marca 24, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

marca 24, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

Muszę przyznać, że ten tydzień był pod względem biegania już dla mnie naprawdę ciężki - szczególnie druga połowa. Zmęczenie zaczęło się mocno kumulować, a podczas sobotniego treningu walczyłam ze sobą niemal od początku do końca, aby nie odpuścić tego, co sobie założyłam. Na szczęście zwyciężyłam tę walkę, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku - mentalnie i fizycznie. Jednak robić tempo progowe na wypoczętych nogach, a na zmęczonych całym tygodniem biegania to spora różnica. W pierwszym przypadku czujesz, że fruwasz, a w drugim... walczysz o życie (i utrzymanie tempa - ciężko wybrać co jest w takim momencie dla biegacza ważniejsze) i marzysz, aby ta męka się już skończyła. To tak gwoli wstępu. Ale żeby nie było, to był dobry tydzień, no i nawet udało mi się poznać starszego Pana o którym to wspominałam w ubiegłym podsumowaniu. 

W poniedziałek po pracy zrobiłam jedynie 10km i 20 minut treningu uzupełniającego. Ledwo włóczyłam nogami, ale nie byłam na siebie jakoś bardzo zła, że nie stać mnie tego dnia na więcej, bo przecież cyborgiem nie jestem - tłumaczyłam sobie. Sobotnie bieganie w tej wichurze (brakuję mi nawet przymiotnika, aby ją należycie określić) i tempo maratońskie w niedzielę, miały prawo mnie zmęczyć. Wtorek zgodnie z moim tygodniowym rozkładem był wolny od biegania. 


W środę za to zaplanowałam sobie trening, który w moim umyśle widnieje pt. "Trening zabójca", bądź "Killer trening", co nie ma nic wspólnego z Ewą Chodakowską - tzn. spaliłam pewnie dużo, ale nie z myślą o modelowaniu... W każdym razie, trening ten robiłam ostatnio chyba w 2014 lub 2015 roku, gdy byłam wtedy u szczytu swojej formy. Pamiętam, ten dzień, jakby to było z miesiąc temu: ja, tartan na Agrykoli, pochmurny poranek, ale chyba w miarę bezwietrzny i ... uczucie, że to jest naprawdę mocarne bieganie. Na papierze przedstawia się to tak: około 3km rozgrzewki i 8x6 minut w tempie progowym z przerwą jedynie 30 sekund. Niby nie wygląda to może, aż tak zabójczo, ale uwierzcie, że bez dobrej i wypracowanej już solidnie formy nie jest się w stanie wykonać tego treningu trzymając się założonego tempa. Przerwa 30 sekund to tyle co nic - tętno nawet nie zdąży spaść więcej niż 20 oczek - no chyba, że jest się cyborgiem, olimpijczykiem, albo Rockym Balboa (przyznam, że nigdy nie oglądałam, ale słyszałam co nieco o jego metodach treningowych, hłe hłe). W zasadzie jest to przerwa jedynie dla głowy - trochę takie oszukiwanie umysłu, że za chwilę sobie odpocznie... Jaka była moja radość przy każdym powtórzeniu, a szczególnie po, gdy zerkałam na zegarek i widziałam, że każdy kolejny odcinek biegam równiutko, z precyzją godną chirurga, a wyglądało to tak: rozgrzewka 3,4km średnio 5:23/km, odcinki kolejno w tempie: 4:32/km, 4:29/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:31/km i ostatnie 6 minut 4:25/km, więc tym bardziej byłam z siebie zadowolona, bo nie dość, że tak pięknie trzymałam tempo na wszystkich odcinkach, to miałam w nogach jeszcze zapas, aby przyśpieszyć pod koniec :); a na koniec 2,34km roztruchtania średnio po 5:10/km. Łącznie 17km naprawdę dobrego biegania. Tętno na każdym z odcinków wzrastało mniej więcej o 2 oczka - od 167ud/min, do 177 na ostatnim powtórzeniu. A później zrobiłam jeszcze 30min treningu uzupełniającego. Oj to był naprawdę dobry treningowo dzień. Sporo mnie on jednak kosztował, bo następne dni, to już był raczej zjazd - może nie formy, bo jak wiemy budowanie jej polega na niszczeniu i wracaniu do żywych z jeszcze większą mocą niż miało się wcześniej, ekhem - i bardzo odczuwalne przemęczenie. W czwartek co prawda było jeszcze całkiem nieźle i może to mnie zmyliło, bo pewnie powinnam tego dnia zrobić jakieś max 12km rozbiegania, a zrobiłam ponad 14km i kolejne 30min ćwiczeń uzupełniających. Niby niewielka różnica 12, czy 14km, ale jak się potem zlicza objętość tygodniową, to okazuję się, że ma to jednak znaczenie. W każdym razie lekkość i radość z biegania tego dnia jeszcze była, ale piątek i sobota... oj, to już zdecydowanie była mordęga.

Wracając jednak na moment do czwartku. Biegając po Łosiowych Błotach spotkałam tego nieco starszego biegacza, o którym to wspominałam tydzień temu. Najpierw wyprzedziłam go ja, potem on mnie, a za trzecim razem, gdy się znowu minęliśmy wybiegając już z lasku, usłyszałam za sobą pytanie:

- Maraton?

I tak oto nawiązaliśmy krótką pogawędkę. Okazało się, że też biegnie Półmaraton Warszawski, a później maraton 14 kwietnia. Ale co ciekawe, biegowa przygoda tego Pana sięga bodaj pierwszego Maratonu Pokoju w 1979 w którym to brał udział - to już przeszło 40 lat temu! Teraz ma lat 67, a w ubiegłym roku na Orlen Warsaw Marathon uzyskał wynik 3:32! Niesamowite. Za tydzień na warszawskiej połówce nastawia się na 1:45, co też jest przecież bardzo dobrym wynikiem, a gdy ma się już prawie 70 lat - R E W E L A C J A. Intuicja mnie nie myliła, to prawdziwy biegowy weteran. Dobrze jest czasem spotkać kogoś tak inspirującego. Osobiście, zawsze jest to dla mnie zastrzyk motywacji, szczególnie gdy jestem już paskudnie zmęczona i myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zostać "kanapowcem". Takie przykłady, historie ludzi z pasją (w tym przypadku do biegania), mówią mi jednoznacznie: warto biegać. Jak sobie pomyślałam, że przede mną jeszcze tyle lat biegania (jeśli zdrowie i mnóstwo innych czynników pozwoli), to aż niemal poczułam ciarki na plecach - wydaję mi się, że chyba z ekscytacji. :) Ile to kilometrów w nogach, doświadczeń, życiówek, osiągnięć, nowo poznanych tras, imprez biegowych, bólu, satysfakcji, butów do biegania (może dożyję np. setnej odsłony Nike Air Zoom Pegasus :D) itd... :)
Panu oczywiście pogratulowałam, wyraziłam ogromne wyrazy szacunku i życzyliśmy sobie powodzenia. :) Kto wie, może spotkamy się np. na trasie kwietniowego maratonu (bo myślę, że wystartujemy z tej samej strefy czasowej)? 

Jeśli chodzi o piątek, to zmęczenie już mocno dawało mi się we znaki. Dość słabo spałam i ogólnie czułam, że moja moc na ten tydzień chyba się kończy. Zrobiłam trochę ponad 13km i już nawet nie miałam siły na żadne ćwiczenia uzupełniające, więc tylko się porozciągałam po bieganiu. Kilometraż, mocny akcent w środę, może i przesilenie wiosenne, płytki sen się nawarstwiły i czułam się naprawdę słabo. Rozdrażniona też - do płaczu mogła doprowadzić mnie nawet kapsułka w zmywarce, która przykleiła się do zaworka (zwał jak zwał), przez co naczynia umyły się jedynie wodą i ... się nie domyły. Tak wiem, straszny problem, ale uwierzcie - jak się człowiek nie regeneruje właściwie przy takich obciążeniach (i nie jest zawodowcem, tylko zwyczajnym amatorem), to łatwo stracić równowagę i zdrowy balans... To jest jedna z ciemnych stron bycia ambitnym biegaczem amatorem. 

Sobotnia mordęga...


W sobotę rano nadal czułam, że brakuję mi sił witalnych... W planie miałam jednak dość ciężki akcent i nie chciałam odpuszczać. "Do półmaratonu jeszcze tylko tydzień, wytrzymaj. To ostatni mocny trening w tym tygodniu, a później już tapering..." - mówiłam sobie w myślach. Za oknem świeciło słońce, niebo wręcz lazurowe, temperatura ciut powyżej zera - można powiedzieć, że niemal idealnie, gdyby nie wiatr (na szczęście jeszcze taki w granicach przyzwoitości). No, ale niestety, mimo całkiem ładnej aury biegało mi się okropnie ciężko. Jedynie przez pierwsze 3km rozgrzewki miałam trochę luzu w nogach, a potem... mordęga. Zaplanowałam, że zrobię trening z planu do maratonu według Danielsa, to jest jeszcze trudniejszą wersję akcentu z środy. Wpierw około 3km rozgrzewki, następnie 4x6min w tempie progowym z 1 minutą w truchcie pomiędzy odcinkami (to akurat jedyne ułatwienie z porównaniem do środy, gdzie przerwa trwała 30 sekund), później miała być 1 godzina spokojnego biegu, ale zrobiłam tylko 40min, bo jak zobaczyłam, że na zegarku mój trening trwa już 46min, gdy skończyłam te pierwsze 4x6', to uznałam, że to będzie zbyt długo i trening będzie łącznie trwał dobre 2,5h, a na tyle zdecydowanie nie miałam siły. Po tych 40min biegu ponownie wróciłam na stadion, aby zrobić kolejne 4x6' w tempie progowym, a przyznam, że i tak ledwo mi się biegło i jak pomyślałam, że znowu mam wejść na wyższe tempo i zrobić te powtórzenia, to nie miałam pojęcia skąd ja wykrzesam na to siłę... Wbiegłam na stadion i zaczęłam pierwsze 6 minut - walka od samiusieńkiego początku do końca. I jeszcze wzmógł się wiatr, co bardzo utrudniało wykonanie i tak już niemal heroicznego dla mnie w tym momencie zadania. Ten wiatr naprawdę kosztował mnie mnóstwo energii - miałam wrażenie, że wyciąga (wysysa?) ze mnie ostatki sił (jak Dementor...). Z każdym krokiem miałam chęć przerwać już ten trening, ale pomyślałam, że tak naprawdę już samo tempo w tym momencie nie jest takie ważne, a właśnie mocna  głowa i odpieranie od siebie myśli, aby odpuścić. Po 30-tym kilometrze na maratonie, tak naprawdę biegnie się głową, bo ciało na wszelkie sposoby próbuję dać do zrozumienia, że ma już dość, a jeśli jeszcze nie ma, to na pewno wkrótce tak się stanie, więc daję sygnały ostrzegawcze. I te sferę postanowiłam szlifować do końca tego akcentu... Jak to mi nie odda na maratonie, to już nie wiem co innego by mogło! Tempo z 4:30 spadło mi do 4:39-40/km, co i tak kosztowało mnie tyle, jakbym biegła poniżej 4:00. Ale tak jak napisałam wcześniej, liczyło się tylko to, żeby wytrwać do końca. I ufff... wytrwałam. Może jeśli na maratonie pojawi się ściana (odpukać!), to ten trening mi chociaż trochę odda... :) Łącznie wyszło ponad 24km totalnej walki z własną słabością. Dobrze, że jak wróciłam do domu, to czekało na mnie pyszne śniadanko. :)


W niedzielę zrobiłam już tylko 14km i to w takim naprawdę regeneracyjnym tempie (5:31/km), a do tego 10 min ćwiczeń na brzuch i 10 min rozciągania. 
I tak oto zakończyłam ten już tak naprawdę ostatni mocny tydzień przed dwoma najważniejszymi startami tej wiosny. Czas zacząć się regenerować... :) Oj, TAK, czas najwyższy. Włóczenie nogami, niechęć do treningu, rozdrażnienie, kiepski sen, to już wszelkie symptomy, że czas nieco zwolnić, zmniejszyć kilometraż i zacząć wizualizację sukcesu... 


Tydzień zakończyłam z 93,23km na liczniku.
Trening uzupełniający: 1h 52 minuty
Łączny czas treningu: 10h! 



marca 18, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

marca 18, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

Zgodnie z obietnicą, czas na kolejne małe podsumowanie minionego tygodnia. Objętość była już trochę większa, wróciła moc w nogach i niemal każdy trening udało się zrobić według założeń. Piszę "niemal", bo w sobotę wiatr wiał tak mocno, że trening skończyłam łapiąc stopa... Wyobrażacie sobie taką biedną (tutaj można polemizować nad określeniem :P) dziewczynę w biegowych leginsach na drodze, gdzie po jednej i drugiej stronie rozciągają się pola i nie widać nawet żadnego domu, a ona nie jest w stanie biec przez porywy wiatru o sile pewnie gdzieś z 80km/h...? I tak stoi i macha do Was z desperacji? Cóż, tak to mniej więcej wyglądało i teraz samej chce mi się z tego śmiać, ale zacznijmy od poniedziałku... :) 

 

W poniedziałek na nieco zmęczonych weekendem nogach zrobiłam około 14 luźnych kilometrów i trochę ćwiczeń uzupełniających + rozciąganie. Rano co prawda wzięłam ze sobą rzeczy do biegania, z myślą, że zrobię trening na siłowni wracając z pracy, ale uznałam, że pogoda jest zbyt dobra na kiszenie się w Zdroficie i człapanie po bieżni. Więc trochę niepotrzebnie wiozłam tramwajem ten cały treningowy worek z Bemowa na Pragę i z powrotem, ale no cóż... kobieta zmienną jest. :D Ogólnie tego dnia nie biegało może się jakoś super przyjemnie, bo przyznam, że nie lubię biegać w innych porach niż rano, ale czasem muszę się przemęczyć, żeby kilometraż się zgadzał... :)
We wtorek zwykle robię sobie wolne i tak też było tym razem. W środę również dość luźno, bo tylko 8km na bieżni ze średnim tętnem 133ud/min, a do tego 40min ćwiczeń uzupełniających. 




Na czwartek rano zaplanowałam sobie trening na stadionie w tempie progowym, stąd też w poprzednich dniach zależało mi, aby się zregenerować  i  nie tracić na jakości. Zrobiłam 4x2km, gdzie najwolniejszy odcinek wyszedł ze średnim tempem 4:34/km, a najszybszy (ostatni) 4:28/km. Tego dnia też trochę wiało, co nieco utrudniało zadanie, ale tak się akurat złożyło, że o tej samej porze co ja, biegał też na stadionie jakiś trochę starszy pan (spod czapeczki wystawało mu parę siwych włosów), który wyglądał na maratończyka - sylwetkę i biegowy krok miał takie, że niejeden 30-sto latek może mu pozazdrościć, że już nie wspomnę o panach w jego wieku. A ile to razy, ja słyszę, jak to bieganie niszczy stawy i w ogóle... No ale cóż. Myślę, że nic nie trzeba tutaj dodawać, bo przykład chociażby tego pana broni się sam. :) A wracając do mojego treningu, łącznie wyszło mi 16km ze średnim tempem 4:55/km, tętno 163ud/min, wszystkie odcinki zgodnie z planem, a po powrocie jeszcze 10min rozciągania. Jak dla mnie poranek idealny. :) A po pracy zrobiłam mojego ulubionego ostatnio makowca po japońsku, bo następnego dnia jechaliśmy w rodzinne strony Sebastiana. :)




W piątek rano kolejne luźne 14km po Łosiowych Błotach i okolicy, a na dokładkę trochę ćwiczeń uzupełniających i rozciąganie (pisałam, że w ubiegłym tygodniu raczej nie byłam wzorem w tej materii, więc zgodnie z obietnicą starałam się nie zaniedbywać i tego obszaru mojego treningu do maratonu w tym tygodniu - bez mocnego core na długich dystansach,  po 30km składa człowieka, jak zwiędniętego tulipana!). A w sobotę... oj co to się działo.

Przez całą noc z piątku na sobotę wiało tak mocno, że aż wszystko wokół stukało, pukało i waliło. Rano nie było wcale lepiej i w mojej głowie pojawiła się nawet jakaś mglista myśl, że może tak by jednak dzisiaj odpuścić. I była to całkiem rozsądna myśl, ale niestety jeśli chodzi o rozsądek tego dnia, to byłoby chyba na tyle w moim przypadku. :P Wypiłam kawę i uznałam, że spróbuję pobiegać (dzień wcześniej planowałam, że pobiegnę nad Bug - moja ulubiona trasa w tych okolicach - ale pomysł ten rozwiał porywisty wiatr :D). Jak będzie bardzo źle, to zrobię jakąś dyszkę i wrócę do domu. Pierwsze kilometry minęły mi jednak bardzo gładko, bo... wiało w plecy. To mnie bardzo zmyliło i nie okazałam należytego szacunku żywiołowi... Zdawało mi się, że nie wieje, aż tak bardzo tragicznie i że jakoś to będzie, jak się zawrócę. Przecież tyle razu już biegałam na wietrze! Ogólnie ten bieg był jak taka tykająca bomba. Z każdym kilometrem czułam, że jak się zawrócę to zacznie się prawdziwa walka, ba! nawet pojawiała się myśl, że jak przetrwam drugą połowę tego "wybiegania", to żadna ściana na maratonie nie będzie mi straszna. Niestety przeceniłam swoje możliwości, a może bardziej nie doceniłam siły tego wiatru. W każdym razie... biegnę, biegnę, mijam nawet pana, który pchał motor (ciekawe dlaczego na nim nie jechał? czyżby przez ten wiatr? hm, myślę, że to bardzo możliwe :P) i zawracam się po 11-stym kilometrze. Ponownie mijam tego pana z motorem, który się pewnie zastanawiał, czy mu się coś nie przewidziało, gdy zobaczył mnie biegnącą z naprzeciwka... i czuję, że teraz to naprawdę tak cholernie wieje, że chyba zaraz padnę jak mucha. Staram się być jednak dzielna i z każdym krokiem walczę, aby nie stanąć w miejscu. Ciężko to nawet opisać. Fizycznie czułam się mocna tego dnia, nic mnie w zasadzie nie bolało, ale to było po prostu ponad moje siły - nie miałam szans z tym żywiołem. Walczyłam tak jeszcze przez ponad 5km i w końcu się poddałam. Strasznie żałowałam, że nie miałam ze sobą telefonu, bo tak to zadzwoniłabym po "eskortę". To była kolejna nauczka tego dnia. Zatrzymałam się, odwróciłam tyłem do wiatru i uznałam, że muszę złapać stopa, bo nie dam rady dalej biec (miałam do pokonania jeszcze około 6km), a iść pod ten wiatr też było nieciekawym scenariuszem delikatnie mówiąc. Ogólnie plusem tej drogi jest to, że raczej nie ma tam dużego ruchu (dlatego z powodzeniem można tamtędy biegać), ale w tej sytuacji stało się to sporą wadą. Przez jakiś czas nic nie nadjeżdża, więc ledwo idę powoli, ale do przodu. Po jakimś czasie słyszę i widzę, że coś jedzie, więc macham, ale... samochód się niestety nie zatrzymuję. "Co za burak" - myślę sobie. Widzi przecież facet zdesperowaną biegaczkę na środku niemal pola i nie ma serca się zatrzymać! Jak mógł... :D No nic. Idę kawałek dalej. Coś jedzie! Macham, macham i ufff... Samochód się zatrzymał. Pan uchyla okno, pytam czy mógłby podwieźć mnie do Czuchleb, tłumaczę po krótce sytuację (ciekawe co ten pan sobie pomyślał!) i na szczęście człowiek się nade mną lituję. Po krótkiej wymianie zdań okazuję się, że jest z Hruszniewa (wioski obok Czuchleb), kojarzy Żuków, a w latach 90' pracował w MZK-a, więc zna trochę Warszawę, chociaż nigdy nie chciałby już pracować, jako kierowca autobusów - wytrzymał 4 lata i wrócił tutaj. Pytał, czy autobusy 180, 187 itd, kursują jeszcze tymi i tymi ulicami, czy jest jeszcze pętla na Wiertniczej i tak dojechaliśmy do Czuchleb. Dziękowałam chyba z 5 razy i mówiłam, że "spadł mi pan z nieba", no i tak się skończyło... Z pewnością bieganie w taką pogodę nie było moją najrozsądniejszą decyzją w życiu, ale mogę być też pewna, że ten dzień zapamiętam do końca swojego życia! Tego dnia zabrakło mi pokory, oj zabrakło... :D A jeśli chodzi o statystyki to... przebiegłam trochę ponad 16km, średnie tempo i tętno z treningu wyniosło... Ekhem, no dobra, żartuję. To już nie było ważne. Dobrze, że w ogóle wróciłam cała i zdrowa (nie z pogruchotanymi kośćmi przez jakąś powaloną przez wiatr topole...). 



W niedzielę pogoda miała się już uspokoić, a ja nie zamierzałam odpuszczać swojego planu dobiegnięcia nad Bug, a poza tym chciałam jeszcze w tym tygodniu zrobić tempo maratońskie. Wyspałam się całkiem dobrze, wstałam, wypiłam kawę i naładowana węglowodanami z dnia poprzedniego (ach, te Czuchleby) ruszyłam rano, aby zrealizować trening. Postanowiłam, że podzielę go na dwie części. Wpierw 10km spokojnym tempem, a potem już do samego końca tempo maratońskie. I tak też zrobiłam. :) Pierwsza dycha ze średnim tempem 5:14/km i ponad 15km tempa maratońskiego (średnia 4:50/km). Mimo, że był to trening po całym tygodniu i jeszcze sobotniej dobitce w tej wichurze, to biegło mi się bardzo dobrze. Zero kryzysów i obaw, że nie dam rady utrzymać tempa. Jedyne co utrudniło mi trening, to dwie watahy psów (jedna nieźle mnie obszczekała i musiałam się cofnąć zmieniając nieco trasę, a druga po chwili namysłu uciekła w pole...). Przyznam, że strasznie boję się tego za każdym razem, gdy biegam w tych okolicach, ale mam nadzieję, że nigdy nie skończy się to jakimś pogryzieniem mnie przez te durne psiska... Już pominę "mądrość" ich właścicieli. 


W każdym razie tym bardzo dobrym akcentem zakończyłam ten tydzień i jestem z siebie całkiem dumna. :) Pochwalę się jeszcze, że od poniedziałku do piątku nie jadłam prawie żadnych słodyczy! Raz się tylko przydarzyła jedna kostka gorzkiej czekolady i ... jeden kokosowy Michałek, bo dziewczynka z klasy miała urodziny, no i wiecie, głupio było odmówić... (wiem, wiem, mogłam oddać innemu dziecku i naprawdę nie wiem, czemu tego nie zrobiłam! :P). 

Tydzień zakończyłam z 94,27 km na liczniku.

Trening uzupełniający: 1h 43 minuty
Łączny czas treningu: 9h 57 minut 



marca 10, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

marca 10, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

Wczoraj podczas drugiej pętli na Łosiowych Błotach w czasie długiego wybiegania wpadł (chociaż bardziej to chyba "przywiał", bo wiatr w ostatnich dniach jest niemiłosierny i każdy trening to heroiczna walka z żywiołem :D) mi do głowy pomysł na małe ożywienie mojego zakurzonego bloga. Oczywiście pomysł był (jest?) świetny, bo przecież tylko takie przychodzą do głowy podczas biegania. A pomysł ten przedstawia się mianowicie tak, że będę raportować (znaczy się szczegółowo opisywać), jak trenowałam w ostatnich sześciu tygodniach w drodze do maratonu (Orlen Warsaw Marathon, 14.04) . Jeśli ktoś z Was jest ciekawy moich zmagań, to serdecznie zapraszam do śledzenia postów. Postaram się być słowna. :) 

 

 

Tydzień 1. (4.03-10.03)

W weekend poprzedzający ten tydzień zrobiłam pierwszy raz w swoim życiu treningową 30-stkę z pełnego treningu i ogólnie na dość zmęczonych nogach, bo nie dałam sobie specjalnie odpocząć po Półmaratonie w Wiązownej (24.02), gdzie udało mi się nabiegać życiówkę (1h 38min 52s). Z życiówki jestem bardzo zadowolona i przyznam, że poczułam ogromną ulgę, że w końcu udało mi się przełamać tą granicę 1:40, która w moim umyślę miała już status wręcz magiczny, jeśli można tak to nazwać. W końcu coś się odblokowało w mojej głowie (i w nogach :P) i teraz już każdy mój półmaraton nie będzie stał po znakiem łamania tej bariery, a będę mogła skupić się na... lepszych wynikach. To tak na marginesie... Tak to już jest, gdy piszę się nowego posta z systematycznością co 5 miesięcy. "Coś na marginesie" jest nieuniknione... Ale wróćmy do tematu. 

W sobotę (2.03) wpadła mi pierwsza treningowa 30-stka i co cieszy mnie z niej najbardziej, to fakt, że kolano, które przez ostatnie lata szwankowało po 23 km, nie dało o sobie znać i mogłam z powodzeniem biec dalej, więc to kolejna rzecz, która się "odblokowała". Przez długi czas marzyłam, aby właśnie móc biec tak długo ile mam sił w nogach i nie musieć przystawać przez bolące kolano i w końcu moje marzenie (chyba można to tak nazwać) się ziściło. Rehabilitacja w Ortorehu u Pani Ewy Witek-Piotrowskiej chyba skończyła się sukcesem. W 100% będę mogła to stwierdzić dopiero po maratonie, ale jeśli TAK, to chyba pojadę potem do Pani Ewy na Wilanów z jakimś bukiecikiem, albo bombonierką... :)

Dzień po tej 30-stce ledwo włóczyłam nogami na porannej dyszce (może to też dlatego, że w sobotę grałam jeszcze przez godzinę w ping-ponga, no i mieliśmy gości, więc było trochę krzątania się i ... obżarstwa) i podatna przy takich obciążeniach złapałam też jakąś infekcję gardła, którą na szczęście udało mi się dość szybko wykurować. Ale no niewątpliwie byłam trochę osłabiona ostatnimi tygodniami i tą 30-stką (taką niby wisienką na torcie...) i czułam, że w końcu muszę trochę poluzować.
W poniedziałek i wtorek nie biegałam kompletnie nic, a przyznam, że rzadko zdarza mi się nie trenować 2 dni z rzędu - to już u mnie oznaka, że serio jestem zmęczona :P. Treningu uzupełniającego też zero. W środę planowałam zrobić po pracy akcent na stadionie i potruchtać jeszcze trochę sentymentalnie po Agrykoli, kanałku i Łazienkach Królewskich (byłam w odwiedzinach w domu), ale biegało mi się po prostu okropnie. Niby zrobiłam jakiś marny akcent, ale lekkości w nogach, ani jakiejkolwiek frajdy z tego nie miałam. Bolał mnie brzuch (chyba jeszcze to weekendowe obżarstwo dawało o sobie znać), zero mocy i jeszcze ten wiatr. Po rozgrzewce i rytmach 4x200 potruchtałam do Toi-a, wróciłam na stadion z myślą, że może jednak spróbuję docisnąć chociaż 4,8 km w tempie progowym, a potem jeszcze znowu rytmy 4x200, żeby wyszedł taki klasyczny trening według Danielsa, ale cóż... Jakoś w bólach (odmawiając "Zdrowaśki" i licząc do 300, jak to podobno robią światowej klasy maratończycy, żeby wpaść w dobry rytm biegu, heh) to progowe jeszcze zrobiłam, ale o rytmach już nie mogło być mowy. Chciałam jeszcze zrobić trochę dłuższe "roztruchtanie" po Łazienkach, ale w zasadzie to tylko w nie wbiegłam i wybiegłam. I poczłapałam do domu. Wieczorem posypano mi jeszcze głowę popiołem, bo był to Popielec i tak się ten dzień mniej więcej przedstawiał.
W czwartek rano wiało paskudnie, więc jakoś przemęczyłam te 14km z hakiem po lesie i moich nowych bemowskich ścieżkach, gdzie to teraz sobie mieszkam(y) :) W piątek był Dzień Kobiet, ale jakoś nie przysporzyło mi to mocy, a poza tym rano miałam trochę mniej czasu niż zazwyczaj tego dnia, więc zrobiłam tylko 9km. Na więcej chyba nadal nie miałam też za bardzo siły. Ale żeby nie było, że tak wszystko szło nie tak, to do pozytywów na pewno mogę zaliczyć to, że niemal w 3 dni udało mi się wyleczyć gardło. Myślę, że ta walka z infekcją+zmęczenie treningiem się nawarstwiły i dlatego dochodziłam do siebie dłużej niż zazwyczaj jeśli chodzi o regenerację po treningu.
W sobotę też miało wiać, ale nie tak, jak w niedzielę, zatem jeśli chciałam w tym tygodniu nabiegać jeszcze coś mocniejszego, był to ostatni dzwonek. Rozważałam tempo progowe na stadionie, albo tempo maratońskie przy trasie S8. A jak byłoby naprawdę źle i czułabym w nogach po pierwszych kilometrach, że nic z tego nie będzie, no to jakieś rozbieganie. Bardzo źle jednak nie było i wybrałam opcję nr.2. Przyznam, że bieganie przy tej trasie S8 z początku niezbyt mi się podobało i nadal nie mogę powiedzieć, że jest to dla mnie fantastyczne miejsce do biegania, ale... jak zaciśnie się zęby i skupi tylko na treningu, to jakoś idzie. Niezły asfalt i dość długa prosta sprzyjają utrzymaniu tempa, a widoki.. no cóż, jak to przy trasie szybkiego ruchu. Ciężko o malowniczą scenerię. :P Poza tym zastanawiam się, jaki wpływ na moje zdrowie mogą mieć spaliny tam wdychane, ale tłumacze sobie, że przecież w Warszawie i tak wszędzie są spaliny, tylko tam bardziej "rzuca się to w oczy" (ekhem), a i tak biegam tam średnio 2x w miesiącu obecnie, więc mam nadzieję, że nie jest to dawka śmiertelna.
W każdym razie łącznie zrobiłam 20km, w tym 8km w tempie maratońskim (4:51/km) + 4km ze średnią 4:45/km. W nogach czułam już trochę więcej mocy, tylko przez kobiece dolegliwości miałam straszną kolkę przez jakiś czas, ale przetrwałam to i dokończyłam trening, tak jak sobie zaplanowałam. 
Jeśli chodzi o niedzielę to myślałam o jakiś spokojnych 14-15km, ale mimo wichury zrobiłam całkiem dobre ciut dłuższe wybieganie, bo jednak uznałam, że głupio by tak odpuścić, a każdy biegacz wie, że długie wybiegania to jedna z kluczowych jednostek w drodze do maratonu. No więc wiało, sosny w lesie się chwiały, grząskiego błotka też miejscami nie brakło, ale byłam dzielna i zrobiłam te 23km z małym hakiem. 

Tydzień zakończyłam z 78,92km na liczniku. 
  
Łączny czas treningu: 7h 33min.*

*Trening uzupełniający bardzo marnie w tym tygodniu (chyba najmarniej od ładnych paru tygodni), łącznie 43 minuty, ale obiecuję i zapewniam, że to jednorazowy wybryk. 


Jeśli ktoś ciekaw, jak będę się sprawować w następnym tygodniu, to zapraszam za tydzień! :) A kto również dzielnie trenuję teraz do wiosennych startów, to łącze się w biegowym bólu i po treningowej dumie z dobrze wykonanej roboty! :)  

PS Na koniec taka mała historyjka ku przestrodze dla innych biegaczy. Nie biegajcie pod prąd i nie zawracajcie się przed samą metą tak jak ten Pan!  Oj, ależ on mnie zdenerwował... a i krzywdy też mógł narobić, bo niemal na mnie wpadł. Swoją drogą, dziwny syndrom zawracania się na ostatnich metrach. Rozumiem, że endorfiny i te sprawy, ale uważam, że to jest naprawdę niebezpieczne zachowanie. Każdy biegacz chyba wie w jakim mniej więcej stanie znajduję się człowiek tuż przed metą: rozpędzony, ledwo kontaktuję z rzeczywistością, a jak się walczy o cenne sekundy, to już w ogóle biegowy amok... Ciężko wtedy omijać jeszcze kogoś kto nagle się zawraca i macha rękami.



O tutaj pokazałam mu co o tym myślę... :D 




Copyright © Szanuj pasję , Blogger