maja 28, 2018

V Pruszkowski Bieg Wolności - czyli relacja z bardzo gorącej dychy...

V Pruszkowski Bieg Wolności - czyli relacja z bardzo gorącej dychy...

maja 28, 2018

V Pruszkowski Bieg Wolności - czyli relacja z bardzo gorącej dychy...

W ostatni weekend jakże gorącego w tym roku maja odbył się V Pruszkowski Bieg Wolności. Temperatura w cieniu wynosiła około 27 stopni, żar lał się z nieba i nie widać było ani jednej chmurki na horyzoncie. Słowem - ciężko wyobrazić sobie gorsze warunki do biegania. W drodze na start też mieliśmy trochę niefortunnych przygód... Ale na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie. 

 

Start biegu. Zdjęcie pochodzi ze strony http://pruszkowbiega.pl

Start w tych zawodach zaplanowałam dosyć spontanicznie. Na liście startowej pojawiłam się 6 dni przed biegiem i jeśli pogoda by dopisała chciałam biec na życiówkę. Uznałam, że to też ostatni dzwonek tej wiosny, która zdecydowanie bardziej przypomina upalne lato, aby coś jeszcze konkretniejszego nabiegać. Zrobiłam więc delikatny tapering w tygodniu przed i starałam się być w dobrej dyspozycji na dzień zawodów. Z niejaką obawą patrzyłam jednak na prognozy pogody, które nie były zbyt pomyślne, więc liczyłam się z tym, że będę musiała trochę zmienić swoje plany. W sobotę lało jak z cebra, a na dodatek nad Warszawą przechodziła jeszcze burza. Współczuję, ale podziwiam jednocześnie osoby, które tego dnia biegły półmaraton nad Zegrzem - szacunek!



Za to w niedzielę już od samego rana słońce nieźle przygrzewało, co zaczęło mnie trochę stresować. Jakby mało mi było adrenaliny, to przegapiłam też w regulaminie zawodów punkt, gdzie to napisane było, że biuro zawodów w dniu biegu czynne jest do godziny 9... W samochodzie byliśmy dopiero około 8:40 i jeszcze zaczęła szwankować nam nawigacja. Niby z Warszawy do Pruszkowa w niedzielny poranek to w zasadzie rzut beretem, ale nie wiem, jak to się stało, że zamiast do Pruszkowa na Bohaterów Warszawy, dojechaliśmy do Ursusa na ulicę Dzieci Warszawy, a na zegarze była już 8:55. Przyznam, że nawet miałam myśli, żeby odpuścić i podświadomie taka wizja sprawiała mi ulgę, bo jak tylko pomyślałam o tym, jak bardzo jest gorąco i jak bardzo mogę cierpieć na trasie tego biegu przez tą afrykańską pogodę, to robiło mi się źle... A jakby mało nam było niefortunnych zdarzeń, to jeszcze na szybę kierowcy przed nami wpadł gołąb i trochę krwi chlapnęło też na nas... Na szczęście jednak (z krwią na szybie) dojechaliśmy do biura zawodów w Pruszkowie, które dla takich gap i spóźnialskich, jak ja było nadal otwarte. Odebrałam pakiet i o 9:10 byłam już na Stadionie Znicz w Pruszkowie. Słońce grzało tak mocno, że aż paliły plecy... O biegu ze średnią 4:23/km mogłam zapomnieć w takich warunkach. Jestem raczej w gronie tych osób, które słabo znoszą upały, więc trzeba było myśleć realistycznie. Średnia 4:35-4:39/km to maks na jaki mnie obecnie stać w takich warunkach. Trochę dziwił mnie widok osób, które na 40 minut przed biegiem zaczęły już rozgrzewkę, ale cóż... różne ludzie mają upodobania. Ja swoją zaczęłam około 9:40 i po dwóch kilometrach (w tym trzech przebieżkach) byłam już kompletnie zlana potem. 

Gorąca rozgrzewka...

Na starcie ustawiło się około 200 biegaczy, więc tak kameralnie. Równo o godzinie 10 ruszyliśmy ze Stadionu Znicz na ulice Pruszkowa, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Od urodzenia mieszkam w Warszawie, a trochę wstyd przyznać - moja stopa nigdy tutaj nie postanęła. Jakoś źle mi się kojarzyły te rejony (że dresy i te sprawy), ale ten bieg zdecydowanie odczarował to negatywne skojarzenie. Pruszków jest bardzo ładny i taki z klimatem. Zadbane uliczki, osiedla z domkami, piękny park, stadnina koni i dużo zieleni. I stadion też mają całkiem fajny, tylko ten tartan trochę już wytarty... :P Z chęcią tutaj wrócę. :) W każdym razie (bo już nieco odbiegłam od tematu) - ruszyliśmy i to dosyć mocno. Przede mną biegło 6 kobiet, a co zabawne jedną z nich była dziewczyna, która brała udział w I Biegu Marii Grzegorzewskiej, a którą to... wyprzedziłam wtedy na 4-tym kilometrze. Tym razem też wystartowała dosyć mocno i przez pierwszą połowę biegu była sporo przede mną, ale sukcesywnie się do niej zbliżałam i na 6-tym kilometrze udało mi się ją wyprzedzić. Historia lubi się trochę powtarzać i wbrew pozorom nasz warszawski światek biegaczy nie jest, aż taki duży jakby się mogło wydawać. :) Swoją drogą uważam, że to dziewczyna z dużym biegowym potencjałem - młodsza ode mnie o 6 lat, sylwetka biegaczki (ja musiałabym przejść chyba na dietę 1000kcal, żeby się tak prezentować :D), na razie z tego co widziałam biega bez zegarka, a na "samopoczucie" - moim zdaniem ma szansę jeszcze namieszać w amatorskim światku jeśli w porę ją ktoś wyłapię i zacznie trenować bieganie bardziej profesjonalnie. Może jakimś cudem wpadnie na tą relację i będzie wiedziała, że to o niej mowa. :) 

Wracając do biegu. Tętno już niemal od samego początku wskoczyło mi na czerwoną strefę (powyżej 170ud/min). Starałam się biec zachowawczo na ile to tylko możliwe na zawodach, bo wiedziałam, że w takim upale wystarczy przeszarżować 1km, żeby na następnym paść jak mucha. Wolałam więc przebiec cały dystans średnio mocno, ale dobiec do końca, niż połowę ile fabryka daję, a potem leżeć gdzieś w krzakach (a i takie przypadki niestety na tym biegu widziałam, co wcale mnie nie dziwi przy takiej pogodzie). Z każdym kilometrem moje tętno rosło, a na 7-mym kilometrze przekroczyło już średnią 180ud/min. Na ostatnim sięgnęło, aż do 188 uderzeń, więc mimo dosyć kiepskiego tempa i tak serce było już niemal na skraju wytrzymałości... Chociaż przyznam, że mimo ciężkich warunków nie miałam jakiegoś prawdziwego kryzysu, ani kolki. Cały czas było po prostu ciężko, ale do wytrzymania. Oczywiście gdybym starała się biec w planowanym tempie na życiówkę, to pewnie szybko by mnie odcięło. Cały dystans biegłam praktycznie sama, co też nie ułatwiało zadania. Co jakiś czas tylko kogoś wyprzedzałam, albo ktoś wyprzedzał mnie. Taki to już urok kameralnych biegów. Wiedziałam, że już żadna kobieta mnie nie wyprzedzi, a i panów też niewielu, ale mimo to starałam się nie odpuszczać. Ostatnie 300 metrów biegło się po wcześniej wspomnianym Stadionie Znicz, dzięki czemu był najszybszym moim kilometrem w tym biegu. Osobiście bardzo lubię, gdy tak usytuowana jest meta (identycznie jest na Półmaratonie Radomskiego Czerwca - oj tam to mają piękny stadion!). Z boku trybuny, tartan pod nogami (oj jak ja lubię czuć tartan pod nogami!). Idealnie. 



Finalnie dobiegłam jako 6. kobieta, a trzecia w swojej kategorii wiekowej K20. Co prawda podczas dekoracji stałam na pierwszym miejscu w swojej kategorii, co szczerze mnie zdziwiło, ale to dlatego, że organizator nie chciał, żeby osoby stające na pudle w klasyfikacji OPEN i w kategoriach wiekowych się dublowały. W związku z tym.. otrzymałam statuetkę za 1. miejsce w K20. Ale podkreślę jeszcze raz: byłam trzecia. :) Czas jaki uzyskałam to 46:26. Ponad 4 minuty straty do pierwszej kobiety (żadna nie złamała 40 minut), ale wystarczyło, żeby cieszyć się małym zwycięstwem.


Jeśli chodzi o mój start w tym biegu to byłoby chyba na tyle, ale pozwolę sobie jeszcze na parę dodatkowych wzmianek. Uważam, że takie kameralne imprezy to świetna sprawa dla amatorów. Na pudle mają szanse stanąć osoby, które w wielkich biegach masowych, gdzie to granica między amatorami, a profesjonalistami zdecydowanie się zaciera, mają na to bardzo małe szanse. A przecież też poświęcają bieganiu masę czasu i wkładają w to mnóstwo wysiłku. I wplatają w to jeszcze inne obowiązki. Tylko biegacz amator wie, jaki to czasem heroizm! :) Po drugie można spotkać wiele inspirujących osób, jak np. niewidomy pan ze swoją przewodniczką, który to ukończył około 150 maratonów na całym świecie; mężczyzn i kobiety w kategoriach 50-60, którzy wyglądają młodziej o dobre 10 lat i wykręcają świetne wyniki - czy jest lepszy przykład na to, że bieganie to świetny sposób na życie? Tacy biegacze to najlepsi ambasadorzy biegactwa! I oczywiście osoby na wózkach inwalidzkich, które zawsze bardzo podziwiam za siłę (głównie psychiczną) i wytrwałość.

Bardzo wzruszający i inspirujący widok. Podziwiam! Zdjęcie pochodzi ze strony http://pruszkowbiega.pl

Tak, to był zdecydowanie dobry dzień. A wieczorem potruchtałam jeszcze ponad 7km na Młocinach ze swoim biegowym... upartym podopiecznym. Chciał się poddać mimo kolki (a jaką kwaśną miał minę!), ale mu nie pozwoliłam. :)

maja 24, 2018

Relacja z kameralnego I Biegu Marii Grzegorzewskiej

Relacja z kameralnego I Biegu Marii Grzegorzewskiej

maja 24, 2018

Relacja z kameralnego I Biegu Marii Grzegorzewskiej

Trzy tygodnie temu wpadła mi w oko informacja, że uczelnia na której miałam większą lub mniejszą przyjemność studiować organizuję pierwszy w swojej historii bieg na dystansie 5 km. Myślę sobie: czemu by nie wystartować? I tak też zrobiłam. 

 


W głowie tliły się jednak pewne wątpliwości. Miałam w planach wystartować w Półmaratonie Hajnowskim, który odbywał się następnego dnia i raczej tam chciałam bardziej się wykazać, więc zależało mi, aby być w dobrej dyspozycji. Niby 5 km to nie dużo i szybko można się zregenerować, ale wiedziałam też, że regeneracja ta byłaby z pewnością nieco zaburzona. Niemal od razu po biegu czekała mnie podróż z Warszawy do Czuchleb (ponad 2 godziny jazdy samochodem), a następnego dnia rano kolejna podróż z Czuchleb do Hajnówki (prawie 100 km) i start półmaratonu o godzinie 12 (w tym również kolejny przejazd autokarem z Hajnówki do Białowieży na linię startu). Brzmi na trochę szalony plan. Poza tym... chciałam zająć wysoką lokatę na tej niepozornej piątce i wyprzedzić wszystkie studentki Akademii Pedagogiki Specjalnej. :D Wahałam się więc trochę czy start w tym biegu to dobry pomysł, ale zweryfikowało to moje gapiostwo... 10 maja chciałam opłacić swój start w Hajnówce i okazało się (jej, tak nagle, prawda? jakby to nie było regulaminu tegoż biegu...), że można ją uiszczać do dnia... 7 maja. Przyznam, że zrobiło mi się strasznie przykro i żal. Byłam na siebie naprawdę wściekła. Od paru lat ten półmaraton jest na liście biegów w których bardzo chciałabym wystartować i na początku kwietnia postanowiłam, że w tym roku będzie to dobry i sprzyjający moment (w głównej mierze dlatego, że logistycznie stało się to prostsze), aby to zrobić. Ale cóż... gapa ze mnie straszna. Hajnówki nie pobiegłam, w biesiadzie udziału nie wzięłam, na pudle nie stanęłam i z żubrem zdjęcia też nie mam. Całe szczęście na otarcie łez udało mi się osiągnąć mały sukces na I Biegu Marii Grzegorzewskiej...




Start w tej piątce i tak był trochę szalony nawet bez wizji brania udziału w półmaratonie następnego dnia w innym województwie... Bo i termin tego biegu był trochę nietypowy i mało korzystny. Piątek o godzinie 15... Cóż, bardzo po studencku. W związku z tym musiałam szybko teleportować się z pracy do domu, przebrać się w strój sportowy, odsapnąć 10 minut i siup do autobusu w stronę Parku Szczęśliwickiego, gdzie odbywał się ten bieg. Plan w bardzo amatorskim stylu. Rozłożenie posiłków tego dnia też było dla mnie trochę problematyczne, gdyż w zasadzie nigdy nie biegam o tej porze, ale wyszłam z założenia, że wolę być "niedojedzona" niż przejedzona (w 99% robię treningi na czczo nie licząc porannej kawy, więc mój żołądek lepiej zachowuję się gdy jest pusty niż pełny podczas biegania :P). Jakoś udało mi się z tym wszystkim uporać i kwadrans po 14 byłam już w Biurze Zawodów. Odebrałam swój pakiet startowy (i tutaj mała dygresja: start w tym biegu był darmowy, a w pakiecie była nawet bawełniana koszulka z logiem APS-u, numerem startowym, chipem i wodą źródlaną, a na każdego uczestnika na mecie czekał symboliczny medal, a dla zwycięzców... piękne puchary) i udałam się na rozgrzewkę. I tutaj zaczęło robić się ciężko...

Trasa biegu obejmowała 4 pętle (1,25 km) po Parku Szczęśliwickim. Nigdy jeszcze nie biegłam w tym miejscu, więc moja rozgrzewka stanowiła jednocześnie rekonesans trasy. Łapie sygnał GPS, zaczynam biec... i oj. Tempo 5:40/km, nogi jak z ołowiu, kostka Bauma i wściekły wiatr. I jeszcze ta pora. Przyjemna to ta rozgrzewka nie była i nie napawała optymizmem. Zrobiłam jedno okrążenie i ... jedną przebieżkę, bo jak zobaczyłam, że robię ją ledwo w tempie 5:00/km to nie chciałam się dalej dołować. Wiedziałam, że to będzie bolesne 5km, bez żadnej lekkości i z grymasem na twarzy. Ale z drugiej strony nie miałam zamiaru odpuszczać, bo przyjechałam na te zawody z bardzo konkretnym i realnym zamiarem. 


Większość uczestników biegu to byli zdecydowanie studenci, a raczej studentki APS (to dość sfeminizowana uczelnia; pamiętam, że na moim roku było chyba 5-ciu mężczyzn na około 300 studiujących osób) w niebieskich koszulkach z pakietu. Osoby z poza raczej się wyróżniały i wyglądały bardziej pro... :P Wyłapałam wzrokiem paru znanych mi z widzenia biegaczy i ustawiłam się w pierwszej linii na starcie. Krótkie przemówienia organizatorów, powitanie uczestników i z lekką obsuwą czasową ruszyliśmy. Wystartowaliśmy dosyć mocno, patrzę tempo 3:40/km - za mocno jak dla mnie nawet i przy dobrej dyspozycji. Dwie dziewczyny w niebieskich koszulkach ruszyły niczym Struś Pędziwiatr i były dobre 200 metrów przede mną. Albo są tak mocne, że nie mam z nimi szans - pomyślałam, albo trochę się zapędziły i zaraz któraś z nich opadnie z sił i nie wytrzyma narzuconego sobie tempa. Za mną w odległości około 50 metrów widziałam czwartą kobietę, ale sukcesywnie zwiększałam odległość pomiędzy nami, tak że na drugiej nawrotce już jej nie widziałam. Przyznam, że od początku biegło mi się strasznie topornie, na co wskazywała rozgrzewka przed biegiem, ale odpuszczenie nie wchodziło w grę. Na 5000 metrów tegoż biegu, ani jeden nie był przyjemny, ale z drugiej strony... tym w dużej mierze charakteryzują się starty na krótkich dystansach. Cierpienie od startu do mety... Po niecałych dwóch minutach biegu moje tętno wskoczyło już na 170ud/min, a później oscylowało w okolicach 180ud/min. A tempo zawrotne zdecydowanie nie było, ale czułam, że nic więcej nie jestem w stanie z siebie wycisnąć w takich warunkach. Na trzecim okrążeniu dziewczyna biegnąca przede mną na 2. miejscu zaczęła nieco słabnąć i z każdym metrem ją doganiałam. Trochę się wahałam, czy ją wyprzedzić, więc przez dobre 500 metrów "siedziałam" jej trochę niekulturalnie na "ogonie", ale gdy zaczęłyśmy ostatnie czwarte okrążenie uznałam, że czas postawić wszystko na jedną kartę: albo ona zrobi nagły zryw i zacznie mnie wyprzedzać, albo ja narzucę swoje tempo i wytrzymam presję (wiadomo, że lepiej gonić niż być gonionym). 




Uff. Udało mi się dobiec na 2.miejscu, jakieś 20 sekund za pierwszą kobietą. Open byłam 11. Czas: 21:48 sekund. Jakby nie patrzeć życiówka, bo ostatnio na tym dystansie startowałam chyba w 2013 roku (pamiętam, że to był bieg w Rembertowie, w słońcu dobre 30 stopni C, okropieństwo; no i biegałam wtedy jeszcze chyba bez Garmina! Cóż za zamierzchłe czasy!) ... Może nie zabrzmi to skromnie, ale wiem, że w optymalniejszych warunkach stać mnie na wynik poniżej 21min, ale tym razem czas nie był najważniejszy. Pudło bez satysfakcjonującej życiówki to też sukces. A jaki ładny pucharek udało mi się zdobyć! Zdecydowanie najładniejszy w mojej skromnej kolekcji. :) Gratulacje i uścisk dłoni rektora, pamiątkowe zdjęcia. Stanąć na pudle - mało co tak cieszy biegacza! Dla takich chwil warto trenować i czasem pomęczyć się trochę bardziej... :)   




maja 01, 2018

Podsumowanie kwietnia i trochę o tym, że rezygnacja nie zawsze jest taka zła

Podsumowanie kwietnia i trochę o tym, że rezygnacja nie zawsze jest taka zła

maja 01, 2018

Podsumowanie kwietnia i trochę o tym, że rezygnacja nie zawsze jest taka zła

Za nami już kwiecień, czas więc na krótkie podsumowanie ku własnej uciesze. Miesiąc ten miał się zakończyć startem w Orlen Warsaw Maraton, a potem tygodniowym roztrenowaniem (lub jak kto woli po prostu odpoczynkiem). Zmieniłam jednak plany. I nie jest mi jakoś specjalnie przykro z tego powodu. Ale jak to zwykłam pisać: po kolei.

 


Pierwszy tydzień kwietnia był dla mnie nauczką na przyszłość, że nie można lekceważyć regeneracji. W niedzielę i poniedziałek nie byłam w stanie pobiegać kompletnie nic. Plany miałam zupełnie inne, gdyż w tych dniach z uwagi na święta wielkanocne byłam w domu na Powiślu, gdzie warunki do biegania są świetne. Parę dni wcześniej myślałam, jakie swoje ulubione tutaj trasy wykonam, a w rezultacie (braku regeneracji rzecz jasna) udało mi się wykonać jeden treściwy akcent (o czym pisałam w podsumowaniu marca), a potem... Nie miałam siły kompletnie na nic. W niedzielę i poniedziałek nie mogłam patrzeć na buty do biegania. Tak naprawdę to te dwa dni bez biegania i tak były niewystarczające, ale we wtorek uznałam, że czas coś pobiegać. Teraz jak o tym myślę, to sama mam grymas zdziwienia na twarzy i nie wiem co mną kierowało, ale w każdym razie... Na wtorek zaplanowałam BNP (bieg z narastającą prędkością) swoją jedną z ulubionych tras Czuchleby-Zabuże (nad Bugiem). Do 17-tego kilometra jeszcze jakoś szło, choć tętno miałam dziwnie wysokie, jak na tempo w którym biegłam, a lekkości w nogach niemal za grosz. Ale uznałam, że się nie poddam. Do 21-ego kilometra walczyłam dzielnie, a potem... Zaczęło szwankować mi kolano. Czułam ten znajomy ból, który zaczął występować na dłuższych dystansach po felernym potrąceniu mnie przez samochód w 2015 roku. Tempo zamiast narastać, spadało...Z każdym metrem dojrzewała we mnie myśl, że start w Orlen Warsaw Maraton byłby w moim przypadku głupotą. Że nie ma co się oszukiwać: ten ból w kolanie w okolicach 24km na pewno mnie dopadnie, a później będę tak truchtać jeszcze prawie 20km. Nie. To nie ma sensu. Cóż z tego, że stanę dobrze przygotowana na starcie, jeśli ten ból nie pozwoli mi tego właściwie wykorzystać? A zamiast radości na mecie, będzie głównie frustracja? I jeszcze przy okazji nabawię się takiej kontuzji, że będę wyłączona z treningu na ładne parę miesięcy... Mądrzy i rozsądni ludzie pewnie już teraz by mi poradzili, abym udała się do jakiegoś dobrego fizjoterapeuty lub innego specjalisty. I pewnie któregoś dnia tak zrobię. Na razie jednak bieganie dystansów od dychy do półmaratonu mi wystarcza i nie chce się bawić w jakieś zastrzyki w kolano lub inne tego typu historię. 

Ależ piękny ten Bug, prawda?

W każdym razie nad Bugiem już czekała na mnie eskorta. Oświadczyłam, że rezygnuję ze startu w maratonie i prosiłam, aby mi to przypomnieć za tydzień i za dwa, jeśli bym niezbyt rozsądnie i w przypływie emocji zmieniła zdanie... 
Zadecydowałam, że zamiast maratonu pobiegnę jeszcze jeden półmaraton. Padło na PKO Poznań Półmaraton, który odbywał się 15 kwietnia. Z tyłu głowy miałam, aby spróbować się rozprawić z tymi 40 sekundami, których zabrało mi do złamania 1:40, ale... to nie był dobry dzień na bieganie, o czym za chwilę napiszę.

W dwóch tygodniach przed tym półmaratonem zrobiłam 2 całkiem dobre akcenty, które wskazywały na to, że jestem w niezłej formie (teoretycznie nawet lepszej niż przed Półmaratonem Warszawskim). Prócz tego dużo rozbiegań i trochę ćwiczeń uzupełniających. Niestety zaczęło się robić coraz cieplej, a wiosna bardziej przypominać lato... Do Poznania przyjechaliśmy dzień wcześniej. Dużo dobrego słyszałam o tym mieście, ale nas jakoś średnio urzekło... Zjedliśmy całkiem dobre pierogi z pieca w restauracji "Pierożek i kompocik", trochę się przeszliśmy (w poszukiwaniu marcińskich rogali, ale nigdzie nie mogliśmy ich zdobyć, a Muzeum Rogala było już zamknięte :( ), posiedzieliśmy nad Maltą i grzecznie wróciliśmy do hotelu. 



Rano w dniu biegu czułam, że to nie jest mój dzień. Upał i kobieca niedyspozycja nie wróżyły dobrze. Po prostu czasem jest tak, że czujesz, że to jest TEN dzień, a czasem, że dzisiaj wiele z siebie nie wyciśniesz, choćbyś nie wiem, jak się starał. Nie będę szczegółowo opisywać tego półmaratonu, więc w skrócie powiem tak: było cholernie ciężko. Ludzie padali jak muchy. Już od 5-tego kilometra nie łudziłam się, że mam szansę nabiegać przyzwoity czas. Starałam się jedynie trzymać tempo poniżej 5:00/km by zachować jakieś miary przyzwoitości... 


Do 14-tego kilometra ciągnęłam jeszcze ten wózek, ale później to już była walka o przetrwanie. Na 18-tym kilometrze przyłączyłam się na chwilę do peacmakerów z balonikiem 1:45 i chciałam dobiec z nimi do mety, ale wymiękłam. Dopadły mnie dziwne duszności i musiałam się zatrzymać. Wręcz nie mogłam nabrać powietrza - ani ustami, ani nosem. Duszność mieszała się ze spazmami (ze zmęczenia, aż chciało mi się płakać ... ) - przyznam, że nigdy nie miałam takiej przypadłości na żadnym biegu.




Do mety dobiegłam z kiepskim czasem 1:46:40. Chociaż jeśli spojrzeć na miejsca w kategoriach, to przedstawiało się to podobnie, jak w Półmaratonie Warszawskim. Można więc uznać, że poradziłam sobie adekwatnie do formy. Nie miałam do siebie pretensji, że ten bieg nie poszedł mi tak, jakbym chciała - nie na wszystko mamy wpływ. Po biegu udaliśmy się na zasłużoną pizzę, a potem szybko do Warszawy najdroższą na świecie Autostradą Wolności...
 


Następny tydzień miał być tygodniem regeneracji, ale znowu średnio mi to wyszło... Niby żadnych akcentów nie robiłam, ale objętość wyszła spora, bo trochę też rowerowałam. W sobotę 21 kwietnia trochę zaszaleliśmy i zrobiliśmy całkiem pokaźną trasę z Modlina do Warszawy przez Kampinos... Prawie 100km pedałowania, w tym 80% po leśnych drogach. Dosyć nużąca jazda (zdecydowanie dla fanów MTB), ale lasy piękne :)

Ostatni tydzień kwietnia obfitował w różnego rodzaju wydarzenia (koncert w Poznaniu, wesele w Jachrance...), które mogły zaburzać trening i regenerację, ale biegacz amator (stety lub niestety) nie samym bieganiem żyć może. Mimo to udało się zrobić trochę sensowych kilometrów. 








Podsumowując w liczbach:
Bieganie: 281,84km (24h 41min)
Spinn bike + rower: 183, 26km (13h 24min)
Trening uzupełniający: oj kulał w tym miesiącu... około 2h 15min
Udział w zawodach: PKO Poznań Półmaraton
Łączny czas treningu/aktywności: 40h 20 min
Spalonych kalorii: 20, 632 C
Copyright © Szanuj pasję , Blogger