe miejsce, że w Londynie panuję atmosfera "bieganizmu", ale czegoś takiego się nie spodziewałam. Biegnąc londyńskimi ulicami, a później przekroczywszy bramę Hyde Parku czułam się, jak w dniu jakiegoś wielkiego biegu. Biegają tam wszyscy. Co paręset metrów zatrzymywałam się, aby uchwycić atmosferę tego miejsca. Niestety aparatem w telefonie raczej ciężko zrobić dobre zdjęcia, więc ani jedno z nich nie oddaję klimatu jaki tam panuję, ale kto ma hopla na punkcie biegania ten pewnie zrozumie co mam na myśli. W każdym razie w mojej głowie zaświtała pewna myśl, którą mam nadzieje kiedyś przerodzić w czyn. Pobiegnę kiedyś maraton w Londynie. Nie jest to wcale taka prosta sprawa, ale do zrobienia (w mojej kategorii wiekowej trzeba posiadać życiówkę w maratonie poniżej czasu 3:45, no i zapisanie się na bieg drogą losowania graniczy niemal z cudem, ale już czytałam coś niecoś o niejakim Henryku Paskalu i za (nie)stosowną opłatą pakiet można mieć gwarantowany). Z takim celem długoterminowym trenuje się o wiele lepiej. :) 
Copyright © Szanuj pasję , Blogger