Ojej, cóż to był za bieg! Nawet nie wiem od czego zacząć - tyle wrażeń zawierają w sobie te przebiegnięte 36,7 km, że ciężko ubrać to w zgrabną relację. Zresztą nie same kilometry są tutaj ważne, chociaż prawie każdy z nich mógłby być osobną historią... Organizatorzy bardzo się postarali, aby na trasie żadnemu z biegaczy nie nudziło się nawet przez ułamek sekundy. I udało im się to nawet z nawiązką... Szkoda tylko, że radość z tego wszystkiego zabrało mi w dużej mierze moje kolano i ból z jakim zmagałam się ostatnie 15 km. Nie tylko radość, ale i dobry wynik, w tym nawet całkiem niezłą lokatę wśród kobiet, a w szczególności wykorzystanie tego co wypracowałam sobie na treningach. Ale nie ma tutaj mowy o żadnej porażce. To była walka do samego końca...
Na Ultra Mazury zapisałam się jakieś dobre 2 miesiące przed startem, a może nawet i jeszcze wcześniej, więc nie był to spontaniczny bieg. Od ładnych paru miesięcy byłam w całkiem mocnym treningu. Co prawda w czerwcu był on nieco zaburzony przez kontuzję pachwiny spowodowaną wyeksploatowaniem się na pieszych wędrówkach po Tatrach i zbyt szybkim powrotem do treningów po powrocie z gór , ale udało się podtrzymać formę mocną jazdą na spinn bike i dużą dawką treningu uzupełniającego. A od lipca.. W zasadzie wszystko było podporządkowane treningowi i każdy mój dzień przypominał obóz treningowy. Mam to szczęście, że jako pracownik oświaty mogę się cieszyć dwoma miesiącami wolnego, a jako, że życie bez treningu to dla mnie nie życie, więc z pełnym entuzjazmem poświęcam ten czas na trening. Tak więc rano pobudka, kawa, trening biegowy, śniadanie, regeneracja, trening na siłowni, zakupy, gotowanie, obiad, regeneracja itd... :) Średnio 2-3h treningu dziennie. Ano i jeszcze 4 dni jazdy rowerem z sakwami po Karkonoszach! W lipcu czas aktywności wyniósł 70h 16min! Objętość godna Ironmena! :)
Kończąc już ten swój samochwalczy wstęp - czułam się bardzo dobrze przygotowana na ten start i wiedziałam, że jeśli zdrowie pozwoli (a raczej felerne kolano), to mogę wypaść naprawdę nieźle. Ale przekonałam się (który to już raz), że w tych kwestiach cudów nie ma. Nie ma zdrowia, nie ma wyników. I jeśli chce być spełnionym biegaczem, to nie mogę ignorować dalej tego problemu. Być może czas leczy rany, ale kolan... chyba raczej nie.
Piątek, 10 sierpnia (dzień przed startem)
Z Warszawy wyjechaliśmy około 16:30, tak aby być na miejscu w miarę wcześnie, zdążyć odebrać na spokojnie pakiet startowy, zameldować się w hotelu i pójść spać o przyzwoitej porze. Mniej więcej o 19:30 byliśmy już w Biurze Zawodów w Starych Jabłonkach, gdzie odebrałam pakiet i ku mojemu zaskoczeniu załapałam się na naprawdę przyzwoite pasta party. Do wyboru parę rodzajów makaronu, a to z mięsem, jak kto woli bez mięsa, kasza, sałatki , pierożki, zupa - słowem, organizatorzy się postarali. Oczywiście nie doczytałam w programie (lub regulaminie? nie wiem), że taka wyżerka przysługuję bez dodatkowych opłat na dzień przed biegiem każdemu z uczestników, więc zrobiłam dwie dość sporawe kanapki na tak zwaną "drogę", a bardziej przedstartową kolację, ale... na szczęście się nie zmarnowały. :) Potem posiedzieliśmy jeszcze trochę na pomoście przy samym Jeziorze Szeląg Mały i pojechaliśmy do hotelu Kozi Dwór w Gietrzwałdzie. Niestety długo nie mogłam zasnąć, a potem obudziłam się chyba o 5 nad ranem i już bardziej czekałam na 7 rano, aniżeli spałam, ale cóż... sprawa snu jest u mnie nieco problematyczna, a też wiadomo - im bardziej człowiek chce się wyspać, tym bardziej się tym stresuję, a jak człowiek zestresowany to i śpi kiepsko...
Sobota, poranek przed startem
W każdym razie tragedii nie było i o 7:15 zeszliśmy już na śniadanie. Niestety musiałam sobie odmówić jajecznicy i naleśników z serem, a zadowolić się jedynie bułką z dżemem i kawą - jak to zawsze w dniu startu. Lepiej nie ryzykować i poczekać z zaspokajaniem swoich kulinarnych zachcianek (i łakomstwa) na czas po biegu...
Jeśli chodzi o pogodę to stanowiła całkowitą odmianę od upałów, jakie niemiłosiernie dokuczały i utrudniały trening w ostatnich tygodniach (nie tylko trening w zasadzie, bo w takich upałach moim zdaniem nie da się normalnie żyć!). Nieźle lało od samego rana, wszędzie wokół niemal czarne chmury, a temperatura dobrze poniżej 20 stopni. Do biegania po leśnych duktach pogoda wręcz idealna (no może ta ulewa była trochę niepokojąca). Myślę, że większość startujących cieszyła się tym załamaniem pogody, bo tak biec ultra w 30 stopniowym upale... Nawet i w cieniu ludzie padaliby jak muchy. A startujący w U100... nie wiem, jak by ich karetka zbierała w tych krzakach, piachach i pokrzywach. Helikopterem też ciężko by było się tam dostać...
Start biegu U30 miał odbyć się o godzinie 9 (U100 wystartowali już o 3 nad ranem, U70 o 6 rano, U10 o 12 w samo południe). Zdenerwowanie trochę mi się udzielało i plotłam trzy po trzy o obejrzanym dzień wcześniej jakimś starym odcinku Zcdcp (pt. "Językoznawstwo"), a gdy szukaliśmy parkingu obok Biura Zawodów, nie zajarzyłam, że zielony napis "PARKING" to parking dla uczestników, tylko nie wiem, czemu uznałam, że to parking dla pracowników Banku ING, którzy też startują w Ultra Mazury (że niby mają taki swój osobny). Może dlatego, że napis wyglądał bardziej, jak PARK-ING, a nie Parking...
Pociesznym bywa biegacz w dniu zawodów! :D
Tuż przed 9 wszyscy startujący na dystansie U30 ustawili się w strefie startu i o 9:03 ruszyliśmy. Czułam się trochę jak Indianie z plemienia Tarahumara, którzy biegają w opasce na biodrach i sandałach... Prawie wszyscy mieli plecaczki z wodą, pasy z żelami, trailowe buty, czapeczki z daszkiem na głowach - ogólnie taka typowa ultra stylówka. A ja? Żadnych żeli, na nogach Pegasusy... Jak na typowy miejski bieg. :) Ale jestem zdania, że na takim dystansie to wystarczający "osprzęt". Reszta stanowiłaby dla mnie tylko zbędny balast. A tego pod dostatkiem uzbierało mi się potem w butach (czyt. błoto itd).
Na trasie...
Pierwszy kilometr i trasa już wiodła pod górę. Wiedziałam, że przewyższenie będzie spore (+570m/-570m jak podawał organizator), ale liczyłam, że jak skończy się podbieg to potem będzie płasko chociaż przez 3 kilometry. A wyglądało to raczej tak, że podbieg kończył się zbiegiem, chwila truchtu po płaskim i za chwilę następny podbieg i znowu zbieg... I tak przez ponad 36 km. Totalna masakra dla czworogłowych ud, które to nadal mi doskwierają, gdy wstaję do WC w przerwach pisania tej relacji. Plus tego była masa dodatkowych atrakcji, żeby to nikt nie czuł się znudzony samymi podbiegami i zbiegami! Do 14 km trasa była jeszcze całkiem cywilizowana, że tak to ujmę, ale później... Bardziej przypominało to rajd przygodowy niż bieg. Co prawda mam zerowe doświadczenie jeśli chodzi o trasy ultra maratonów, więc nie wiem, jak to wygląda na innych tego typu imprezach biegowych, ale momentami byłam naprawdę zaskoczona tym, jak organizator postanowił poprowadzić trasę. Wyobrażałam sobie takich zacierających ręce gości, którzy myśleli sobie: "Ooo! Tutaj damy im popalić, tak że zapamiętają ten odcinek na długo! Dalej prosto tym lasem? O nie! Niech wbiegną w te krzaki, potem trochę przez łączkę, a za momencik... tak! Tutaj w te piachy! Ależ to będzie masakra! A za chwilkę jeszcze te pokrzywy... " I nie piszę tego z żalem (chociaż na trasie moje spostrzeżenia były bardziej nacechowane emocjonalnie...) - taki to już urok tego typu biegów! Do 18km trzymałam jeszcze całkiem mocną pozycję - byłam 4. wśród kobiet. Ogólnie przez pierwsze 13km biegłam tuż za trzecią kobietą, która wyglądała na mocną zawodniczkę i aż miło mi było na samą myśl, że wiele jej nie odstaję. Później ona trochę przycisnęła tempo, a ja uznałam, że to jeszcze za wcześnie na szarżowanie. Biegło mi się po prostu dobrze i stabilnie. Może nie zabrzmi to skromnie, ale jestem przekonana, że gdyby nie moje doskwierające straszliwie kolano w drugiej połowie biegu, to dobiegłabym parę minut za nią i utrzymała miejsce tuż za podium. Ale niestety tak się nie stało. W każdym razie... W okolicach 15-16km organizatorzy zgotowali uczestnikom niezłą niespodziankę w postaci stromego zbiegu (pewnie ze 200 metrów) po takich piachach, że można się było w nich zapaść po kolana. Ten kto był bardziej doświadczony w bieganiu po górach ten pewnie mógł sobie całkiem nieźle poradzić, ale dla mnie, jako typowego miejskiego biegacza równało się to z przejściem do niemalże marszu - gdybym miała w sobie więcej brawury, to pewnie biegłabym na łeb i szyję po tych piachach, ale należę do raczej ostrożnych, więc po prostu starałam się nie skręcić sobie kostki. A co ja potem miałam w butach! Myślę sobie: "jej, przede mną jeszcze ponad 20km, a ja mam w butach piaskownice!". Ale nic to. Pocieszałam się, że przecież wszyscy biegnący mają teraz ten sam problem, więc nie ma co się użalać. Na pewnym etapie biegu i w takich warunkach są rzeczy, które się po chwili przystosowania do nich po prostu ignoruję. Po kilometrze zapomniałam o tym dyskomforcie, bo było mnóstwo innych... :) Fizycznie czułam się jednak cały czas bardzo dobrze. Wiadomo, było ciężko, bo na takiej trasie nie może być łatwo, ale byłam przygotowana na ten rodzaj cierpienia - kto biega, ten wie co mam na myśli. I byłam gotowa utrzymać to do końca...
Za 19km znajdował się pierwszy punkt odżywczy na trasie. Napiłam się trochę wody i wzięłam sobie na drogę kawałeczek arbuza i banana, po czym... złapała mnie straszna kolka i to w dwóch miejscach (tuż pod klatką piersiową i w dolnej części brzucha). Nadal dosyć mocno padało i miejscami błotko było grząskie, a do tego przez prawie kilometr trasa wiodła zdecydowanie w dół - na kolkę zbiegi raczej niestety nie pomagają (w ogóle te zbiegi na dłuższym dystansie okazują się dużo gorsze niż podbiegi, które totalnie masakrują mięśniowo - jakkolwiek głupio to nie zabrzmi: często odpoczywałam na podbiegach!), a raczej wręcz ją nasilają, więc w pewnym momencie musiałam się na chwilę zatrzymać. Ktoś nawet proponował mi wodę i żele - dziękuję! Na szczęście po jakimś czasie kolka minęła, ale zaczęły się dużo większe problemy. KOLANO. Tylko ja jedna wiem ile wycierpiałam na trasie przez znaczną część drugiej połowy dystansu. Może gdyby to była trasa jakiegoś miejskiego maratonu to zeszłabym z trasy i wsiadła do autobusu, jak to zrobiłam na Orlen Warsaw Maraton w 2015 roku o ile mnie pamięć nie myli (również z powodu kolana) i takim sposobem dotarła w okolice mety... Ale tutaj nie było takiej możliwości. Musiałam się jakoś doczłapać. Trochę szłam, trochę biegłam, truchtałam, a co jakieś paręset metrów musiałam się zatrzymywać, bo ból nie pozwalał mi dalej kontynuować wysiłku. Chwilami łzy napływały mi do oczu (głównie z frustracji), ale starałam się nie popadać w rozpacz, bo w tym momencie było to najgorsze co mogłam zrobić. Zaciskałam zęby i dalej mozolnie posuwałam się do przodu. Starałam się wyprzeć z siebie wszelkie emocje, a skupić się jedynie na tym, aby dotrzeć do mety. Co jakiś czas powtarzałam sobie takim czystym, wyzbytym ze wszystkiego co nie dotyczy "tu i teraz" głosem: "Boże, pomóż mi...". Nie wiem, czy to pomogło, ale te słowa naturalnie nasuwały mi się na usta. Wyprzedali mnie mężczyźni i niestety wyprzedziły 3 kobiety. Ale wiedziałam, że na to już nic nie mogę poradzić, chociaż pod względem wydolnościowym, mięśniowym i każdym innym prócz kolana czułam się naprawdę dobrze i gdyby nie ten ból, to myślę, że byłabym w stanie nawet przyśpieszyć na ostatnich kilometrach. Jedynie to mnie blokowało. Ostatecznie na metę przybiegłam jako 8. wśród kobiet na 76 startujących, a open byłam 68/243. Czas: 3h 45min 20 sek. Co mnie zdziwiło, według Garmina czas ruchu wynosił 3h 39 minut, więc na
postojach spędziłam łącznie około 6 minut, a przyznam, że zdawało mi
się, że zajmowało mi to całą wieczność. Dodam, że pierwszą kobietą była Edyta Lewandowska - Mistrzyni Polski w Maratonie w 2009 roku, Mistrzyni Polski w ultramaratonie górskim i Wicemistrzyni Europy Masters! Więc nie był to światek tylko amatorski, choć podobno biegła ona treningowo. Tak czy siak, fajnie być w pierwszej 10-tce wśród takich biegowych weteranek.
Czy jestem z siebie zadowolona po tym biegu? Tak. To była naprawdę heroiczna walka i jestem z siebie dumna, że dotarłam do mety. Uważam, że byłam bardzo dobrze przygotowana na taki wysiłek - godziny treningów i biegowy staż pozwalają mi już na przebieganie długich dystansów w dobrym samopoczuciu. Ale nie pozwala na to kolano i ten bieg był też na tyle cennym doświadczeniem, że dobitnie uświadomił mi jeden fakt: dopóki nie wyleczę tego kolana, nigdy nie będę spełnionym biegaczem. Mogę sobie mówić, że wystarcza mi sama radość z treningu (bo ja naprawdę lubię trenować i mało co tak mnie cieszy, jak solidnie przetrenowany miesiąc), że będę biegać maksymalnie półmaratony itd. Ale gdy przychodzi co do czego (tj. start w zawodach, który powinien być przecież wisienką na torcie i ukoronowaniem wysiłku, jaki wkłada się miesiącami, latami w trening), to niestety tak nie jest. Pora więc spróbować to zmienić i dać sobie szansę, aby trening w końcu "oddał" mi któregoś dnia i zamiast kolejnej frustracji i niepełnej radości na mecie, czuć, że dałam z siebie wszystko na miarę swoich (wypracowanych!) możliwości. Mam nadzieję, że nie będę zmuszona do jakiejś mega długiej przerwy od treningów i nie będzie to bardzo skomplikowane leczenie, ale jeśli okaże się, że tak... Cóż, nie zrezygnuję.
Za metą...
Och, jakże się cieszyłam, że to już koniec. Szybko odnalazłam się ze swoim najlepszym kibicem, w skrócie zdałam relację i pokierowałam się do namiotu, gdzie wydawano posiłek regeneracyjny. To w jakiej kolejności spożyłam dostępne tam produkty, tylko świadczy o moim zmęczeniu (ten kto mnie zna, ten wie przywiązuję do tego wagę i nie potrafię zrozumieć jak np. przed śniadaniem można jeść czekoladę, albo po zupie ciasto, a później drugie danie...). Najpierw lody, potem piwo, woda kokosowa, trochę czekolady, następnie zupa pomidorowa, czekoladowa muffinka ... Wszystko na odwrót. :D Jako, że start i meta znajdowały się tuż przy wcześniej wspomnianym Jeziorze Szeląg, nie omieszkałam z tego nie skorzystać i choć nie wzięłam nic na przebranie, to w sportowej bieliźnie weszłam do wody, aby chwilę popływać i zmyć z siebie trudy (ekhem) tego biegu. Ależ to było błogie uczucie! Po wyjściu z wody było mi trochę chłodnawo, ale zostałam poratowana bluzką, no i do samochodu też nie było tak daleko.
Pod wieczór pojechaliśmy jeszcze do Ostródy na lody, wieczorem, gdy nasi
lekkoatleci zdobyli 2 złote medale (Justyna Święty-Ersetic na 400m i
Adam Kszczot na 800m - cóż to były za biegi!) mój najlepszy kibic
poszedł zrobić małą mazurską pętelkę. I gdy przybiegł cały mokry,
zmachany i ubrudzony błotkiem, nawet żałował, że nie zapisał się na U10!
:) Takie to właśnie jest, to całe bieganie. :)
* Dla rozwiania wątpliwości co do sprawy mojego kolana (bo przecież nie wszyscy czytający ten wpis mogą wiedzieć): w 2015 roku potrącił mnie samochód i od tego czasu mam z nim problemy na dłuższych dystansach.
Biedne, dzielne Mi!
OdpowiedzUsuńPrzegrać z taką konkurencją to jak wygrać :) Gratuluję wytrwałości!
OdpowiedzUsuńDzięki :) oj to prawda, wytrwałość była bardzo potrzebna... :)
UsuńCiasto pomiędzy daniami to wcale nie taki głupi pomysł ;) Gratuluję wytrwałości!
OdpowiedzUsuńod czasu do czasu... nie najgorszy ;)
OdpowiedzUsuń