Myślę, że wbrew pozorom to właśnie my biegacze podczas świąt różnej maści, które w naszej tradycji sprowadzają się głównie do nadmiernego spożywania pokarmów, słowem - obżarstwa, bardziej stresujemy się ilością spożywanych kalorii niż reszta biesiadników... Niby to my pierwsi je spalimy, ale dla nas to często coś więcej niż tylko jeden kilogram wte, czy we wte. To przecież też cenne sekundy urwane z ostatniej życiówki na które pracujemy miesiącami, a nie tylko parę kawałków makowczyka więcej niż nakazuję umiarkowanie w jedzeniu i piciu...
W liczbach wygląda to wręcz przerażająco, otóż:
Weight (kg) | Predicted time | Time difference |
54 kg | 43:16 | -02:44 |
55 kg | 43:57 | -02:03 |
56 kg | 44:38 | -01:22 |
57 kg | 45:19 | -00:41 |
58 kg | 46:00 | |
59 kg | 46:41 | 00:41 |
60 kg | 47:21 | 01:21 |
61 kg | 48:02 | 02:02 |
62 kg | 48:42 | 02:42 |
Na przykład osoba ważąca około 58 kg i biegająca 10 km w średnio 46 min po przybraniu na wadze 1 kg teoretycznie będzie biegać ten dystans, aż o 41 sekund wolniej! To naprawdę dużo biorąc pod uwagę fakt, że w pierwszym wypadku jest to bieg ze średnią 4:35min/km, a w drugim 4:40min, czyli o 5 sekund gorzej na prawie każdy kilometrze. To spora różnica na takim dystansie, zresztą... w maratonie byłaby to jeszcze większa różnica...
Ale czy naprawdę tak to wygląda w rzeczywistości? Jeśli mam być szczera, to byłabym mocno sceptyczna, choć rzeczywiście przemawia do mej wyobraźni taki przykład, który wyczytałam na jakimś biegowym forum. Nie pamiętam dokładnie szczegółów, ale sens był mniej więcej taki: wyobraź sobie, że biegniesz z np. kilogramowym ciężarkiem (załóżmy, że powieszonym na brzuchu :P ), a następnie rzucasz go w krzaki - z pewnością biegłoby się lżej bez tego ciężarka, a co za tym idzie, szybciej. I rzeczywiście brzmi to racjonalnie. Ale z drugiej strony ten 1 - 2 kg, które możemy nabrać zjadając zbyt wiele rybki po grecku, a potem piernika, rozkłada się w naszym ciele dość równomiernie (tak jak nie da się schudnąć np. tylko z brzucha, jak to się większości marzy, tak i nie tyjemy tylko w jednej partii ciała - może się mylę, jeśli tak, niechaj ktoś mnie oświeci). Zresztą ta dodatkowa masa przekłada się na energię - organizm ma duże rezerwy, jest z czego czerpać, reasumując: jest czym palić w piecu!
Oczywiście nie twierdzę, że tycie jest korzystne jeśli chce się być coraz to lepszym biegaczem. W żadnym wypadku. Sama zamierzam zrzucić parę kilo do wiosennego maratonu. Jednak te 2 kg, które przytyjemy w czasie świąt, nie powinny nam spędzać snu z powiek, a raczej stanowić motor to wzmożonego wysiłku, jak i być tym motorem, który napędza lepsze tempo. Dodam też, że mniej więcej od początku grudnia, aż do Wigilii postanowiłam zrezygnować z cukru na ile to w moim przypadku możliwe, oraz wszelkiej maści dodatków, typu majonez i inne sosy, które nie ma co ukrywać, są dość kaloryczne i stanowią raczej zbyteczny balast. W praktyce wyglądało to tak, że nie słodziłam herbaty, ani kawy (co było chyba dla mnie najmocniejszą próbą) nie piłam też żadnych słodzonych napoi (w tych wszystkich sokach owocowych, to owoców to tyle co kot napłakał), zero słodyczy, bułek drożdżowych, no i jak już wspomniałam majonez=aut. Miałam chwile zwątpienia i czasem czułam się wypłukana energetycznie, a niektóre akcenty to chyba naprawdę robiłam na oparach silnej woli (w zasadzie zawsze biegam na czczo, czyli na tym co z nadwyżką zjadłam poprzedniego dnia, głównie wieczorem, no i mam w zwyczaju pić przed treningiem kawę, a teraz była ona gorzka i bez cukru). Moim głównym energetycznym przysmakiem był zdecydowanie serek wiejski np. z ziarnami słonecznika i owocami. Nie schudłam może jakoś spektakularnie (2 tygodnie to za mało), ale czułam się lżejsza, a przede wszystkim czerpałam satysfakcję z ćwiczenia swojej silnej woli. A gdy przyszedł czas świątecznego obżarstwa dałam sobie na tak zwany luz i mój nieco spłukany energetycznie organizm czerpie teraz podwójnie z tej nadwyżki "bożonarodzeniowych" kalorii... Wybiegania poniżej 14 km w tempie wolniejszym niż 5:00min/km zupełnie mnie nie męczą, spokojne dłuższe wybiegi wychodzą mi w tempie maratońskim, a ostatnie kilometry tychże spokojnych wybiegań pokonuję w tempie 4:10-4:30min/km, więc jak na mój poziom, to całkiem szybko i mam poczucie, że mogłabym bez większego problemu biegać dwa razy dziennie. Nie wiem, czy to jakiś efekt swego rodzaju super-kompensacji, ale mam wrażenie, że mój mały eksperyment był czymś na kształt tzw. diety białkowo-węglowodanowej, którą część biegaczy stosuję przed maratonem. Zawsze spoglądałam z przymrużeniem oka na efektywność tego typu praktyk, ale teraz sobie myślę, że coś w tym musi być - wypłukać się wpierw z węglowodanów i biegać na oparach z białka i tłuszczu, a potem dostarczać organizmowi węglowodanów z nadwyżką, które wchłaniają się (po tym wygłodzeniu) niczym w suchą gąbkę. Brzmi logicznie i chyba obiorę taką strategię przed najbliższymi zawodami. Może padnie kolejna życiówka...
A na koniec fotka dla pocieszenia wszystkich nas biegaczy, którzy martwią się, że przytyli...
Kalkulator: Weight and performance
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz