lipca 28, 2016

Słowacka epopeja - czyli relacja z wyprawy wokół Tatr (prawie dwunastozgłoskowcem)

W internecie pełno jest różnych relacji - podróżniczych, sportowych... Ale uwierzcie, ta jest wyjątkowa! Przy jej pisaniu napociłam się niemal tyle, co na najtrudniejszych podjazdach podczas naszej tygodniowej wyprawy szlakiem wokół Tatr... 

Zarys trasy



Dzień I  

Wszystko zaczęło się w Piwnicznej Zdrój, niepozornej i cichej górskiej mieścinie,
etap I to miał być krótki przejazd czerwonym szlakiem PTTK do Szczawnicy jedynie...
Początek trasy w mojej opinii był całkiem przyjemny, rzekłabym - do zniesienia,
co prawda pogoda psia, deszcz, wiatr, ale niewielki podjazdu kąt nachylenia.

Aż tu nagle przed nami, jakby ściana, tak diablo stromo!
Myślę sobie: "na tym podjeździe runę ze swym rowerem srogo!"
Ani odrobinkę, ani krzty łaskawsze nie były kolejne wzniesienia,
łydki napięte do granic możliwości, piekły od pedałowania i roweru prowadzenia...

Bóg mi świadkiem! Nie czułam pod stopami asfaltu, tak były zmrożone,
mimo to dzielnie posuwałyśmy się do przodu nad swymi rowerami pochylone.
Zaś gdy skończył się asfalt, a zaczął kręty leśny szlak,
każdy kilometr był walką o życie - to niepodważalny fakt!

Uratowało nas to, że Szczawnica to miejscowość bardzo turystyczna
i znalezienie tam przyzwoitego noclegu, to sprawa błyskawiczna.
Ulokowawszy się w przytulnym pokoiku w domku "U Szlachty",
przez noc zregenerowałyśmy siły i wysuszyłyśmy przemoczone płachty. 

Dzień II

Za oknem zamiast słońca, wita nas niemiłosierna ulewa,
nawet żaden kos na czubku świerku treli nie śpiewa.
Nam jednak obce są uzależnione od aury wymówki,
pakujemy sakwy i wyjeżdżamy z przytulnej kryjówki!

Jako, że był to Dzień Pański (niełaskawy dla cyklistów i słotny), znaczy się niedziela,
wpierw mkniemy na Msze Świętą do Parafii Św.Wojciecha, patrona Polski, pocieszyciela...
Po odbytej Eucharystii nasz cel to przekroczyć słowacką granicę, 
w strugach deszczu (Ewa z popsutym hamulcem) opuszczamy Szczawnicę. 

Pedałujemy przez Pieniński Park Narodowy nad Sromowieckie jezioro,
drogą 543 mijamy granicę "Polsko-Slovensko" - ahoj przygodo!

W Starej Wsi Spiskiej na obskurnej stacji benzynowej,
robimy postój na strawę, udając, że tak jest zdrowiej...
Bo choć kusi nas pizza lub inny fast-food,
zjadamy chiński makaron z sosem i cała naprzód!

Przed nami morderczy odcinek na Magurskie Sedlo,
napieramy na szczyt, z rowerami tworzymy jedność...
Prawie 1000 m.n.p.m - uwierzcie, to nie są żarty!
A potem zjazdy 50 km/h, pędzimy jak charty!

Po dwóch dniach ulewy zza chmur wychodzi słońce, 
z prawej strony rozpościerają się wysokie szczyty na horyzoncie.
Zjeżdżamy do Słowiańskiej Wsi lub Białej Spiskiej,
(wybaczcie, nie pamiętam) i po tej przeprawie niebotycznej...



Lokujemy się w Pension przydrożnym,
zasłużenie wypocząć - naszym celem pobożnym...



Dzień III

Tego dnia po raz wtóry niestety się przekonamy, jak szlaki bywają zwodnicze,
nieplanowanie poznamy uroki i Kraju Preszowskiego oblicze.
Czerwonym szlakiem zjazd na Lewoce zapadnie nam w pamięci,
szczególnie ostre hamowanie - po kamieniach szybka jazda nas nie nęci.


Przedtem jednak zgodnie z planem, Kezmarok odwiedzamy.
Pięknie położone to miasto, w widoki bogate, jak czeskie Hradczany!
W Kotlinie Popradzkiej, otoczony górami bajecznie,
och! Chciałoby się takie panoramy oglądać wiecznie!

Później zgodnie z czerwonym szlakiem wokół Tatr prowadzącym,
udajemy się w kierunku Levocy, co okazuję się być tropem zwodzącym...
Niepotrzebnie na wschód od Popradu odbijamy,
ciężkie górskie kilometry na liczniki nabijamy.



Przepiękne widoki na szczęście trudy nam rekompensują,
można rzec: boskie pejzaże się przed nami malują...
Nostalgiczne przemyślenia na szczycie do głowy przychodzą,
o tym, jak człowiek świat zabetonował, bo panowania ambicje go zwodzą...



Dzień ten kończymy noclegiem na dziko,
w końcu od życia coś czasem ma się za friko. 
Makaron z pomidorami z puszki zjadamy,
kuchnia swojska, jak u babci i mamy...



Dzień IV

To już dzień czwarty naszej ciężkiej sakwiarskiej podróży,
pierwszy kilometr i już podjazd - co dobrego to wróży?
Zamiast deszczu, dla odmiany żar z nieba się leje.
W Janovcach cygańskie osiedle - trochę się dzieje...



Štrbské Pleso u podnóża Tatr Wysokich - taki cel na przyświeca,
podjazd gorący do Smokowca, to też była heca...
Potem około 13 km serpentyną pod (delikatnie mówiąc) górkę,
na szczycie zjadłoby się chociaż z kremem rurkę...



Obydwie wykończone, z glikogenu mięśnie doszczętnie wypłukane...
Trzeba przyznać: rowerem 1315 m.n.p.m - mamy prawo być z dumy zahukane! 
Nad Szczyrbskim jeziorem nagle mgły znikają,
kolejne bajeczne widoki się przed nami rozpościerają.

Później dla mnie (skromnie przyznam: demona prędkości!) nadarzyła się chrapka! 
Ponad 10 km wijącego się zjazdu - to lepsze niż z czekoladowym kremem kanapka...
To chyba cud, że nad swym rowerem nie straciłam panowania,
ale któż by w takich momentach martwił się kwestią hamowania...

Mijamy Przybylinę, Liptovsky Peter, Liptovsky Hradok
rozbijamy się w Borova Sihot - od tylu wrażeń można wpaść w amok...


Dzień V

Opuszczamy kemping i kierujemy się na Liptovski Mikulasz,
Aquapark "Tatralandia" to wcale nie jest cel nasz...
My uparcie szukamy dobrego miejsca nad Liptovską Marą!
Jak to dobrze, że wzięłam strój kąpielowy... Jestem szczęściarą!



W Liptovskym Trnovu, nad tym co prawda sztucznym zalewem,
znajduję się cudna plaża - będę ją wspominać nie raz jeden...
Jedyne w swoim rodzaju trzeba przyznać, było to doznanie,
gdybym mogła "pluskać" się tam codziennie, przerzuciłabym się na pływanie! 

Ciężko było się zebrać i jechać w dalszą drogę,
ale przecież nasze motto brzmi" nie ma nie mogę!"
Trochę nieświadome kolejnego morderczego wyzwania,
Pogórze Orawskie mamy do pokonania.

Kopec - 1251 m.n.p.m najwyższym jego szczytem,
zadyszka i pot mieszają się z zachwytem.
Pod wpływem adrenaliny i zmęczenia nietaktownie się zachowałam,
i zdobywszy ten szczyt na swoją kompankę podróży nie zaczekałam...



Dzielna Ewa chciała zrobić sobie pamiątkowe na szczycie zdjęcie,
we mnie jednak (bez opamiętania) wygrało moje sportowe zacięcie...
Puściwszy hamulce prosto na wioskę Zuberec pomknęłam,
a swój nietakt dopiero po upomnieniu przyjaciółki pojęłam.

Po krótkiej dyspucie (i odwiedzeniu kościółka) decyzja została podjęta,
dzisiaj śpimy na dziko - takimi prawami rządzi się sakiewka niezbyt majętna.
Odbijamy na rowerowy zielony szlak do Oraviec wiodący,
może w niezbyt komfortowych warunkach, zapadamy w sen kojący.


Dzień VI

Dnia szóstego trasa była bardzo łagodna,
co do tego Ewa też była ze mną zgodna.
W górskiej bystrej rzece Oravica (i jakże lodowatej) moczymy sobie stopy,
regeneracja to podstawa - tej zasady żaden sportowiec nie przeskoczy! 







Osada Oravica z regionalnych miodów i gorących źródeł słynie,
gdy będę na emeryturze - ta atrakcja mnie nie ominie!
Niestety tego dnia już opuszczamy Słowację,
powoli dobiegają końca nasze sakwiarskie wakacje.

W Podczerwonym słowackie piwo w sakwie mi się rozbiło,
ale prócz tej niefortunnej wpadki nic złego się nie przydarzyło.
W Chochołowie historia powstania chochołwskiego nas zaintrygowała.
Cóż, może niezbyt ta wzmianka z poprzednią harmonizowała.

Z Czarnego Dunajca prosto do Nowego Targu ścieżka prowadziła,
wizja dobrego noclegu i godnej strawy nadchodziła.
Wpierw chciałyśmy rozbić się na kempingu, ale go nie było...
Przyznamy, że w gospodzie "U Jaśka" też było miło.

Wieczorem do Primavery na pizzę się udałyśmy,
potem jeszcze film i już słodko spałyśmy. 

Dzień VII

To miał być dzień relaksu, odpoczynek przed podróżą...
Dwie harpagańskie osobowości nic dobrego nie wróżą.
Zamiast na lody i rynek na Turbacz ruszyłyśmy,
ech! Gdyby jeszcze piechotą, ale my... pedałowałyśmy!



Ciężkie to były dla mnie chwile, odcinki pełne złości (przez muchy) i zwątpienia.
Ewa radziła sobie świetnie, ale na mej twarzy próżno było szukać zadowolenia.
Na rowerze crossowym ciężko pokonywać górskie MTB trasy,
utrzymywanie równowagi to walka! To nie były wczasy...


Ledwo na pociąg do Warszawy zdążyłyśmy,
kebabem (marnym!)  i falafelem się posiliłyśmy.
Trzeba jednak przyznać: byłyśmy pełne dumy!
Potem przyszła chwila egzystencjalnej zadumy...


Szkoda, że to już koniec tej eskapady,
wielu śmiałków nie dałoby rady! 


Przejechałyśmy: 350 km
Spałyśmy na dziko: 2x
Popsute dętki: 1 (poszła mi jeszcze w Warszawie, gdy wyjmowałam rower z piwnicy!)
Koszta: małe (nie licząc biletów PKP)
Suma wzniesień: Bóg jeden wie...
Maksymalna prędkość: około 57 km/h
Minimalna prędkość: Przy wprowadzaniu roweru na kolejne wzniesienie, gdy niemożliwością było nawet iść, a co dopiero jechać!
Produkty spożywcze najczęściej przez nas konsumowane: sos czosnkowy, pieczywo, kuskus i kukurydza z puszki... i jeśli chodzi o mnie: czekolada...
Najpokaźniejsze siniaki: Ewa na (prawej?) łydce, ja stłuczenie na prawym kolanie
Refleksje na koniec: Są ich setki...


4 komentarze:

  1. Ale mega! Szacun Misia, takiej relacji, to ja nie widzialamjwszcze :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale mega! Szacun Misia, takiej relacji, to ja nie widzialamjwszcze :)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny post. Uwielbiam wszelką aktywność fizyczną, a szczególnie bieganie. Ostatnio nawet udało mi się wystartować w zagranicznym maratonie, cała relacja u mnie na blogu :)

    OdpowiedzUsuń
  4. 24 years old Software Engineer IV Salmon Pullin, hailing from Sioux Lookout enjoys watching movies like "Low Down Dirty Shame, A" and Gunsmithing. Took a trip to Brussels and drives a Bugatti Type 57SC Atalante Coupe. sposob na tych gosci

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger