grudnia 27, 2014

Biegacz przy wigilijnym stole

Biegacz przy wigilijnym stole

grudnia 27, 2014

Biegacz przy wigilijnym stole



Myślę, że wbrew pozorom to właśnie my biegacze podczas świąt różnej maści, które w naszej tradycji sprowadzają się głównie do nadmiernego spożywania pokarmów, słowem - obżarstwa, bardziej stresujemy się ilością spożywanych kalorii niż reszta biesiadników... Niby to my pierwsi je spalimy, ale dla nas to często coś więcej niż tylko jeden kilogram wte, czy we wte. To przecież też cenne sekundy urwane z ostatniej życiówki na które pracujemy miesiącami, a nie tylko parę kawałków makowczyka więcej niż nakazuję umiarkowanie w jedzeniu i piciu... 

W liczbach wygląda to wręcz przerażająco, otóż:


Weight (kg)Predicted timeTime difference
54 kg43:16-02:44
55 kg43:57-02:03
56 kg44:38-01:22
57 kg45:19-00:41
58 kg46:00
59 kg46:4100:41
60 kg47:2101:21
61 kg48:0202:02
62 kg48:4202:42

Na przykład osoba ważąca około 58 kg i biegająca 10 km w średnio 46 min po przybraniu na wadze 1 kg teoretycznie będzie biegać ten dystans, aż o 41 sekund wolniej! To naprawdę dużo biorąc pod uwagę fakt, że w pierwszym wypadku jest to bieg ze średnią 4:35min/km, a w drugim 4:40min, czyli o 5 sekund gorzej na prawie każdy kilometrze. To spora różnica na takim dystansie, zresztą... w maratonie byłaby to jeszcze większa różnica...


Ale czy naprawdę tak to wygląda w rzeczywistości? Jeśli mam być szczera, to byłabym mocno sceptyczna, choć rzeczywiście przemawia do mej wyobraźni taki przykład, który wyczytałam na jakimś biegowym forum. Nie pamiętam dokładnie szczegółów, ale sens był mniej więcej taki: wyobraź sobie, że biegniesz z np. kilogramowym ciężarkiem (załóżmy, że powieszonym na brzuchu :P ), a następnie rzucasz go w krzaki - z pewnością biegłoby się lżej bez tego ciężarka, a co za tym idzie, szybciej. I rzeczywiście brzmi to racjonalnie. Ale z drugiej strony ten 1 - 2 kg,  które możemy nabrać zjadając zbyt wiele rybki po grecku, a potem piernika, rozkłada się w naszym ciele dość równomiernie (tak jak nie da się schudnąć np. tylko z brzucha, jak to się większości marzy, tak i nie tyjemy tylko w jednej partii ciała - może się mylę, jeśli tak, niechaj ktoś mnie oświeci). Zresztą ta dodatkowa masa przekłada się na energię - organizm ma duże rezerwy, jest z czego czerpać, reasumując: jest czym palić w piecu! 

Oczywiście nie twierdzę, że tycie jest korzystne jeśli chce się być coraz to lepszym biegaczem. W żadnym wypadku. Sama zamierzam zrzucić parę kilo do wiosennego maratonu. Jednak te 2 kg, które przytyjemy w czasie świąt, nie powinny nam spędzać snu z powiek, a raczej stanowić motor to wzmożonego wysiłku, jak i być tym motorem, który napędza lepsze tempo. Dodam też, że mniej więcej od początku grudnia, aż do Wigilii postanowiłam zrezygnować z cukru na ile to w moim przypadku możliwe, oraz wszelkiej maści dodatków, typu majonez i inne sosy, które nie ma co ukrywać, są dość kaloryczne i stanowią raczej zbyteczny balast. W praktyce wyglądało to tak, że nie słodziłam herbaty, ani kawy (co było chyba dla mnie najmocniejszą próbą) nie piłam też żadnych słodzonych napoi (w tych wszystkich sokach owocowych, to owoców to tyle co kot napłakał), zero słodyczy, bułek drożdżowych, no i jak już wspomniałam majonez=aut. Miałam chwile zwątpienia i czasem czułam się wypłukana energetycznie, a niektóre akcenty to chyba naprawdę robiłam na oparach silnej woli (w zasadzie zawsze biegam na czczo, czyli na tym co z nadwyżką zjadłam poprzedniego dnia, głównie wieczorem, no i mam w zwyczaju pić przed treningiem kawę, a teraz była ona gorzka i bez cukru). Moim głównym energetycznym przysmakiem był zdecydowanie serek wiejski np. z ziarnami słonecznika i owocami. Nie schudłam może jakoś spektakularnie (2 tygodnie to za mało), ale czułam się lżejsza, a przede wszystkim czerpałam satysfakcję z ćwiczenia swojej silnej woli. A gdy przyszedł czas świątecznego obżarstwa dałam sobie na tak zwany luz i mój nieco spłukany energetycznie organizm czerpie teraz podwójnie z tej nadwyżki "bożonarodzeniowych" kalorii... Wybiegania poniżej 14 km w tempie wolniejszym niż 5:00min/km zupełnie mnie nie męczą, spokojne dłuższe wybiegi wychodzą mi w tempie maratońskim, a ostatnie kilometry tychże spokojnych wybiegań pokonuję w tempie 4:10-4:30min/km, więc jak na mój poziom, to całkiem szybko i mam poczucie, że mogłabym bez większego problemu biegać dwa razy dziennie. Nie wiem, czy to jakiś efekt swego rodzaju super-kompensacji, ale mam wrażenie, że mój mały eksperyment był czymś na kształt tzw. diety białkowo-węglowodanowej, którą część biegaczy stosuję przed maratonem. Zawsze spoglądałam z przymrużeniem oka na efektywność tego typu praktyk, ale teraz sobie myślę, że coś w tym musi być - wypłukać się wpierw z węglowodanów i biegać na oparach z białka i tłuszczu, a potem dostarczać organizmowi węglowodanów z nadwyżką, które wchłaniają się (po tym wygłodzeniu) niczym w suchą gąbkę. Brzmi logicznie i chyba obiorę taką strategię przed najbliższymi zawodami. Może padnie kolejna życiówka...

A na koniec fotka dla pocieszenia wszystkich nas biegaczy, którzy martwią się, że przytyli...


Kalkulator: Weight and performance

listopada 30, 2014

Podsumowanie - LISTOPAD

Podsumowanie - LISTOPAD

listopada 30, 2014

Podsumowanie - LISTOPAD

W zasadzie większość wpisów zaczynam od słów "dawno nie pisałam", więc tym razem oszczędzę sobie wstępu tymi słowy. Naprawdę podziwiam blogerów i wszelkich internetowych ekshibicjonistów (tych biegających), że potrafią codziennie naskrobać jakiś ciekawy wpis, a do tego jeszcze fotkę wstawić (owsianki, naprężonej łydki i sześciopaku itd) i to nie taką gołą fotkę, ale okraszoną jakimś biegowym opisem z przemyconą złotą myślą (czy to na temat egzystencji okołobiegowej, czy to jakieś krótkie zdanie wychwalające i wyzwalające endo(mondo)rfiny, albo przepis na szybkie super fit śniadanie, ewentualnie lunch...). Ze mnie niestety marny bloger. Ciężko byłoby mi się nawet na tyle uzewnętrznić, by wstawić zdjęcie serka wiejskiego z bananem i moją jakże umięśnioną łydką w tle, a do tego np. opis "regeneracja przed jutrzejszymi interwałami - ładowanie węglami!". Skądinąd - polecam serek wiejski z bananem. Niestety moja wrodzona skromność nie pozwala mi tak gwiazdorzyć (ostatnio biegnąc naszła mnie taka olśniewająca myśl, że jedną z najsmutniejszych rzeczy jaką można zaobserwować wśród ludzi - nie tylko biegaczy - to właśnie gwiazdorzenie).

Tak więc w cieniu gwiazd podsumuję listopad.



Słownie: prawie 420km, 2 dni wolne, zawody: 1 (ale tak szczerze to pobiegłam treningowo - wiem, że wszyscy tak mówią by na wszelki wypadek się potem nie wstydzić osiągniętego czasu, ale na serio biegłam wtedy bez spiny).

Tempo maratońskie ( Tempo M) biegam obecnie w granicach 4:50-4:59 i mogę uchylić rąbka tajemnicy, że takie jest właśnie moje planowane na wiosenny maraton. Dla osób biegających myślę, że jasne jest po wskazaniu tych wytycznych, jaki chce złamać czas. :P

Tempo progowe (Tempo P) opieram na swoim aktualnym VDOT, które obecnie znajduję się gdzieś pomiędzy 47, a 49. Czyli przy lepszej dyspozycji jest to 4:20-4:24min/km, a jak lekkości trochę brakuję to 4:24-4:29. Z tymże, warto zaznaczyć - biegi w tempie progowym zwykle biegam na stadionie, a to dodaję pewnie około 3-4 sekundy do szybkości. 


Najbardziej cieszy mnie fakt, że przy takiej objętości naprawdę przez większość dni mam tak zwaną "lekkość" biegu, nic mnie w zasadzie nie boli (oczywiście staram się nie zaniedbywać rozciągania itd), ani nie skrzypi, słowem, czuję się naprawdę dobrze,  a jeszcze pół roku temu zrobienie w tydzień około 100km wydawało mi się zatrważającym kilometrażem i nie widziałam sensu by się tak "katować". Postanowiłam się jednak przełamać z racji tego, że przez ostatnie 2 miesiące cieszę się dobrą biegową dyspozycją, a mój puls spoczynkowy ciągle maleję, i zrobić te 100 km w tydzień. Jednak mając pewne obawy, założyłam, że okej, zrobię to, ale samymi wybieganiami, bez żadnych akcentów. I tak o to w tygodniu 10-16 listopada, wybiegałam swoje pierwsze 105 km w tydzień i ... właściwie to nie poczułam żadnej różnicy i miałam nadal tą samą lekkość w nogach, jak przy około 80-95 km w tygodniu. Tak więc była to bariera czysto psychologiczna która udało mi się przełamać i teraz nie uważam tego za jakiś specjalny wyczyn, a zwykłą codzienność (albo tygodniowość, choć takie słowo nie istnieje...).

Konkludując, oby tak do wiosny... Choć teraz będzie nieco ciężej, bo ciut (a nawet i nie tak ciut) zimno się zrobiło i tylko (o, zgrozo) patrzeć, jak spadnie śnieg. A muszę przyznać, że nie jestem entuzjastką teorii, że biegając po śnieżnych zaspach ćwiczy się tak zwaną siłę biegową. Mnie to raczej "mięśniowo" zamula, a psychicznie dręczy, no ale cóż zrobić. Do Kenii raczej się nie zanosi bym mogła wyjechać, tak więc trzeba się przystosować i BIEGAĆ.





sierpnia 02, 2014

Rowerem przez Słowację, Węgry i Rumunię...

Rowerem przez Słowację, Węgry i Rumunię...

sierpnia 02, 2014

Rowerem przez Słowację, Węgry i Rumunię...


Tym razem wyjątkowo nie będzie o bieganiu, a rowerowaniu. I to jakim! Poniżej postaram się przedstawić relację z wyprawy po Słowacji, Węgrzech i Rumunii. Tak więc, do dzieła!

Zarys trasy:


Dzień 1.

Wyjazd zaplanowałyśmy pociągiem z Warszawy do Rzeszowa o godz.10:50. Zależało nam, żeby podróż odbyć bez przesiadek, bo ten kto podróżował rowerem z sakwami, ten wie, że przesiadki z tym całym "majdanem" są nieco problematyczne. Niestety okazało się, że wagon w którym pani konduktor poleciła nam jechać (i tak nie było przedziału dla rowerów) był odczepiany w Lublinie, tak więc siłą rzeczy musiałyśmy się przesiąść... Ale co to dla nas!

W Rzeszowie byłyśmy około godz.17. Ujechałyśmy jeszcze mniej więcej 20km (w między czasie spadł mi łańcuch i nieźle wplątał się między korbę a przerzutki, które mimo serwisu nie działały mi sprawnie, że nie wspomnę już o tylnym hamulcu...) i nocowałyśmy na urokliwej polanie. 






Dzień 2.

Następnego dnia planowałyśmy dostać się gdzieś blisko granicy ze Słowacją, tak by następnego dnia wyjechać już z Polski. Z okolic Rzeszowa kierowałyśmy się na Krosno, jadąc przez Lutoryż, Połomię, Niebylec i Korczynę. Morale Ewy i Agnieszki nieco opadły, bo trasa była dosyć ciężka (naprawdę niezłe wzniesienia), ale ogólnie sekcja całkiem dobrze (żartobliwie nazwałam nas Sekcją Młodzików) sobie poradziła i po regeneracyjnym postoju sprawnie ruszyłyśmy w drogę. Dalej jechałyśmy przez Miejsce Piastowe, Dukle, a finalnie, szczęśliwym trafem, nocowałyśmy u przesympatycznego pana Henryka, który stał przy drodze w Barwinku i po krótkiej rozmowie z nami, zaproponował, że możemy rozbić namiot u niego w ogrodzie, aż w końcu po namyśle, zaoferował nam pokój w swoim domu. Prze szczęśliwe tą propozycją szybko się "zadomowiłyśmy", rozpakowałyśmy bagaże, umyłyśmy (niestety Ewa i Agnieszka w zimnej wodzie, bo popsuł się im zawór), zjadłyśmy i poszłyśmy spać. Panu Henrykowi obiecałyśmy wysłać pocztówkę z Budapesztu (pierwotny plan zakładał, że będziemy się tam kierować) lub Rumunii, ale niestety tego nie uczyniłyśmy... W każdym razie nocleg w Barwinku na przyszłość już mamy i oby więcej takich dobrych ludzi, jak pan Henryk!

Z dobrym człowiekiem, panem Henrykiem :)
Dzień 3.



Wypoczęte ruszyłyśmy w dalszą trasę. Z Barwinka kierowałyśmy się na Svidnik, Stropkov, Minovce i dalej do zalewu Velka Domasa. Słowacja okazała się być naprawdę piękna i wręcz rewelacyjna dla rowerzystów. Malownicze trasy, wymagające podjazdy, szybkie zjazdy, świetny asfalt, dobre oznaczenie dróg... wiele by wymieniać. Z pewnością kraj wart tego by w przyszłości zrobić tam jeszcze jakiś trip (w sumie miałabym chętkę na zjechanie rowerem całej Słowacji, szczególnie jej górzystych terenów). W sklepach oczywiście płatność już w walucie Euro, czego z początku się obawiałam, ale jak się okazało, ceny są całkiem porównywalne do tych w Polsce jeśli chodzi o artykuły spożywcze. Mam nadzieje, że za chociaż 10 lat będziemy prosperować, jak Słowacja... Wracając jednak do stricte podróży: nocowałyśmy nad wyżej wspomnianym zalewem, powiedzmy, że na dziko, choć do końca dzikim bym tego miejsca nie nazwała... Z każdej strony otaczali nas wędkarze, więc kąpiel w zalewie była niemal niemożliwa, ale i tak było śmiesznie... 




Dzień 4.

Po niezbyt równo przespanej nocy ruszamy w dalszą trasę. Skwar doskwiera od samego rana, jednak malownicza trasa w pełni wynagradza trudy i wylane poty... Jeszcze nad zalewem, dosłownie parę kilometrów od naszego noclegu, trafiamy na przepiękny opuszczony kościół usytuowany naprawdę iście filmowo. Robimy parę fotek i jedziemy dalej na Vranov, Sacurov i Trebisov. Na jednym z postoi spotykamy przemiłego motocyklistę, który mimo, że nie mówił po polsku można było się z nim świetnie dogadać - w zasadzie z każdym na Słowacji można się porozumieć z uwagi na podobieństwo naszych języków, co jest naprawdę dużym udogodnieniem na takiej wyprawie... Szkoda, że na Węgrzech i Rumunii nie rozumiałyśmy ani słowa z tego co ludzie do nas mówią...



Niedaleko granicy z Węgrami udaję nam się znaleźć niemal wymarzone miejsce do spania na dziko. Obok pasły się owieczki, a w dali rozpościerał zapadający głęboko w pamięci widok... W takich chwilach człowiek naprawdę zapomina o tym, że w czasie jazdy jedyne czego pragnął to zimny prysznic (bo przecież jakże można takim spoconym udać się na legowisko!)... Jedyny mankament był taki, że strasznie gryzły tam komary, ale na szczęście nie wypiły z nas całej krwi...





Dzień 5.

Przejeżdżając przez Velky Kamenec kierujemy się na granicę z Węgrami i przekraczamy ją w wiosce Pacin, kierując się dalej na Cigand (obawiałyśmy się, że to może jakieś cygańskie slumsy...) i dalej jedziemy na Kisvarde i miasto o dość skomplikowanej nazwie,Vásárosnamény. W Kisvardzie trochę wydłużył nam się postój, więc znalezienie noclegu w Vásárosnaménach staję się trochę stresujące z uwagi na późną godzinę (ciężko się z kimkolwiek porozumieć, ale na migi udaję nam to się z jednym starszym małżeństwem...). Całe szczęście w końcu znajdujemy pole namiotowe i za 4000 forintów rozbijamy namiot (w cenie miałyśmy dla siebie do dyspozycji wszystkie prysznice i łazienki należące do jakiegoś fitness clubu, a do tego miejsce z zadaszeniem, gdzie znajdowały się stoliki i miejsce do zrobienia grilla, tak więc rewelacja, by wygodnie zjeść tam kolacje i śniadanie, przez co trochę się zasiedziałyśmy następnego dnia...)



Dzień 6. 

Wyruszamy nieprzyzwoicie późno i na domiar złego błądzimy przez pierwsze 20 km... W końcu udaję nam się znaleźć właściwą drogę (która okazała się być drogą tuż obok naszego pola namiotowego...) i kierujemy się na Tarpe, Fehergyarmat, Csengersine (trasa była straszliwie nudna i płaska; na jednym z odcinków nawet miałam małą przygodę z policją, bo zamiast ścieżką rowerową, jechałam ulicą - w ogóle upierdliwa sprawa z tym ścieżkami dla rowerów na Węgrzech; jadąc przez miasto jest ścieżka i wszędzie znaki zakazu poruszania się rowerem po ulicy, zaraz potem koniec ścieżki i też zakaz, potem znowu ścieżka itd...)  i dalej na Dorolt, gdzie przekraczamy granicę z Rumunią... Przekroczenie tej granicy było dla mnie swego rodzaju szokiem termicznym. To, aż niewiarygodne, że świat może się tak od siebie różnić po dwóch stronach jednej granicy... Przekroczywszy ją wymieniamy złotówki na rony i jedziemy prosto do Satu Mare, gdzie udaję nam się znaleźć domki do wynajęcia (zamiast pola namiotowego) 15 ronów od osoby, więc naprawdę tanio. Wieczorem zmierzamy jeszcze na miasto by coś zjeść (mamy małą "przygodę" z cyganem bez rąk...), dziewczyny jeszcze robią sobie małą przejażdżkę, a ja szybko decyduję się wracać do domku by się wykąpać i nie zmoknąć przez wzmagający się deszcz... Mamy szczęście z tym domkiem, bo leje niemiłosiernie całą noc.


     

Dzień 7.

O poranku wita nas ulewa, więc plany zwiedzania Satu Mare kiedy jest jeszcze jasno spełzły na niczym. Tak więc, jedziemy w dalszą drogę kierując się na Odoreu (nie chciałyśmy jechać główną drogą, więc zboczyłyśmy na białą trasę i to był błąd - 5 km totalnej błotnistej brei po kolana). Uwaga dla tych, którzy planują rowerowy trip po Rumunii - unikajcie lokalnych dróg i niech was nie zrażają na mapie czerwone (żółte) trasy, gdyż w większości tylko one są zdatne do w miarę komfortowej jazdy. Ogólnie nie chcąc idealizować rumuńskich dróg, trzeba szczerze powiedzieć, że są w dosyć opłakanym stanie, nie licząc zapewne paru wyjątków. Dalej kierujemy się na Mediesu Aurit, Seini i gdzieś w tych okolicach nocujemy na dziko, ale gdzie dokładnie, nie potrafię określić... W każdym razie czułam się tam, jak na drugim końcu świata i aż ciężko mi było ogarnąć, że 7 dni drogi rowerem zaprowadziło mnie, aż tutaj, w tak dziką i nieznaną mi krainę... Niestety w pobliskiej wiosce nikt nie chciał nas przyjąć choćby do swojego ogrodu (a naprawdę uporczywie starałyśmy się o gościnę...), ale teraz patrząc na to nieco z dalszej perspektywy, myślę, że to nawet i plus tej całej sytuacji, bo z pewnością zapamiętam ten nocleg na bardzo długo.





Dzień 8.

Przez całą noc padało przez co wyjechanie na główną drogę przez pola z miejsca naszego noclegu stało się prawdziwą drogą przez mękę... Ugrzęzłyśmy w glinianym błocie (zwyczajne błoto to przy tym sielanka!), które przyczepiało (w sumie to przyklejało) się do opon przez co, po paru metrach przestały się one w ogóle kręcić... Wszystko było totalnie pokryte gliną: przerzutki, hamulce, łańcuch, wszystko... Z półtorej godziny zajęło nam mycie rowerów, tak by nadawały się do jazdy (robiłyśmy to kijkami, a kałuża posłużyła mi za myjnie). Na szczęście spadł zbawienny deszcz i trochę spłukał z nas i naszych rowerów tego szachrajstwa. Na skrzypiących rowerach dojechałyśmy do Orasu Nou, Negresti-Oas, gdzie zrobiłyśmy postój (jak zwykle pod jakimś dużym hipermarketem) i naładowawszy akumulatory, popedałowałyśmy zdobyć Certeze, Przełęcz Huta, a potem niesamowity zjazd i drogę do Sapante. Niestety przed przełęczą Ewa miała przygodę w postaci dziurawej dętki, a Agnieszka swego rodzaju kryzys, tak więc czekałam na dziewczyny w Sapante ze 3 godziny i w między czasie udało mi się znaleźć dla nas nocleg na polu namiotowym (10 lei od osoby, czyli niecałe 10zł - parę kilometrów przedtem jedna pani w jakimś, jak się okazało, eleganckim domku wypoczynkowym chciała ode mnie... 80 euro, co mnie trochę zszokowało, bo raczej nie wyglądałam na osobę z dużym budżetem - cała zmoczona przez totalną ulewę z tym całym rowerowym ekwipunkiem). Sumą summarum  dzień skończył się dla wszystkich nie najgorzej, umyłyśmy się pod prysznicem i na kolacje zrobiłyśmy sobie prowizoryczne spaghetti z makaronu jajecznego, sosów z proszku i z mięsem z gulaszu angielskiego...


















Dzień 9 i 10.

Rano zwiedzamy tak zwany Wesoły Cmentarz. Jest to o tyle ciekawe miejsce, że śmierć traktuję, jako coś humorystycznego i na nagrobku każdej osoby znajduję się historyjka, jak zginęła, czym się zajmowała w życiu itd, niestety wszystko w języku rumuńskim, więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko podziwianie tychże nagrobków, które trzeba przyznać, są prawdziwym dziełem sztuki (te nasze marmurowe nagrobki są przy tym straszliwie nudne i brzydkie). Jeden z panów na straganie tuż obok Cmentarza odradził nam nieco krótszą drogę do Baia Mare i tym samym pojechałyśmy czerwoną trasą wpierw do Sighetu Marmatei (gdzie zrobiłyśmy postój pod Kauflandem...) i dalej przez Bistra Maramures do Mary nieświadome tego, co nas jeszcze dzisiaj czeka... A czekał jeden z najdłuższych podjazdów na naszej trasie, jak i jeden z najlepszych zjazdów (około 12km z naprawdę ostrym przewyższeniem, później 12 km zjazdu). Kolejnym szczęśliwym zbiegiem okoliczności (a w takie obfitował ten wyjazd) Ewę zaczepił na trasie, jakiś kolarz, który się nad nami zlitował i o godzinie 22:30 byłyśmy już w jego mieszkaniu (miał dwa mieszkania w Baia Mare i tego, które nam udostępnił - dał nawet klucze! - obecnie nie zamieszkiwał). Sytuacja naprawdę wyglądała, jak w filmie... Około północy przyszedł do nas jeszcze z jakimś lokalnym jedzeniem z restauracji i pizzą, a następnego dnia nalegał byśmy odpoczęły jeszcze jeden dzień w Baia Mare i po namyśle, tak też zrobiłyśmy. Wiele co prawda nie pozwiedzałyśmy, ale o godzinie 17 nasz "wybawiciel" zabrał nas autem ze swoim przyjacielem do restauracji w Mara (oddalonej o 37 km, obok której dzień wcześniej przejeżdżałyśmy rowerami i nawet przez myśl nam nie przeszło, że następnego dnia znowu się tutaj znajdziemy w tak odmiennych okolicznościach) na mamałygę i świeżego pstrąga.



Dzień 11.


Z uwagi na jeden dzień postoju postanowiłyśmy nieco nadrobić trasę jadąc odcinek z Baia Mare do Satu Mare pociągiem. Trochę się obawiałyśmy rumuńskich pociągów, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Standardem są bardzo zbliżone do naszych TLK, bądź InterRegio. Następnie kierowałyśmy się główną drogą do Carei i dalej na Urziceni, gdzie ponownie przekroczyłyśmy granicę z Węgrami. Nocowałyśmy na jakimś polu kukurydzy w akacjowych krzakach niedaleko miasteczka Nyirbator - miejsce iście malownicze... Dzień bez większych sensacji i rewelacji, prócz tego, że niemiłosiernie objadłam się z Agnieszką mirabelkami zerwanymi prosto z drzewa przy drodze... No i kupiłyśmy całkiem zacny bochenek chleba (1kg) za 2500 forintów, więc niecałe 3zł!







Dzień 12.

Rano kierujemy się na Nyiregyhaze (chyba tak się to piszę), dalej na Nyirtelek, a potem do Tokaju, gdzie zostajemy na noc. Jest to bardzo ładne turystyczne miasteczko, które słynie z tego, że robi się tam znane tokajskie wina. Co prawda żaden ze mnie smakosz tego trunku, ale miasteczko bardzo mi się podobało. Spałyśmy na polu namiotowym, co stanowiło miłą odmianę dla wczorajszych akacjowych krzaków...




















Dzień 13
.

Z Tokaju kierujemy się na Tarcal, Mad, Gonc (jedyny odcinek na Węgrzech który naprawdę mnie urzekł) i przekraczamy granicę ze Słowacją w Hidasnemeti, gdzie główną drogą jedziemy prosto do Kosic, które okazują się przepięknym miastem (trochę, jak nasz Kraków). Beztrosko jemy sobie lody, a wieczorem znowu robi się problem ze znalezieniem noclegu, jednak finalnie jakoś nam się udaję znaleźć całkiem dobry skrawek trawy do rozbicia namiotu obok placu sympatycznego pana, którego akurat nie było w domu, a przyjechał rano i był dość zaskoczony naszym widokiem. Ale tylko pogroził nam sympatycznie i z przekąsem palcem, a potem dał uzupełnić zapasy wody, a Agnieszkę uraczył nawet schładzającą maścią (doskwierała jej trochę opuchnięta kostka). Tego dnia mogłyśmy się poszczycić całkiem niezłym kilometrażem.

Dzień 14.

Z samego rana czeka nas dosyć ciężka trasa do Kosickiej Beli, a później do Spiska Nova Ves. Trasa wiedzie po głównej drodze z licznymi naprawdę dużymi podjazdami, ale i nie mniejszymi zjazdami. Powiedzieć, że widoki niesamowite to naprawdę mało... Co prawda miałam nieciekawą przygodę z jednym cyganem kiedy przejeżdżałam obok cygańskich slamsów, ale i tak z sentymentem wspominam ten odcinek, mimo, że był bardzo wymagający. Będąc już w Spiskiej zachodzimy do miejscowej Informacji Turystycznej, gdzie pytamy o jakiś kemping w tym mieście lub w pobliżu. Przemiła pani informuję nas, że dosłownie 5 min stąd znajduję się niejaka Limba, gdzie można przenocować za małą cenę. Zrozumiałyśmy, że chodzi o 1-2 euro, ale jak się okazało, ta niska cena za kawałek podłogi w jakiejś szkole okazała się być dla nas zbyt wysoka, mianowicie wynosiła 11 euro... Nieco przygnębione wyjechałyśmy z miasta z myślą, że czeka nas kolejny nocleg na dziko i parę minut później lądujemy u jakiegoś przesympatycznego Słowaka w małym ogródku, gdzie rozbijamy namiot. To był naprawdę przedziwny szczęśliwy traf! Pan gotuję nam wrzątek na herbatę i parówki, a my tymczasem szykujemy się by zjeść naszą ostatnią kolację tego wyjazdu...






Dzień 15.

Ze Spiskiej kierujemy się na Spisky Stvrtok, Vrbov i Keźmarok (bardzo ładne miasteczko, gdzie poszłyśmy na lody ciut brudne po paru dniach bez kąpieli...), a później na Spisską Bele, Slovenska Ves i dalej przepiękną trasą przez Pieniński Park Narodowy do Niedzicy Zamek i wzdłuż Jeziora Czorsztyńskiego, w którym się kąpiemy (pierwsza honorowa kąpiel tego wyjazdu w jeziorze!) i tam też robimy ostatni postój, a później już tylko 15 km do Nowego Targu i stamtąd nocnym pociągiem do Warszawy...



Łącznie przejechałyśmy około 1100km, budżet na osobę myślę, że nie wyniósł więcej niż 300zł, a objechałyśmy całkiem ładny, jak na pierwszą zagraniczną tego typu wyprawę, kawałek świata. Przyznam, że teraz wszystko w Warszawie po tych przełęczach itd, wydaję mi się klaustrofobicznie małe i ciężko się przystosować nawet do faktu, że WIEM, GDZIE DZISIAJ BĘDĘ SPAĆ. Ech...


czerwca 14, 2014

Zapomniałam napisać... że jestem już maratończykiem

Zapomniałam napisać... że jestem już maratończykiem

czerwca 14, 2014

Zapomniałam napisać... że jestem już maratończykiem


No dobra, przyznaję się bez bicia - wcale nie zapomniałam i nosiłam się z tym, aby w ramach swego internetowego ekshibicjonizmu skrobnąć skromną notkę na ten temat, ale jakoś tak zwlekałam i zwlekałam, aż zrobił się czerwiec, a maraton był przecież 13 kwietnia, więc równo 2 miesiące temu (ależ ten czas szybko leci!).


Cóż, maraton jak to maraton - kurz, sól, ból, pot i masochizm w najczystszej postaci. Nie będę tutaj streszczać, jak to się przygotowywałam (mogę tylko powiedzieć, że całkiem solidnie), regenerowałam (tutaj wypadłam zdecydowanie gorzej), no i przede wszystkim, jak mi się biegło na poszczególnych odcinkach, bądź czy miałam ścianę na 30 kilometrze (w sumie to miałam wcześniej, a na tym etapie to już byłam w innym wymiarze biegania i wszechświata w ogóle).

Generalnie było ciężko. Popełniłam klasyczne błędy debiutanta - dałam się ponieść tłumowi i przez pierwsze 15-18 km naprawdę nogi mnie wręcz niosły, a jak to żółtodziób, miałam wrażenie (ba!jakieś dziwne przeświadczenie), że taki stan lekkości utrzyma mi się do... mety? No, może bez przesady, ale chociaż tego "mistycznego" trzydziestego kilometra. Niestety, tak się jednak nie stało, ale co by dalej nie zrzędzić...

W debiucie udało mi się złamać 4 godziny i w zasadzie powinnam się z tego cieszyć (ale czy którykolwiek biegacz jest w 100% usatysfakcjonowany ze swojego wyniku? Hm, to chyba pytanie retoryczne...), a dokładnie:

1362 | SELMOWICZ Emilia | 1991 (K-20) | Warszawa (POL) 
NazwaCzas
rzeczywisty
Czas
netto
Różnicamin/kmkm/hCzas
brutto
Msc
open
Msc
płeć‡
Msc
kateg
Tempo
na ...
5 km10:00:30.7800:26:3726:3705:1911.2700:29:3827211533303:44:37
10 km10:26:48.9000:52:5526:1805:1711.3400:55:5625351273503:43:16
15 km10:52:29.3601:18:3625:4105:1411.4501:21:3724011153403:41:06
20 km11:18:22.4801:44:2925:5305:1311.4901:47:3022841083403:40:26
21.097 km11:24:11.7601:50:1805:4905:1311.4801:53:1923221103403:40:36
25 km11:45:35.8302:11:4221:2405:1611.3902:14:4324031143603:42:16
30 km12:14:58.8002:41:0529:2305:2211.1702:44:0625731354503:46:33
35 km12:45:50.6003:11:5730:5205:2910.9403:14:5826421455203:51:24
40 km13:17:20.7003:43:2731:3005:3510.7403:46:2826361605403:55:42
Meta13:29:14.9903:55:2111:5405:3410.7603:58:22257215654
DomTel-Sport
©by Pilar 2007-2014
Generowanie
0.0037810802459717 s

W każdym razie uplasowałam się w pierwszej połówce (w sumie to połowie byłoby tutaj odpowiedniejszym określenie zważając na liczbę maratończyków) i było dla mnie ciekawym zjawiskiem - bardzo szybko się zregenerowałam. W zasadzie we wtorek już czułam się okej (nie licząc dwóch krwiaków na stopach), a w środę już poszłam na lekkie rozbieganie i naprawdę nie czułam już tego maratonu specjalnie w nogach (ani innych częściach ciała).

Teraz już wiem, że maraton to wcale nie dwa półmaratony i jeśli mam być szczera, to wcale mi się nie spieszy by robić "kolejną" życiówkę na tym masochistycznym dla mnie jeszcze dystansie.

No dobra... pewnie w przyszłym roku na jesieni pobiegnę maraton (tuż za męta obiecywałam sobie, że kolejny dopiero za 2-3 lata)...

kwietnia 10, 2014

9 Półmaraton Warszawski

9 Półmaraton Warszawski

kwietnia 10, 2014

9 Półmaraton Warszawski

To był mój drugi w historii Półmaraton Warszawski, a trzeci w mojej biegowej "karierze" w ogóle. Padła życiówka, pogoda dopisała (aż za bardzo...), jedynie tydzień taperingu nie przebiegał właściwie. I przyznam, że nieco mnie to niepokoiło w dniu startu, ale jednocześnie stanowiło też wymówkę, gdyby coś nie wyszło. W ogóle stwierdziłam, że jednym z najtrudniejszych elementów przygotowań do wszelakich zawodów jest właściwa regeneracja (sen, racjonalne posiłki etc) oraz swego rodzaju umiejętność trafienia z tak zwaną formą na dzień tychże zawodów. Czemu więc uważam, że niewłaściwie się zregenerowałam skoro tak się teraz mądrze? Cóż, życie nieco zweryfikowało moje biegowe plany i okazało się, że nie zawsze tak łatwo skupić się jedynie na bieganiu. Brzmi trochę tajemniczo, ale w skrócie powiem tylko, że na 3 dni przed półmaratonem jedną noc miałam nieprzespaną (położyłam się o 4 nad ranem) oraz dwa nocne wypady do KFC (nie żebym się jakoś bardzo objadła, ale już sam fakt konsumowania czegokolwiek o północy w tego typu miejscach w tygodniu przed jednym ze startów docelowych brzmi co najmniej nierozważnie... Henryk Szost, czy też Mariusz Giżyński z pewnością nie pozwolili by sobie na tego rodzaju wybryki... ale cóż, jestem tylko amatorem i to jeszcze nie pisanym z dużej litery).
Przechodząc jednak do meritum i nie biadoląc już dalej, jak to źle się zregenerowałam etc, parę słów o treningach (a w zasadzie już samych luźnych biegach/wybieganiach) w tygodniu przed półmaratonem. Słowem, były totalną klapą i naprawdę nic dobrego nie wróżyły. Jedynie ostatnie długie wybieganie na tydzień przed pozytywnie mnie nastawiło i mogę uznać je za treściwe. W skrócie wyglądało to tak:

Niedziela (23 marca): Zrobiłam coś na kształt BNP
Podział
Czas
Dystans
Śr. tempo
Podsumowanie2:05:00.023.345:21
125:00.04.405:41
21:20:00.014.805:24
320:00.04.144:50

Poniedziałek: wolne
Wtorek: BS 8 km / średnie tempo: 5:35 (ot luźno bez szału, aczkolwiek nogi jeszcze nie były niczym odlane z ołowiu)
Środa: 15min BS/ 15x30sec odcinki z przerwą 1min trucht/ 20min BS - łącznie 10km (wyszło to całkiem nieźle i pobudziło nieco "zamulone" mięśnie)
Czwartek: rano miało być ostatnie BS, ale nie było nic z uwagi na nieprzespaną noc
Piątek: 7km w śr.tempie 6:11... to był totalny zgon, tak źle nie biegało mi się od co najmniej dwóch miesięcy, słowem, ledwo włóczyłam nogami i zatrzymywałam się chyba ze cztery razy plując sobie oczywiście przy tym w brodę... 
Sobota: wolne (odebrałam pakiet startowy w biurze zawodów, posłuchałam jednego wykładu na tematy około biegowe co by poczuć atmosferę wielkiej biegowej fety, ale jakoś nie mogłam wczuć się w powagę sytuacji)

(oczywiście starałam się też w tygodniu nie zaniedbywać ćwiczeń stabilizacyjnych i rozciągania, ale nie powiem, żebym spisała się na medal w tej kwestii w tymże ostatnim tygodniu, ale z drugiej strony nie mogę też powiedzieć, ażebym zaniedbywała ten aspekt treningu przez ostatnie parę miesięcy, więc może co miałam wypracować to już wypracowałam, a te ostatnie, teoretycznie kluczowe dni, niewiele już mogły zmienić)

NIEDZIELA

Jak już pisałam pogoda dopisała i to aż za bardzo. Słońce wręcz prażyło i temperatura odczuwalna spokojnie moim zdaniem wynosiła około 20 stopni C. Szczerze mówiąc, jak dla mnie było zdecydowanie za gorąco, tym bardziej, że organizm nie zdążył się jeszcze przystosować do tak wysokiej temperatury (zapewne w co drugiej relacji z tegoż półmaratonu znajdzie się tego typu wzmianka, ale przecież rok temu w dzień Półmaratonu Warszawskiego było około 10 stopni poniżej zera i padał śnieg!). Nie zastanawiając się więc specjalnie nad tym ile założyć warstw itd, postanowiłam pobiec w krótkich spodenkach (już nawet opaliłam sobie nogi :D ). 



Jakie były moje założenia? Przyznam, że marzyło mi się pobiec poniżej 1:40h, ale to było najbardziej optymistyczne założenie (biorąc pod uwagę mój wynik ze stycznia podczas Biegu Chomiczówki całkiem realne, gdyż pobiegłam 15km w 1:11h). Druga wersja brzmiała: poniżej 1:45 z pewnością uda mi się pobiec - innego wariantu nie biorę pod uwagę! A co wyszło w praniu (tzn. bieganiu)? 


Zawsze powtarzam, że bieganie tak naprawdę jest tylko dla masochistów ;)


Czas netto: 1:43:13, czyli urwałam ponad 13min z wyniku z ubiegłego roku.  OPEN 2581/11148, wśród kobiet: 113/2385, K20: 41/763.













Generalnie jestem zadowolona, a za rok myślę, że z pewnością zejdę poniżej 1:40 jeśli wszystko potoczy się pomyślnie (tzn.rzecz jasna chciałabym zejść niżej, a tym samym wejść na wyższy poziom biegania ;). W bieganiu niczego się nie przeskoczy i na wszystko trzeba zapracować sobie cierpliwą, systematyczną pracą. Tak więc przede mną hektolitry potu do wylania. ;)



A już w niedzielę Orlen Warsaw Marathon! Mam ciary!!!

marca 24, 2014

Zdecydowanie za ciepło... na bieganie

Zdecydowanie za ciepło... na bieganie

marca 24, 2014

Zdecydowanie za ciepło... na bieganie

W ubiegłą sobotę wzięłam ponownie udział w Grand Prix Warszawy na Kabatach. Miałam zamiar się poprawić i nabiegać nową życiówkę, ale tak się jednak nie stało. Winę zwalam głównie na fakt, że pogoda była iście wiosenna, żeby nie powiedzieć wakacyjna, do czego organizm się jeszcze nie przystosował i zwyczajnie nie potrafił sobie poradzić z taką wysoką (jak na te porę roku, bo mamy przecież jeszcze marzec! rok temu o tej porze aura była zimowa, temperatura zdecydowanie poniżej zera... a teraz? co to się porobiło...) temperaturą. Dzień przed postanowiłam sobie nawet zrobić dzień wolnego, czego nie robiłam przed zawodami od niepamiętnych czasów (bo w zasadzie wszystkie były po drodze do celu - czyt. maraton - i traktowałam je treningowo), czyli miałam wolny piątek. Najadłam się, wieczorem profilaktycznie porozciągałam i całkiem nieźle wyspałam. Teoretycznie więc wszystko było w jak najlepszym porządku. Czego więc zabrakło? (prócz niższej temperatury). Po przeanalizowaniu tego biegu, myślę, że zdecydowanie zabrakło taktyki... Gdybym nie wystartowała, jak zając i nie zdychała po 5 km, a starała się rozkręcać z każdym kolejnym kilometrem, to myślę, że spokojnie mogłabym pobiec po życiówkę. Pisząc te słowa żadnej ameryki nie odkrywam - na co drugiej stronie, poradniku itd, dotyczącym biegania można wyczytać tego typu rady, ale praktyka... Oj, to jest już kompletnie inna historia. Zresztą zobaczcie sami ten "bieg szaleńca". Wstyd mi straszliwie się do tego przyznawać, ale niechaj to będzie przestrogą dla innych, jak nie należy biegać na zawodach... (w skrócie opisałabym to tak: kilometr mocniejszego tempa - zgon, kilometr mocniejszego tempa - zgon... i tak do mety)

Podział
Czas
Dystans
Śr. tempo
Podsumowanie46:53.010.004:41
14:41.11.004:41
24:26.21.004:26
34:51.11.004:51
44:41.71.004:42
54:49.11.004:49
65:05.21.005:05
74:39.41.004:39
84:43.11.004:43
95:02.01.005:02
103:54.70.834:41

Jedyna co mi się udało, to zostanie mistrzem drugiego planu na poniższej fotce, gdzie to niby nie wiedziałam, że właśnie zrobią mi zdjęcie. Swoją drogą... czy tak świeżo powinno się wyglądać po zawodach? Gdzie ten pot, czerwona (lub blada) twarz i opary zmęczenia? Ech, zdecydowanie (znowu) trzeba się poprawić.... Nawiasem mówiąc, gdy wracałam do domu z tego biegu naszła mnie pewna refleksja: czyżby właśnie zaczęły się biegowe schody i koniec czasów, że co zawody to życiówka? To niepokojące, ale chyba tak. Teraz urwanie każdej minuty będzie miało coraz większą wartość.



A już za tydzień dzień półprawdy, czyli 9 Półmaraton Warszawski. To będzie dla mnie zdecydowanie sądny dzień. Ostatni test przed maratonem, oraz sprawdzian szybkości (bo maraton traktuję, jako weryfikację wypracowanej do tej pory wytrzymałości - mniej lub bardziej tempowej... - tym bardziej, że będzie to mój pierwszy maraton. A w połówce nie ukrywam, że nastawiam się na bardziej konkretny czas, ale nie zapeszajmy...

Copyright © Szanuj pasję , Blogger