kwietnia 19, 2019

Moja trochę tkliwa i bolesna relacja z Orlen Warsaw Marathon

Moja trochę tkliwa i bolesna relacja z Orlen Warsaw Marathon

kwietnia 19, 2019

Moja trochę tkliwa i bolesna relacja z Orlen Warsaw Marathon

Od biegu minęło już pięć dni, emocje opadły, kolana przestały boleć, mogę już korzystać normalnie z toalety (to wcale nie było zabawne!), nie czuję potrzeby nadrabiania kalorii niezdrowym jedzeniem, z paznokcia u prawej stopy przestaję mi cieknąć ropa... Tak, to ewidentnie czas na napisanie relacji. Zdążyłam już nawet parę razy pomyśleć, że może by jednak kiedyś jeszcze spróbować tego maratonu (rozliczyć się z nim i pokazać mu na co mnie stać!...  ), chociaż zarzekałam się, że "już nigdy więcej!". Oj maratonie... Tak bardzo bolisz, a mimo to tysiące biegaczy myśli o tobie obsesyjnie i z utęsknieniem? Dlaczego...? 

 

Może dlatego, że każdy z nas chciałby być trochę superbohaterem i pokazać sobie, że jest w stanie zrobić coś heroicznego? Że mimo bycia jakimś tak zwykłym Nowakiem, Kowalskim, albo innym Kalinowskim, wcale nie jest taki zwykły i jeśli naprawdę chce, pragnie i dąży do tego, aby w swojej codzienności doznawać czegoś więcej to potrafi się wznieść na wyżyny wytrzymałości i pokonać dziesiątki własnych słabości, ból i niemoc? Może tak, może nie, motywacji do pokonania maratonu jest tyle ile osób, które się na niego decydują. Czy mi w ostatnią niedzielę udało się być trochę superbohaterem? Czy zrobiłam coś heroicznego? Co mi to dało? W głowie mam mnóstwo pytań i odpowiedzi, ale spróbuję chociaż część z nich zawrzeć w tej relacji.

 Mój tydzień przed maratonem był dla mnie dość ciężki - szczególnie pod względem psychicznym, chociaż fizycznym również. Na początku tygodnia spałam tak źle, że z wyczerpania miałam nawet stan podgorączkowy i nie byłam w stanie zrobić żadnego treningu. Z wielką obawą myślałam o maratonie i zastanawiałam się czy to ma w ogóle jakiś sens w takiej sytuacji i jakim cudem mój organizm do tego dnia zbierze tyle sił, aby przebiec te 42,195km? Jakimś cudem, tak się jednak stało, choć na dzień przed biegiem jeszcze nie byłam pewna, czy wystartuję, bo też tak zupełnie dobrze się nie czułam i zdecydowanie nie byłam w biegowej dyspozycji. Nie starałam się nawet myśleć pozytywnie w tej kwestii, ani motywować siebie przed biegiem. Uznałam, że zdrowie jest dużo ważniejsze i nie chciałam robić sobie żadnej presji (choć pewnie moja podświadomość robiła coś zgoła innego). W sobotę odebraliśmy pakiet, zjedliśmy przedstartową pizzę i ogólnie dzień spędziłam tak, jakbym miała następnego dnia pobiec, ale z tyłu głowy dawałam sobie taką furtkę, że ostateczną decyzję podejmę w niedzielę rano. Jeżeli w miarę dobrze prześpię noc, wystartuję, a jeśli rano będę czuć się nędznie, to odpuszczam i tyle. Oczywiście to nie było jedynym stresem związanym z moją dyspozycją na dzień maratonu, bo w sobotę przecież musiała odwiedzić mnie ciocia (tak to się chyba kiedyś mówiło...?). W każdym razie "te dni" za którymi płeć żeńska nie przepada nadeszły dzień przed startem. Wizja przebiegnięcia maratonu z takim dyskomfortem była mało sympatyczna delikatnie mówiąc. Czułam się jak Hiob! Mama przez telefon pocieszyła mnie: "pewnie nie Ty jedna córciu będziesz mieć jutro taki problem, inne kobiety pewnie też"... No tak, z pewnością, ale czemu?!



Niedziela rano, godzina 5:30. Wstaję. Czuję się w miarę okej. Nie spałam, jakoś bardzo źle. Sebastian spoglądając na mnie uznał, że widać po mojej twarzy, że jest dobrze (czyli, że nie wyglądam jest wymęczone nocą Zombie), a on przecież zawsze ma rację... :) Zdecydowałam, że wystartuję. Jak nie dzisiaj, to już na pewno nie w tym sezonie, bo nie miałabym siły czekać następne 2-3 tygodnie. Zniszczyło by mnie to psychicznie. Chciałam mieć to już za sobą i odpocząć od tego całego napięcia przedstartowego... 

Tradycyjnie zjadłam bułkę z dżemem, wypiłam kawę i pojechaliśmy na Błonia Stadionu Narodowego. 

Godzina 9. START.

Pierwsze kilometry mijają mi szybko i bez bólu. Trzymam tempo około 5:00/km. Na tętno nie spoglądam. Wiedziałam, że tego dnia ma trochę wiać (od tygodniu parę razy dziennie sprawdzałam prognozę siły wiatru na ten dzień i nie wyglądało to zbyt optymistycznie) i tak też właśnie było. Właściwie to miałam wrażenie, że wiało w twarz przez 80% trasy. Mimo to tempo raczej mi nie spadało i biegłam równo, jak szwajcarski zegarek. Zegarek przekłamywał o jakieś 150-200 metrów, ale starałam się przeliczać czas w głowie - co do 35km wychodziło mi całkiem nieźle...



Po podbiegu na Myśliwieckiej (około 19km) zjadłam pierwszy żel i czułam, że tętno od tego momentu weszło na trochę wyższy zakres, ale tempo się nie zmieniło. W międzyczasach półmaraton przebiegłam w 1:46:21, co prognozowało wynik około 3:33 na mecie. Taki byłby dla mnie idealny tego dnia! Na Puławskiej zaczęłam zdecydowanie czuć dyskomfort spowodowany "tymi dniami". Starałam się o tym nie myśleć, co łatwe nie było... Kibiców i zespołów na trasie było, jak na lekarstwo, więc nic szczególnie nie odwracało mojej uwagi od wewnętrznego dialogu i skupienia na biegu. Trochę słabo to wyglądało z porównaniem do Półmaratonu Warszawskiego, gdzie nogi po prostu niosły na trasie i przechodziło się z jednej euforii w drugą, dzięki fantastycznym punktom kibicowania itd. :) 


W każdym razie... planowałam, że na 28 kilometrze zjem kolejny żel, ale chyba zrobiłam to na 30-stym, żeby skupić się na jedzeniu żelu, a nie obawie, że to przecież czas maratońskiej ściany i "powinnam" zacząć teraz padać jak mucha. Na szczęście nie miałam żadnej ściany na tym etapie biegu i nadal trzymałam tempo, ale... przed nami na 33 kilometrze był podbieg na Tamkę i skłamię jeśli powiem, że nie myślałam o tym przez większość czasu. Bo jak można było o tym nie myśleć?! Nie dość, że to czas maratońskiej ściany, to jeszcze 400 metrów podbiegu. Nie wiem, jakim cudem, ale w zasadzie tempo też jakoś bardzo mi nie spadło i fakt, było bardzo ciężko (oj bardzo), ale nie na tyle bym przeszła do marszu i chciała usiąść tam na krawężniku. Prawdziwie ciężko (tzn. JESZCZE CIĘŻEJ) zaczęło się robić na Krakowskim Przedmieściu, gdzie to niby miało nieść biegaczy, bo to przecież taka piękna warszawska ulica, kibice na trasie i w ogóle... Nie wiem, czy którykolwiek z biegaczy myślał w tym momencie o walorach turystycznych, estetycznych, czy jakichkolwiek innych plusach tego miejsca. Osobiście myślałam, tylko o tym, aby dojść do siebie po tym podbiegu (tętno chwilami miałam już ze 186ud/min) i na pewno nie byłam w stanie podziwiać pięknych kamienic, gmachu Uniwersytetu Warszawskiego, ani Pomnika Mikołaja Kopernika. A kibiców niestety też wielu tam nie ujrzałam, ale tutaj akurat mogę się mylić, bo nie wiem, czy moje zmysły mnie wtedy nie zawodziły. A na 36-stym kilometrze poważnie zaczęło zawodzić mnie moje lewe kolano... Dzięki rehabilitacji granicę bólu udało się przesunąć o dobre 10km, ale nie wyeliminować go całkowicie. Niestety. Przyznam, że byłam niemal pewna, że ten charakterystyczny ból nie pokrzyżuję mi tego dnia planów i że pomimo innych przeciwności pokonam ten maraton z powodzeniem, ale spotkało mnie zupełnie coś innego. 


To był taki ból, że sama się teraz głęboko zastawiam, jak ja w ogóle przetrwałam te ostatnie ponad 6km. Gdy z oddali widziałam Stadion Narodowy, to czułam tylko straszną niemoc i poczucie, że to jest tak cholernie daleko, a ja ledwo mogę iść, a co dopiero biec. "To będzie chyba mój najdłuższy maraton w życiu" - myślałam. Złapała mnie do tego jeszcze straszna kolka z powodu kobiecych dolegliwości (ekhem) i po prostu wszystko zaczęło mi się sypać. I żele też podchodziły mi do gardła. Gdy już przyzwyczaiłam się nieco do tego bólu, albo może trochę zelżał, ciężko powiedzieć, uznałam, że doczłapie do mety systemem 20s trucht/20s marsz i tak znalazłam się jakimś cudem po raz trzeci tego dnia obok Mostu Świętokrzyskiego, gdzie czekali moi najlepsi kibice, tj. Ewa z Piotrkiem i druga Ewa. :) Byli już tam, gdy właśnie czekał mnie podbieg na Tamkę, co było dla mnie super niespodzianką i bardzo mnie wzruszyło ich wyczucie czasu, miejsca i chwili... :) Bardzo Wam dziękuję! Wiem, że mieli przygotowaną jakąś dopingującą mnie rymowankę, ale gdy zobaczyli, że nie jest ze mną najlepiej, to zachowali ją dla siebie i powiedzieli dopiero, gdy spotkaliśmy się na mecie. Piotrek jednak zrobił coś o wiele lepszego na ten moment i uznał, że potowarzyszy mi na ostatnich dwóch kilometrach do mety. Gdyby nie on, to myślę, że moja męka na trasie trwałaby znacznie dłużej! To była nieoceniona pomoc i tutaj dziękuję kolejny raz. :) Będę mieć to na długo w pamięci. :) Piotrek zszedł z trasy na 400 metrów przed metą by ominąć blask jupiterów, a ja potruchtałam do mety. I poczułam wielką ulgę, że mam to już za sobą... :)


Nie był to mój dzień na dobre bieganie. W tygodniu zjadły mnie nerwy przez co miałam pasmo bezsennych nocy. Kolano nadal jest ... takie jakie jest: nienadające się do biegania maratonów. Miesiączka na maratonie to też nie jest najlepszy towarzysz... Ale cóż, jakoś pokonałam ten maraton, choć on bardzo chciał pokonać mnie - taki to już jest ten maraton, często niewdzięczny. Miałam świadomość, że jestem dobrze przygotowana i chyba to  pozwoliło mi wytrwać do końca, aż do tej upragnionej mety.

Dziękuję wszystkim, którzy przyszli tego dnia na metę, abym mogła ich na niej powitać, choć chyba bardziej to oni mnie. Bez tego byłoby trochę smutno. :) A najbardziej to dziękuję Sebastianowi - Ty najlepiej wiesz, jak wyglądały kulisy tego maratonu i jak bardzo mi pomagałeś w tych dniach. :) 

Mogłabym jeszcze pisać dalej, bo mam i miałam mnóstwo przemyśleń po tym maratonie, a jedną z nich jest to, że najważniejsze jest zdrowie i ... nasi bliscy. Serio. :) Niby to takie oczywiste, a łatwo o tym zapomnieć. Może to trochę śmieszne, albo dziwne, ale właśnie to dobitnie daję odczuć maraton. Przynajmniej mi. Te okropne 42,195 km.... :)




kwietnia 03, 2019

Ostatnia prosta do maratonu z Półmaratonem Warszawskim w tle. Tydzień 4/6

Ostatnia prosta do maratonu z Półmaratonem Warszawskim w tle. Tydzień 4/6

kwietnia 03, 2019

Ostatnia prosta do maratonu z Półmaratonem Warszawskim w tle. Tydzień 4/6

To był dla mnie dość trudny tydzień, szczególnie pod względem psychicznym. Niby starałam się nie denerwować startem w Półmaratonie Warszawskim, ale moja podświadomość jednak była silniejsza i choć nie narzucałam sobie wielkiej presji jeśli chodzi o wynik, to moja głowa zaczęła stawać się ciężka i zmęczona, gdzieś tam skrytymi w środku wymaganiami co do samej siebie i swojego biegania. I to mnie trochę zniszczyło, ale na szczęście 14. PZU Półmaraton Warszawskim ostatecznie dał mi mnóstwo radości i jestem bardzo zadowolona z tego startu oraz spokojniejsza o swój maraton za 2 tygodnie. Przynajmniej tak mi się wydaję... :) 

 

Może w tym tygodniu nie będę wyjątkowo opisywać każdego dnia po kolei. Wiadomo - tapering do półmaratonu, mniejsza objętość, lekki akcent w czwartek (4x1200m w tempie progowym), trochę ćwiczeń uzupełniających i rozciąganie. Wszystko to z myślą o regeneracji i tak zwanej świeżości w dniu startu. Niestety moja regeneracja przebiegła mało optymistycznie, bo przez większość nocy w ubiegłym tygodniu dość kiepsko spałam, a ostatnie 2 dni (w zasadzie to noce) to już była totalna masakra pod tym względem. Myślę, że na dwie doby przed półmaratonem przespałam około 8-9 godzin. To zdecydowanie za mało, aby czuć się w pełni sił, a psychika to siada wtedy już kompletnie. Nie potrafię tak naprawdę wyjaśnić czemu tak się stało. Stres przedstartowy, aż w takiej odsłonie? No nie wiem... Ostatnio ze snem było już u mnie dużo lepiej. W każdym razie nie chcę się tutaj nad tym rozwodzić, bo to nie miejsce do tego, ale problemów z bezsennością nie życzę nikomu - różne rzeczy już mi w życiu "dokuczały", ale to jest chyba jedna z najgorszych z uwagi na przewlekły charakter... To trochę tak jak z leczeniem rozcięgna podeszwowego - wydaję ci się, że już wszystko jest niemal w porządku, ale nie... mylisz się. A zrobiłbyś niemal wszystko, żeby się od tego uwolnić. 

Co do mojego tygodnia taperingu, to w kwestii samego biegania, przedstawiał się tak:

Trochę lekkości w nogach poczułam dopiero w piątek, bo przez resztę dni zdecydowanie brakowało mi mocy i czułam się tak jakoś "nieswojo". Myślę, że po części przyczyną był też sobotni trening, który nieźle mnie zmasakrował i jakoś nie mogłam się po nim należycie zregenerować. Wiedziałam, że tak naprawdę jestem jednak w dobrej formie, nawet lepszej niż miesiąc temu i miałam świadomość, że jeśli inne elementy też zagrają, to stać mnie w niedzielę na dobry wynik, a nawet na kolejną życiówkę. Ale serio, nie robiłam sobie jakiejś olbrzymiej presji.

W piątek po pracy odebrałam pakiet startowy i może trochę niepotrzebnie zaczęłam się nakręcać, że to już za dwa dni Półmaraton Warszawski - ale który biegacz się nie nakręca przed takim wielkim wydarzeniem i jednym z głównych startów w roku? :) Ciężko wtedy skupić się na czymś innym, albo medytować ze stoickim spokojem... :) Biuro zawodów było w tym roku na Torwarze - z jednej strony fajna lokalizacja, ale z drugiej jestem zdania, że jednak Stadion Narodowy jest lepszym do tego miejscem. :) To tak na marginesie. 

Niestety z piątku na sobotę bardzo słabo spałam przez co mój plan mega odprężającej soboty legnął w gruzach i byłam kłębkiem nerwów, ale na osłodę zrobiłam chociaż dobrą bezę z orzechami, krakersami, kremem, borówkami i czekoladą - wyszła pyszna! :) 



Jak już po krótce wiecie, w niedzielą rano, w dniu startu nie wstałam bardziej wypoczęta niż w sobotę, a wręcz czułam się jeszcze gorzej. Miałam nadzieję, że moje zmęczenie w końcu ukoi spokojny sen, ale tak się jednak nie stało. Szczerze mówiąc miałam nawet myśli, żeby nie wystartować. Ciężko by mi było to przełknąć, bo Półmaraton Warszawski to tak naprawdę chyba dla mnie najważniejszy bieg w roku - od niego wszystko się zaczęło i po prostu nie wyobrażam sobie od tak odpuścić ten bieg jeśli jestem w stanie go w danym roku przebiec. Już i tak dwie edycje mi przepadły przez te 6 lat odkąd biegam (z powodu urazu kolana, a rok później przez kontuzję śródstopia). Mimo, że tak się szykowałam do tego biegu i uważam, że to fantastyczna impreza biegowa (najlepsza w Polsce!), to rano przed startem nie cieszyłam się, ani trochę, że wezmę w niej dzisiaj udział... Może nie będę wdawać się w szczegóły, ale serio daleko mi było do euforii i pozytywnej przedstartowej adrenaliny. Uznałam, że jak będzie źle, to zwolnię w którymś momencie trasy i np. pobiegnę z zającami na 1:45, albo coś w tym stylu. To też będzie w porządku wynik patrząc na moją dyspozycję dnia - myślałam. Cyborgiem nie jestem i czasami trzeba odpuścić, choć bywa to trudne.


Pogoda tego dnia do biegania była zdecydowanie średnia, żeby nie powiedzieć ciężka. Pierwszy taki ciepły dzień w tym roku, więc nie było się kiedy przyzwyczaić do takiej temperatury, szczególnie, gdy biega się dosyć wcześnie rano i zdarzają się jeszcze przymrozki (idealna pogoda do biegania to była w poniedziałek - rano delikatny przymrozek, rześko, lekki wiatr, błękitne niebo). Wiatr może nie był jakiś straszny, ale na ostatniej prostej od 17km wiało niestety w twarz (w przeciwieństwie do roku ubiegłego). Słońce momentami też przygrzewało nieźle w plecy, tak, że ci co mniej lubią ciepełko szukali cienia, gdzie tylko mogli (zaliczałam się do tego grona). Niebo w pewnym momencie też zrobiło się jakieś ciężkie, jakby zbierało się na burze. Ale żeby już tak dalej nie biadolić, to oczywiście uważam, że ta trasa jest rewelacyjna, a ilość kibiców w tym roku była niesamowita i dodawała mnóstwo energii. Czasem, aż miałam ciary z emocji. Strefy kibica, zespoły, fundacje w ramach akcji "Biegam Dobrze" - to wszystko robiło wrażenie. No i ten chór w tunelu na Wisłostradzie, który tak mi zapadł w pamięci z ubiegłego roku, a w tym również się pojawił - niesamowite... :)


W każdym razie (bo już trochę wyprzedziłam wydarzenia)... wystartowałam. Gdy znalazłam się już w swojej strefie startowej zaczęłam czuć ten specyficzny dreszczyk emocji, jaki daję o sobie znać przed wielkim biegowym wydarzeniem. Na starcie prawie 13 tysięcy ludzi, wszyscy mniej lub bardziej kochający bieganie, wszyscy oczekujący na wystrzał startera... Wpierw jeszcze tradycyjnie "Sen o Warszawie" i buum... Wystartowali. Pierwsze kilometry mijają mi bez większych problemów i choć czuję się tak naprawdę dosyć słabo i bez takiego "tąpnięcia", to nie mam specjalnych problemów z utrzymaniem tempa. Na tętno podczas biegu spojrzałam tylko raz (wynosiło wtedy 176ud/min) i więcej nie zerkałam, bo to tylko potrafi sparaliżować na zawodach moim zdaniem. W zasadzie nie miałam jakiś kryzysów, kolki, ani nic w tym rodzaju. Jak tak sobie teraz o tym myślę, to jestem zdania, że mój organizm jest teraz naprawdę mega silny i powinnam być z siebie dumna. Brak snu przez co układ nerwowy szwankuję totalnie, że już nie wspomnę o należytej regeneracji pod względem fizycznym, a do tego ciężka pogoda, a ja biegnę bez specjalnych kryzysów na trasie. O ile lepiej by mogło być, gdyby te czynniki zagrały?! Cóż, kiedyś na pewno uda się je zgrać.

Oczywiście było ciężko, bo na półmaratonie musi być ciężko (o ile nie jest się zającem lub nie biegnie treningowo, dla przyjemności itp) i w zasadzie cały dystans biegnie się poza strefą komfortu, a szczególnie tak już po 12 kilometrze. Ale to jest właśnie oznaką wytrenowania i jakiegoś tam już doświadczenia biegowego - umiejętność pobiegnięcia, tak, żeby nie spuchnąć w drugiej połowie biegu i mieć jeszcze trochę sił na mocniejsze 2-3 ostatnie kilometry. Może się mylę, ale takie jest moje zdanie w tym temacie... :) Krótko mówiąc: taktyka negative split jest nieoceniona i jestem jej wielką zwolenniczką na zawodach.

Co do reszty, to nie chcę się powtarzać i pisać 2 razy tego samego, więc wybaczcie, ale wkleję screena...:)



Tak to mniej więcej w skrócie wyglądało. :) A potem już tylko zasłużony odpoczynek, uzupełnianie spalonych kalorii i ... nieco już spokojniejsze myśli, gdzieś tam z tyłu głowy i maraton za niecałe 2 tygodnie! To już naprawdę ostatnia prosta... :) Mam wrażenie, że jedyne co mogę w tym momencie zepsuć do tego czasu, to zbytnie stresowanie się tym biegiem - analizowanie, kalkulowanie, nakręcanie, aby właściwie się zregenerować... To wszystko jest oczywiście bardzo ważne i ciężko nie myśleć, ani nie starać się, aby różne składowe zagrały na maratonie do którego szykowałam się przez tak długi czas. Ale najgorsze co mogę zrobić, to zafiksować się na tym punkcie. Muszę po prostu uwierzyć, że to co sobie wypracowałam na treningach mam w nogach i że mogą mnie one ponieść na najlepszy wynik, jaki będzie mnie stać w dniu startu.... :) Na jaki? To się okażę.


marca 24, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

marca 24, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

Muszę przyznać, że ten tydzień był pod względem biegania już dla mnie naprawdę ciężki - szczególnie druga połowa. Zmęczenie zaczęło się mocno kumulować, a podczas sobotniego treningu walczyłam ze sobą niemal od początku do końca, aby nie odpuścić tego, co sobie założyłam. Na szczęście zwyciężyłam tę walkę, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku - mentalnie i fizycznie. Jednak robić tempo progowe na wypoczętych nogach, a na zmęczonych całym tygodniem biegania to spora różnica. W pierwszym przypadku czujesz, że fruwasz, a w drugim... walczysz o życie (i utrzymanie tempa - ciężko wybrać co jest w takim momencie dla biegacza ważniejsze) i marzysz, aby ta męka się już skończyła. To tak gwoli wstępu. Ale żeby nie było, to był dobry tydzień, no i nawet udało mi się poznać starszego Pana o którym to wspominałam w ubiegłym podsumowaniu. 

W poniedziałek po pracy zrobiłam jedynie 10km i 20 minut treningu uzupełniającego. Ledwo włóczyłam nogami, ale nie byłam na siebie jakoś bardzo zła, że nie stać mnie tego dnia na więcej, bo przecież cyborgiem nie jestem - tłumaczyłam sobie. Sobotnie bieganie w tej wichurze (brakuję mi nawet przymiotnika, aby ją należycie określić) i tempo maratońskie w niedzielę, miały prawo mnie zmęczyć. Wtorek zgodnie z moim tygodniowym rozkładem był wolny od biegania. 


W środę za to zaplanowałam sobie trening, który w moim umyśle widnieje pt. "Trening zabójca", bądź "Killer trening", co nie ma nic wspólnego z Ewą Chodakowską - tzn. spaliłam pewnie dużo, ale nie z myślą o modelowaniu... W każdym razie, trening ten robiłam ostatnio chyba w 2014 lub 2015 roku, gdy byłam wtedy u szczytu swojej formy. Pamiętam, ten dzień, jakby to było z miesiąc temu: ja, tartan na Agrykoli, pochmurny poranek, ale chyba w miarę bezwietrzny i ... uczucie, że to jest naprawdę mocarne bieganie. Na papierze przedstawia się to tak: około 3km rozgrzewki i 8x6 minut w tempie progowym z przerwą jedynie 30 sekund. Niby nie wygląda to może, aż tak zabójczo, ale uwierzcie, że bez dobrej i wypracowanej już solidnie formy nie jest się w stanie wykonać tego treningu trzymając się założonego tempa. Przerwa 30 sekund to tyle co nic - tętno nawet nie zdąży spaść więcej niż 20 oczek - no chyba, że jest się cyborgiem, olimpijczykiem, albo Rockym Balboa (przyznam, że nigdy nie oglądałam, ale słyszałam co nieco o jego metodach treningowych, hłe hłe). W zasadzie jest to przerwa jedynie dla głowy - trochę takie oszukiwanie umysłu, że za chwilę sobie odpocznie... Jaka była moja radość przy każdym powtórzeniu, a szczególnie po, gdy zerkałam na zegarek i widziałam, że każdy kolejny odcinek biegam równiutko, z precyzją godną chirurga, a wyglądało to tak: rozgrzewka 3,4km średnio 5:23/km, odcinki kolejno w tempie: 4:32/km, 4:29/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:31/km i ostatnie 6 minut 4:25/km, więc tym bardziej byłam z siebie zadowolona, bo nie dość, że tak pięknie trzymałam tempo na wszystkich odcinkach, to miałam w nogach jeszcze zapas, aby przyśpieszyć pod koniec :); a na koniec 2,34km roztruchtania średnio po 5:10/km. Łącznie 17km naprawdę dobrego biegania. Tętno na każdym z odcinków wzrastało mniej więcej o 2 oczka - od 167ud/min, do 177 na ostatnim powtórzeniu. A później zrobiłam jeszcze 30min treningu uzupełniającego. Oj to był naprawdę dobry treningowo dzień. Sporo mnie on jednak kosztował, bo następne dni, to już był raczej zjazd - może nie formy, bo jak wiemy budowanie jej polega na niszczeniu i wracaniu do żywych z jeszcze większą mocą niż miało się wcześniej, ekhem - i bardzo odczuwalne przemęczenie. W czwartek co prawda było jeszcze całkiem nieźle i może to mnie zmyliło, bo pewnie powinnam tego dnia zrobić jakieś max 12km rozbiegania, a zrobiłam ponad 14km i kolejne 30min ćwiczeń uzupełniających. Niby niewielka różnica 12, czy 14km, ale jak się potem zlicza objętość tygodniową, to okazuję się, że ma to jednak znaczenie. W każdym razie lekkość i radość z biegania tego dnia jeszcze była, ale piątek i sobota... oj, to już zdecydowanie była mordęga.

Wracając jednak na moment do czwartku. Biegając po Łosiowych Błotach spotkałam tego nieco starszego biegacza, o którym to wspominałam tydzień temu. Najpierw wyprzedziłam go ja, potem on mnie, a za trzecim razem, gdy się znowu minęliśmy wybiegając już z lasku, usłyszałam za sobą pytanie:

- Maraton?

I tak oto nawiązaliśmy krótką pogawędkę. Okazało się, że też biegnie Półmaraton Warszawski, a później maraton 14 kwietnia. Ale co ciekawe, biegowa przygoda tego Pana sięga bodaj pierwszego Maratonu Pokoju w 1979 w którym to brał udział - to już przeszło 40 lat temu! Teraz ma lat 67, a w ubiegłym roku na Orlen Warsaw Marathon uzyskał wynik 3:32! Niesamowite. Za tydzień na warszawskiej połówce nastawia się na 1:45, co też jest przecież bardzo dobrym wynikiem, a gdy ma się już prawie 70 lat - R E W E L A C J A. Intuicja mnie nie myliła, to prawdziwy biegowy weteran. Dobrze jest czasem spotkać kogoś tak inspirującego. Osobiście, zawsze jest to dla mnie zastrzyk motywacji, szczególnie gdy jestem już paskudnie zmęczona i myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zostać "kanapowcem". Takie przykłady, historie ludzi z pasją (w tym przypadku do biegania), mówią mi jednoznacznie: warto biegać. Jak sobie pomyślałam, że przede mną jeszcze tyle lat biegania (jeśli zdrowie i mnóstwo innych czynników pozwoli), to aż niemal poczułam ciarki na plecach - wydaję mi się, że chyba z ekscytacji. :) Ile to kilometrów w nogach, doświadczeń, życiówek, osiągnięć, nowo poznanych tras, imprez biegowych, bólu, satysfakcji, butów do biegania (może dożyję np. setnej odsłony Nike Air Zoom Pegasus :D) itd... :)
Panu oczywiście pogratulowałam, wyraziłam ogromne wyrazy szacunku i życzyliśmy sobie powodzenia. :) Kto wie, może spotkamy się np. na trasie kwietniowego maratonu (bo myślę, że wystartujemy z tej samej strefy czasowej)? 

Jeśli chodzi o piątek, to zmęczenie już mocno dawało mi się we znaki. Dość słabo spałam i ogólnie czułam, że moja moc na ten tydzień chyba się kończy. Zrobiłam trochę ponad 13km i już nawet nie miałam siły na żadne ćwiczenia uzupełniające, więc tylko się porozciągałam po bieganiu. Kilometraż, mocny akcent w środę, może i przesilenie wiosenne, płytki sen się nawarstwiły i czułam się naprawdę słabo. Rozdrażniona też - do płaczu mogła doprowadzić mnie nawet kapsułka w zmywarce, która przykleiła się do zaworka (zwał jak zwał), przez co naczynia umyły się jedynie wodą i ... się nie domyły. Tak wiem, straszny problem, ale uwierzcie - jak się człowiek nie regeneruje właściwie przy takich obciążeniach (i nie jest zawodowcem, tylko zwyczajnym amatorem), to łatwo stracić równowagę i zdrowy balans... To jest jedna z ciemnych stron bycia ambitnym biegaczem amatorem. 

Sobotnia mordęga...


W sobotę rano nadal czułam, że brakuję mi sił witalnych... W planie miałam jednak dość ciężki akcent i nie chciałam odpuszczać. "Do półmaratonu jeszcze tylko tydzień, wytrzymaj. To ostatni mocny trening w tym tygodniu, a później już tapering..." - mówiłam sobie w myślach. Za oknem świeciło słońce, niebo wręcz lazurowe, temperatura ciut powyżej zera - można powiedzieć, że niemal idealnie, gdyby nie wiatr (na szczęście jeszcze taki w granicach przyzwoitości). No, ale niestety, mimo całkiem ładnej aury biegało mi się okropnie ciężko. Jedynie przez pierwsze 3km rozgrzewki miałam trochę luzu w nogach, a potem... mordęga. Zaplanowałam, że zrobię trening z planu do maratonu według Danielsa, to jest jeszcze trudniejszą wersję akcentu z środy. Wpierw około 3km rozgrzewki, następnie 4x6min w tempie progowym z 1 minutą w truchcie pomiędzy odcinkami (to akurat jedyne ułatwienie z porównaniem do środy, gdzie przerwa trwała 30 sekund), później miała być 1 godzina spokojnego biegu, ale zrobiłam tylko 40min, bo jak zobaczyłam, że na zegarku mój trening trwa już 46min, gdy skończyłam te pierwsze 4x6', to uznałam, że to będzie zbyt długo i trening będzie łącznie trwał dobre 2,5h, a na tyle zdecydowanie nie miałam siły. Po tych 40min biegu ponownie wróciłam na stadion, aby zrobić kolejne 4x6' w tempie progowym, a przyznam, że i tak ledwo mi się biegło i jak pomyślałam, że znowu mam wejść na wyższe tempo i zrobić te powtórzenia, to nie miałam pojęcia skąd ja wykrzesam na to siłę... Wbiegłam na stadion i zaczęłam pierwsze 6 minut - walka od samiusieńkiego początku do końca. I jeszcze wzmógł się wiatr, co bardzo utrudniało wykonanie i tak już niemal heroicznego dla mnie w tym momencie zadania. Ten wiatr naprawdę kosztował mnie mnóstwo energii - miałam wrażenie, że wyciąga (wysysa?) ze mnie ostatki sił (jak Dementor...). Z każdym krokiem miałam chęć przerwać już ten trening, ale pomyślałam, że tak naprawdę już samo tempo w tym momencie nie jest takie ważne, a właśnie mocna  głowa i odpieranie od siebie myśli, aby odpuścić. Po 30-tym kilometrze na maratonie, tak naprawdę biegnie się głową, bo ciało na wszelkie sposoby próbuję dać do zrozumienia, że ma już dość, a jeśli jeszcze nie ma, to na pewno wkrótce tak się stanie, więc daję sygnały ostrzegawcze. I te sferę postanowiłam szlifować do końca tego akcentu... Jak to mi nie odda na maratonie, to już nie wiem co innego by mogło! Tempo z 4:30 spadło mi do 4:39-40/km, co i tak kosztowało mnie tyle, jakbym biegła poniżej 4:00. Ale tak jak napisałam wcześniej, liczyło się tylko to, żeby wytrwać do końca. I ufff... wytrwałam. Może jeśli na maratonie pojawi się ściana (odpukać!), to ten trening mi chociaż trochę odda... :) Łącznie wyszło ponad 24km totalnej walki z własną słabością. Dobrze, że jak wróciłam do domu, to czekało na mnie pyszne śniadanko. :)


W niedzielę zrobiłam już tylko 14km i to w takim naprawdę regeneracyjnym tempie (5:31/km), a do tego 10 min ćwiczeń na brzuch i 10 min rozciągania. 
I tak oto zakończyłam ten już tak naprawdę ostatni mocny tydzień przed dwoma najważniejszymi startami tej wiosny. Czas zacząć się regenerować... :) Oj, TAK, czas najwyższy. Włóczenie nogami, niechęć do treningu, rozdrażnienie, kiepski sen, to już wszelkie symptomy, że czas nieco zwolnić, zmniejszyć kilometraż i zacząć wizualizację sukcesu... 


Tydzień zakończyłam z 93,23km na liczniku.
Trening uzupełniający: 1h 52 minuty
Łączny czas treningu: 10h! 



marca 18, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

marca 18, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

Zgodnie z obietnicą, czas na kolejne małe podsumowanie minionego tygodnia. Objętość była już trochę większa, wróciła moc w nogach i niemal każdy trening udało się zrobić według założeń. Piszę "niemal", bo w sobotę wiatr wiał tak mocno, że trening skończyłam łapiąc stopa... Wyobrażacie sobie taką biedną (tutaj można polemizować nad określeniem :P) dziewczynę w biegowych leginsach na drodze, gdzie po jednej i drugiej stronie rozciągają się pola i nie widać nawet żadnego domu, a ona nie jest w stanie biec przez porywy wiatru o sile pewnie gdzieś z 80km/h...? I tak stoi i macha do Was z desperacji? Cóż, tak to mniej więcej wyglądało i teraz samej chce mi się z tego śmiać, ale zacznijmy od poniedziałku... :) 

 

W poniedziałek na nieco zmęczonych weekendem nogach zrobiłam około 14 luźnych kilometrów i trochę ćwiczeń uzupełniających + rozciąganie. Rano co prawda wzięłam ze sobą rzeczy do biegania, z myślą, że zrobię trening na siłowni wracając z pracy, ale uznałam, że pogoda jest zbyt dobra na kiszenie się w Zdroficie i człapanie po bieżni. Więc trochę niepotrzebnie wiozłam tramwajem ten cały treningowy worek z Bemowa na Pragę i z powrotem, ale no cóż... kobieta zmienną jest. :D Ogólnie tego dnia nie biegało może się jakoś super przyjemnie, bo przyznam, że nie lubię biegać w innych porach niż rano, ale czasem muszę się przemęczyć, żeby kilometraż się zgadzał... :)
We wtorek zwykle robię sobie wolne i tak też było tym razem. W środę również dość luźno, bo tylko 8km na bieżni ze średnim tętnem 133ud/min, a do tego 40min ćwiczeń uzupełniających. 




Na czwartek rano zaplanowałam sobie trening na stadionie w tempie progowym, stąd też w poprzednich dniach zależało mi, aby się zregenerować  i  nie tracić na jakości. Zrobiłam 4x2km, gdzie najwolniejszy odcinek wyszedł ze średnim tempem 4:34/km, a najszybszy (ostatni) 4:28/km. Tego dnia też trochę wiało, co nieco utrudniało zadanie, ale tak się akurat złożyło, że o tej samej porze co ja, biegał też na stadionie jakiś trochę starszy pan (spod czapeczki wystawało mu parę siwych włosów), który wyglądał na maratończyka - sylwetkę i biegowy krok miał takie, że niejeden 30-sto latek może mu pozazdrościć, że już nie wspomnę o panach w jego wieku. A ile to razy, ja słyszę, jak to bieganie niszczy stawy i w ogóle... No ale cóż. Myślę, że nic nie trzeba tutaj dodawać, bo przykład chociażby tego pana broni się sam. :) A wracając do mojego treningu, łącznie wyszło mi 16km ze średnim tempem 4:55/km, tętno 163ud/min, wszystkie odcinki zgodnie z planem, a po powrocie jeszcze 10min rozciągania. Jak dla mnie poranek idealny. :) A po pracy zrobiłam mojego ulubionego ostatnio makowca po japońsku, bo następnego dnia jechaliśmy w rodzinne strony Sebastiana. :)




W piątek rano kolejne luźne 14km po Łosiowych Błotach i okolicy, a na dokładkę trochę ćwiczeń uzupełniających i rozciąganie (pisałam, że w ubiegłym tygodniu raczej nie byłam wzorem w tej materii, więc zgodnie z obietnicą starałam się nie zaniedbywać i tego obszaru mojego treningu do maratonu w tym tygodniu - bez mocnego core na długich dystansach,  po 30km składa człowieka, jak zwiędniętego tulipana!). A w sobotę... oj co to się działo.

Przez całą noc z piątku na sobotę wiało tak mocno, że aż wszystko wokół stukało, pukało i waliło. Rano nie było wcale lepiej i w mojej głowie pojawiła się nawet jakaś mglista myśl, że może tak by jednak dzisiaj odpuścić. I była to całkiem rozsądna myśl, ale niestety jeśli chodzi o rozsądek tego dnia, to byłoby chyba na tyle w moim przypadku. :P Wypiłam kawę i uznałam, że spróbuję pobiegać (dzień wcześniej planowałam, że pobiegnę nad Bug - moja ulubiona trasa w tych okolicach - ale pomysł ten rozwiał porywisty wiatr :D). Jak będzie bardzo źle, to zrobię jakąś dyszkę i wrócę do domu. Pierwsze kilometry minęły mi jednak bardzo gładko, bo... wiało w plecy. To mnie bardzo zmyliło i nie okazałam należytego szacunku żywiołowi... Zdawało mi się, że nie wieje, aż tak bardzo tragicznie i że jakoś to będzie, jak się zawrócę. Przecież tyle razu już biegałam na wietrze! Ogólnie ten bieg był jak taka tykająca bomba. Z każdym kilometrem czułam, że jak się zawrócę to zacznie się prawdziwa walka, ba! nawet pojawiała się myśl, że jak przetrwam drugą połowę tego "wybiegania", to żadna ściana na maratonie nie będzie mi straszna. Niestety przeceniłam swoje możliwości, a może bardziej nie doceniłam siły tego wiatru. W każdym razie... biegnę, biegnę, mijam nawet pana, który pchał motor (ciekawe dlaczego na nim nie jechał? czyżby przez ten wiatr? hm, myślę, że to bardzo możliwe :P) i zawracam się po 11-stym kilometrze. Ponownie mijam tego pana z motorem, który się pewnie zastanawiał, czy mu się coś nie przewidziało, gdy zobaczył mnie biegnącą z naprzeciwka... i czuję, że teraz to naprawdę tak cholernie wieje, że chyba zaraz padnę jak mucha. Staram się być jednak dzielna i z każdym krokiem walczę, aby nie stanąć w miejscu. Ciężko to nawet opisać. Fizycznie czułam się mocna tego dnia, nic mnie w zasadzie nie bolało, ale to było po prostu ponad moje siły - nie miałam szans z tym żywiołem. Walczyłam tak jeszcze przez ponad 5km i w końcu się poddałam. Strasznie żałowałam, że nie miałam ze sobą telefonu, bo tak to zadzwoniłabym po "eskortę". To była kolejna nauczka tego dnia. Zatrzymałam się, odwróciłam tyłem do wiatru i uznałam, że muszę złapać stopa, bo nie dam rady dalej biec (miałam do pokonania jeszcze około 6km), a iść pod ten wiatr też było nieciekawym scenariuszem delikatnie mówiąc. Ogólnie plusem tej drogi jest to, że raczej nie ma tam dużego ruchu (dlatego z powodzeniem można tamtędy biegać), ale w tej sytuacji stało się to sporą wadą. Przez jakiś czas nic nie nadjeżdża, więc ledwo idę powoli, ale do przodu. Po jakimś czasie słyszę i widzę, że coś jedzie, więc macham, ale... samochód się niestety nie zatrzymuję. "Co za burak" - myślę sobie. Widzi przecież facet zdesperowaną biegaczkę na środku niemal pola i nie ma serca się zatrzymać! Jak mógł... :D No nic. Idę kawałek dalej. Coś jedzie! Macham, macham i ufff... Samochód się zatrzymał. Pan uchyla okno, pytam czy mógłby podwieźć mnie do Czuchleb, tłumaczę po krótce sytuację (ciekawe co ten pan sobie pomyślał!) i na szczęście człowiek się nade mną lituję. Po krótkiej wymianie zdań okazuję się, że jest z Hruszniewa (wioski obok Czuchleb), kojarzy Żuków, a w latach 90' pracował w MZK-a, więc zna trochę Warszawę, chociaż nigdy nie chciałby już pracować, jako kierowca autobusów - wytrzymał 4 lata i wrócił tutaj. Pytał, czy autobusy 180, 187 itd, kursują jeszcze tymi i tymi ulicami, czy jest jeszcze pętla na Wiertniczej i tak dojechaliśmy do Czuchleb. Dziękowałam chyba z 5 razy i mówiłam, że "spadł mi pan z nieba", no i tak się skończyło... Z pewnością bieganie w taką pogodę nie było moją najrozsądniejszą decyzją w życiu, ale mogę być też pewna, że ten dzień zapamiętam do końca swojego życia! Tego dnia zabrakło mi pokory, oj zabrakło... :D A jeśli chodzi o statystyki to... przebiegłam trochę ponad 16km, średnie tempo i tętno z treningu wyniosło... Ekhem, no dobra, żartuję. To już nie było ważne. Dobrze, że w ogóle wróciłam cała i zdrowa (nie z pogruchotanymi kośćmi przez jakąś powaloną przez wiatr topole...). 



W niedzielę pogoda miała się już uspokoić, a ja nie zamierzałam odpuszczać swojego planu dobiegnięcia nad Bug, a poza tym chciałam jeszcze w tym tygodniu zrobić tempo maratońskie. Wyspałam się całkiem dobrze, wstałam, wypiłam kawę i naładowana węglowodanami z dnia poprzedniego (ach, te Czuchleby) ruszyłam rano, aby zrealizować trening. Postanowiłam, że podzielę go na dwie części. Wpierw 10km spokojnym tempem, a potem już do samego końca tempo maratońskie. I tak też zrobiłam. :) Pierwsza dycha ze średnim tempem 5:14/km i ponad 15km tempa maratońskiego (średnia 4:50/km). Mimo, że był to trening po całym tygodniu i jeszcze sobotniej dobitce w tej wichurze, to biegło mi się bardzo dobrze. Zero kryzysów i obaw, że nie dam rady utrzymać tempa. Jedyne co utrudniło mi trening, to dwie watahy psów (jedna nieźle mnie obszczekała i musiałam się cofnąć zmieniając nieco trasę, a druga po chwili namysłu uciekła w pole...). Przyznam, że strasznie boję się tego za każdym razem, gdy biegam w tych okolicach, ale mam nadzieję, że nigdy nie skończy się to jakimś pogryzieniem mnie przez te durne psiska... Już pominę "mądrość" ich właścicieli. 


W każdym razie tym bardzo dobrym akcentem zakończyłam ten tydzień i jestem z siebie całkiem dumna. :) Pochwalę się jeszcze, że od poniedziałku do piątku nie jadłam prawie żadnych słodyczy! Raz się tylko przydarzyła jedna kostka gorzkiej czekolady i ... jeden kokosowy Michałek, bo dziewczynka z klasy miała urodziny, no i wiecie, głupio było odmówić... (wiem, wiem, mogłam oddać innemu dziecku i naprawdę nie wiem, czemu tego nie zrobiłam! :P). 

Tydzień zakończyłam z 94,27 km na liczniku.

Trening uzupełniający: 1h 43 minuty
Łączny czas treningu: 9h 57 minut 



marca 10, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

marca 10, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

Wczoraj podczas drugiej pętli na Łosiowych Błotach w czasie długiego wybiegania wpadł (chociaż bardziej to chyba "przywiał", bo wiatr w ostatnich dniach jest niemiłosierny i każdy trening to heroiczna walka z żywiołem :D) mi do głowy pomysł na małe ożywienie mojego zakurzonego bloga. Oczywiście pomysł był (jest?) świetny, bo przecież tylko takie przychodzą do głowy podczas biegania. A pomysł ten przedstawia się mianowicie tak, że będę raportować (znaczy się szczegółowo opisywać), jak trenowałam w ostatnich sześciu tygodniach w drodze do maratonu (Orlen Warsaw Marathon, 14.04) . Jeśli ktoś z Was jest ciekawy moich zmagań, to serdecznie zapraszam do śledzenia postów. Postaram się być słowna. :) 

 

 

Tydzień 1. (4.03-10.03)

W weekend poprzedzający ten tydzień zrobiłam pierwszy raz w swoim życiu treningową 30-stkę z pełnego treningu i ogólnie na dość zmęczonych nogach, bo nie dałam sobie specjalnie odpocząć po Półmaratonie w Wiązownej (24.02), gdzie udało mi się nabiegać życiówkę (1h 38min 52s). Z życiówki jestem bardzo zadowolona i przyznam, że poczułam ogromną ulgę, że w końcu udało mi się przełamać tą granicę 1:40, która w moim umyślę miała już status wręcz magiczny, jeśli można tak to nazwać. W końcu coś się odblokowało w mojej głowie (i w nogach :P) i teraz już każdy mój półmaraton nie będzie stał po znakiem łamania tej bariery, a będę mogła skupić się na... lepszych wynikach. To tak na marginesie... Tak to już jest, gdy piszę się nowego posta z systematycznością co 5 miesięcy. "Coś na marginesie" jest nieuniknione... Ale wróćmy do tematu. 

W sobotę (2.03) wpadła mi pierwsza treningowa 30-stka i co cieszy mnie z niej najbardziej, to fakt, że kolano, które przez ostatnie lata szwankowało po 23 km, nie dało o sobie znać i mogłam z powodzeniem biec dalej, więc to kolejna rzecz, która się "odblokowała". Przez długi czas marzyłam, aby właśnie móc biec tak długo ile mam sił w nogach i nie musieć przystawać przez bolące kolano i w końcu moje marzenie (chyba można to tak nazwać) się ziściło. Rehabilitacja w Ortorehu u Pani Ewy Witek-Piotrowskiej chyba skończyła się sukcesem. W 100% będę mogła to stwierdzić dopiero po maratonie, ale jeśli TAK, to chyba pojadę potem do Pani Ewy na Wilanów z jakimś bukiecikiem, albo bombonierką... :)

Dzień po tej 30-stce ledwo włóczyłam nogami na porannej dyszce (może to też dlatego, że w sobotę grałam jeszcze przez godzinę w ping-ponga, no i mieliśmy gości, więc było trochę krzątania się i ... obżarstwa) i podatna przy takich obciążeniach złapałam też jakąś infekcję gardła, którą na szczęście udało mi się dość szybko wykurować. Ale no niewątpliwie byłam trochę osłabiona ostatnimi tygodniami i tą 30-stką (taką niby wisienką na torcie...) i czułam, że w końcu muszę trochę poluzować.
W poniedziałek i wtorek nie biegałam kompletnie nic, a przyznam, że rzadko zdarza mi się nie trenować 2 dni z rzędu - to już u mnie oznaka, że serio jestem zmęczona :P. Treningu uzupełniającego też zero. W środę planowałam zrobić po pracy akcent na stadionie i potruchtać jeszcze trochę sentymentalnie po Agrykoli, kanałku i Łazienkach Królewskich (byłam w odwiedzinach w domu), ale biegało mi się po prostu okropnie. Niby zrobiłam jakiś marny akcent, ale lekkości w nogach, ani jakiejkolwiek frajdy z tego nie miałam. Bolał mnie brzuch (chyba jeszcze to weekendowe obżarstwo dawało o sobie znać), zero mocy i jeszcze ten wiatr. Po rozgrzewce i rytmach 4x200 potruchtałam do Toi-a, wróciłam na stadion z myślą, że może jednak spróbuję docisnąć chociaż 4,8 km w tempie progowym, a potem jeszcze znowu rytmy 4x200, żeby wyszedł taki klasyczny trening według Danielsa, ale cóż... Jakoś w bólach (odmawiając "Zdrowaśki" i licząc do 300, jak to podobno robią światowej klasy maratończycy, żeby wpaść w dobry rytm biegu, heh) to progowe jeszcze zrobiłam, ale o rytmach już nie mogło być mowy. Chciałam jeszcze zrobić trochę dłuższe "roztruchtanie" po Łazienkach, ale w zasadzie to tylko w nie wbiegłam i wybiegłam. I poczłapałam do domu. Wieczorem posypano mi jeszcze głowę popiołem, bo był to Popielec i tak się ten dzień mniej więcej przedstawiał.
W czwartek rano wiało paskudnie, więc jakoś przemęczyłam te 14km z hakiem po lesie i moich nowych bemowskich ścieżkach, gdzie to teraz sobie mieszkam(y) :) W piątek był Dzień Kobiet, ale jakoś nie przysporzyło mi to mocy, a poza tym rano miałam trochę mniej czasu niż zazwyczaj tego dnia, więc zrobiłam tylko 9km. Na więcej chyba nadal nie miałam też za bardzo siły. Ale żeby nie było, że tak wszystko szło nie tak, to do pozytywów na pewno mogę zaliczyć to, że niemal w 3 dni udało mi się wyleczyć gardło. Myślę, że ta walka z infekcją+zmęczenie treningiem się nawarstwiły i dlatego dochodziłam do siebie dłużej niż zazwyczaj jeśli chodzi o regenerację po treningu.
W sobotę też miało wiać, ale nie tak, jak w niedzielę, zatem jeśli chciałam w tym tygodniu nabiegać jeszcze coś mocniejszego, był to ostatni dzwonek. Rozważałam tempo progowe na stadionie, albo tempo maratońskie przy trasie S8. A jak byłoby naprawdę źle i czułabym w nogach po pierwszych kilometrach, że nic z tego nie będzie, no to jakieś rozbieganie. Bardzo źle jednak nie było i wybrałam opcję nr.2. Przyznam, że bieganie przy tej trasie S8 z początku niezbyt mi się podobało i nadal nie mogę powiedzieć, że jest to dla mnie fantastyczne miejsce do biegania, ale... jak zaciśnie się zęby i skupi tylko na treningu, to jakoś idzie. Niezły asfalt i dość długa prosta sprzyjają utrzymaniu tempa, a widoki.. no cóż, jak to przy trasie szybkiego ruchu. Ciężko o malowniczą scenerię. :P Poza tym zastanawiam się, jaki wpływ na moje zdrowie mogą mieć spaliny tam wdychane, ale tłumacze sobie, że przecież w Warszawie i tak wszędzie są spaliny, tylko tam bardziej "rzuca się to w oczy" (ekhem), a i tak biegam tam średnio 2x w miesiącu obecnie, więc mam nadzieję, że nie jest to dawka śmiertelna.
W każdym razie łącznie zrobiłam 20km, w tym 8km w tempie maratońskim (4:51/km) + 4km ze średnią 4:45/km. W nogach czułam już trochę więcej mocy, tylko przez kobiece dolegliwości miałam straszną kolkę przez jakiś czas, ale przetrwałam to i dokończyłam trening, tak jak sobie zaplanowałam. 
Jeśli chodzi o niedzielę to myślałam o jakiś spokojnych 14-15km, ale mimo wichury zrobiłam całkiem dobre ciut dłuższe wybieganie, bo jednak uznałam, że głupio by tak odpuścić, a każdy biegacz wie, że długie wybiegania to jedna z kluczowych jednostek w drodze do maratonu. No więc wiało, sosny w lesie się chwiały, grząskiego błotka też miejscami nie brakło, ale byłam dzielna i zrobiłam te 23km z małym hakiem. 

Tydzień zakończyłam z 78,92km na liczniku. 
  
Łączny czas treningu: 7h 33min.*

*Trening uzupełniający bardzo marnie w tym tygodniu (chyba najmarniej od ładnych paru tygodni), łącznie 43 minuty, ale obiecuję i zapewniam, że to jednorazowy wybryk. 


Jeśli ktoś ciekaw, jak będę się sprawować w następnym tygodniu, to zapraszam za tydzień! :) A kto również dzielnie trenuję teraz do wiosennych startów, to łącze się w biegowym bólu i po treningowej dumie z dobrze wykonanej roboty! :)  

PS Na koniec taka mała historyjka ku przestrodze dla innych biegaczy. Nie biegajcie pod prąd i nie zawracajcie się przed samą metą tak jak ten Pan!  Oj, ależ on mnie zdenerwował... a i krzywdy też mógł narobić, bo niemal na mnie wpadł. Swoją drogą, dziwny syndrom zawracania się na ostatnich metrach. Rozumiem, że endorfiny i te sprawy, ale uważam, że to jest naprawdę niebezpieczne zachowanie. Każdy biegacz chyba wie w jakim mniej więcej stanie znajduję się człowiek tuż przed metą: rozpędzony, ledwo kontaktuję z rzeczywistością, a jak się walczy o cenne sekundy, to już w ogóle biegowy amok... Ciężko wtedy omijać jeszcze kogoś kto nagle się zawraca i macha rękami.



O tutaj pokazałam mu co o tym myślę... :D 




stycznia 01, 2019

Biegowe podsumowanie roku 2018

Biegowe podsumowanie roku 2018

stycznia 01, 2019

Biegowe podsumowanie roku 2018

Rok 2018 już za nami, czas więc na małe podsumowanie. Czy to był dla mnie dobry pod względem biegania rok? Ile udało mi się przebiec? Gdzie wystartowałam, jakie nowe życiówki nabiegałam, co starałam się zmienić w swoim treningu, czego zabrakło? Z czego jestem dumna, a co mogło pójść lepiej? Jakie mam plany na rok następny? Na te i inne pytania postaram się odpowiedzieć w tym poście. 

 


Patrząc wstecz jestem zdania, że ostatnie 12 miesięcy nie licząc jakiś paru potknięć (choroby, spadek motywacji itp) były dla mnie naprawdę udane w kwestii biegania. Jako, że biegacze lubią cyferki, to wpierw wspomnę o tym ile udało mi się łącznie przebiec, ile czasu mi to zajęło i ogólnie ile w tym roku poświęciłam na trening, a przyznam, że trochę mi tego wyszło.

Przebiegłam 3, 022.55 km, co zajęło mi 270h 13min
➦ Na trening uzupełniający poświęciłam 82h 47min
➦ Na spin bike spędziłam 48h 39min
➦ Przejechałam na rowerze 1,881.29 km
➦ Podczas pieszych wędrówek po górach pokonałam 58,48 km

 Łączny czas aktywności wyniósł: 547h 15min
 ➤ Spaliłam około: 255, 993 C


Wystartowałam w:

➙ 38. Półmaraton Wiązowski (4.03) - 1h 44min 55s
13. Półmaraton Warszawski (25.03) - 1h 40min 40s ŻYCIÓWKA
➙ 11. PKO Poznań Półmaraton (15.04) - 1h 46min 40s
➙ I Bieg Marii Grzegorzewskiej - dystans 5km (18.05) - 21min 48s (2.miejsce wśród kobiet)
➙ V Pruszkowski Bieg Wolności - dystans 10km (27.05) - 46min 26s (3.miejsce w K20; 6. miejsce wśród kobiet)
➙ Puchar Maratonu Warszawskiego - dystans 20km (21.07) - 1h 39min 42s
➙ Ultra Mazury 2018 - dystans U30 37,4 km (11.08) - 3h 45min 20s (8.miejsce wśród kobiet)
30. Bieg Niepodległości w Warszawie - 10km (11.11) - 44min 09s ŻYCIÓWKA

Myślałam, że było tego trochę więcej, ale prawdą jest, że nigdy dużo nie startowałam, więc ten rok nie był pod tym względem gorszy od poprzednich. Jakoś tak mam, że gdy pochłaniają mnie przygotowania do konkretnego biegu, to ciężko mi wpasować w plan start kontrolny, albo porwać się na coś spontanicznego. Chociaż dwa spontaniczne biegi (Bieg Marii Grzegorzewskiej i Pruszkowski Bieg Wolności) zaowocowały zdobyciem dwóch "pudeł", więc może czasem warto wyjść poza schemat?
Z czego jestem dumna , to fakt, że w końcu nabiegałam w tym roku nowe życiówki na dystansie półmaratonu i 10 km. Co prawda w obu przypadkach zabrakło mi paru sekund do upragnionego wyniku, ale i tak bardzo się z nich cieszę. Te poprzednie były już tak zakurzone, że aż sama się zastanawiałam jak to możliwe? Tyle biegam i ciągle nic... Ale w końcu coś ruszyło.
Kolejna sprawa. Niemal przez cały rok nie miałam, ani jednej poważnej kontuzji. Jedynie w czerwcu dokuczała mi pachwina, więc przez około 3-4 tygodnie mocno ograniczyłam bieganie, ale za to bardzo dużo (i mocno) trenowałam na spin bike, więc w lipcu udało mi się płynnie wejść w trening pod start w Ultra Mazury.
Za swego rodzaju sukces uważam też to, że postanowiłam się zabrać za leczenie mojego kolana. Wybrałam się do ortopedy, miałam rezonans magnetyczny i zostałam skierowana na terapię manualną, którą odbyłam w Klinice Sportowej Ortoreh u pani Ewy Witek-Piotrowskiej, którą bardzo szczerze polecam wszystkim, którzy zmagają się z wszelakimi kontuzjami, a lekarze umywają ręce, przepisują tabletki i maść lub kierują na zabieg. Co prawda terapia manualna jest bardzo bolesna... ale naprawdę skuteczna. Czuję ogromną poprawę (pierwszy raz od 2015 roku robiłam wybieganie trwające ponad 2h i nie musiałam się zatrzymać, ani też nie czułam tego specyficznego bólu) i myślę o maratonie na wiosnę. Grudniową bazę już zrobiłam i w styczniu chciałabym zacząć poważniejszy trening pod maraton. Mam nadzieję, że zdrowie pozwoli zrealizować te plany.
Z pozytywnych zmian w treningu, jakie zaszły u mnie w tym roku to ilość czasu, jaki zaczęłam poświęcać na trening uzupełniający i rozciąganie/rolowanie. Zdecydowanie nie traktuję sprawy po macoszemu i może to też w dużej mierze uchroniło mnie przed większymi kontuzjami. W każdym razie zdecydowanie czuję się sprawniejsza i mam nadzieję, że to pozytywnie przekłada się na moje bieganie.

Cieszę się też, że miałam okazję pobiegać w Londynie i Berlinie - w obu tych miastach bardzo chciałabym przebiec w przyszłości maraton. Może to takie już oklepane marzenie większości biegaczy, ale trzeba przyznać, że te chyba dwa największe maratony w Europie mają w sobie ogromną siłę przyciągania. Próbowałam szczęścia w losowaniu do wzięcia udziału w tegorocznej edycji Berlin Marathon, ale niestety maszyna losująca mnie nie wybrała... Ale są jeszcze inne drogi, aby uzyskać pakiet, więc tak naprawdę nic straconego. Jeśli podczas maratonu na wiosnę (prawdopodobnie będzie to Orlen Warsaw Marathon) moje kolano nie będzie szwankować, to wtedy poważnie się zastanowię nad Berlinem we wrześniu.

To byłoby chyba na tyle w telegraficznym skrócie jeśli chodzi o ten wycinek mojego życia, jakim jest bieganie i wszystko co z nim związane. Pomimo różnych przeciwności staram się nie rezygnować ze swojej pasji i szukam w sobie motywacji, bo wierzę, że ta najsilniejsza jest w nas samych, tylko czasem trzeba trochę "pokopać", żeby się do niej dobić. Może ta umiejętność (konsekwentnie wypracowana) to nawet więcej niż połową sukcesu?




Copyright © Szanuj pasję , Blogger