Biegowe podsumowanie roku 2023

stycznia 01, 2024

Biegowe podsumowanie roku 2023

 Posiadanie (martwego) bloga, jak i pisanie na nim podsumowań jest już nieco archaiczne, ale coś mnie dzisiaj rano tchnęło, że może by tak pokusić się o biegowe podsumowanie tego roku i "machnąć" jakiś wpis. Nawet jeśli nikt go nie przeczyta - to nic. Może moja córka zajrzy tutaj za 10 lat i powie wtedy: "Kurczę, mamo! To Ty byłaś taka dzielna, jak ja miałam 2,5 roku! Szkoda tylko z tym maratonem w Berlinie..." <przytulas w kuluarach>



Ale hola, hola, nie wybiegajmy tak daleko w przód...
Zatem do rzeczy (czasopismo o tym tytule przestałam czytać chyba w 2014 roku - tak btw.).

Próbując tak teraz w myślach określić, czy ten miniony rok był dla mnie dobry w kwestii biegania, przyznam, że ciężko mi to tak jednoznacznie ocenić.

W styczniu pod czujnym trenerskim okiem Mikołaja Raczyńskiego, zaczęliśmy szykować się do klasycznych startów dla około warszawskiego biegactwa, tj. Bieg Chomiczówki, Półmaraton Wiązowna, Półmaraton Warszawski. Trening sam w sobie szedł naprawdę nieźle (100% realizacji planu!), ale już 18 stycznia zaczęły się problemy, których mam wrażenie, że pokłosie było odczuwalne w zasadzie ... nadal.
Otóż tego dnia podczas treningu na Agrykoli, robiąc akcent w nowych butach Asics Novoblas zmasakrowałam sobie duży paznokieć w lewej stopie. Myślałam, że to nic takiego poważnego (któremu biegaczowi nie schodził kiedyś paznokieć?!), ale sprawa zaczęła wyglądać paskudnie. Chodzenie sprawiało mi problem, ale treningu oczywiście nie odpuszczałam... (tutaj możecie się zaśmiać z politowaniem, ale serio dużo lepiej mi się biegało niż chodziło). Nie twierdzę, że to było mądre - z pewnością nie. Tak więc przez kolejne 2 tygodnie trenowałam z takim zmasakrowanym paznokciem, co zaczęło skutkować różnymi innymi dolegliwościami w ciele. Podświadomie zmieniłam technikę biegu, aby odciążyć lewą stopę, przez co w pewnym momencie mój prawy pośladek i jego okolice były tak spięte, że musiałam zatrzymywać się na zwykłym rozbieganiu. Zdecydowałam, że warto pójść z tym paznokciem do podologa, co ostatecznie skończyło się jego usunięciem. Sam zabieg był bezbolesny, ale z emocji i przerażenia prawie zemdlałam na fotelu w gabinecie (doktor poratował mnie glukozą i różnymi ciekawymi opowieściami ze swojego życia - swoją drogą, cóż za paskudna robota tak grzebać cały dzień w ludzkich stopach!). Mój palec wyglądał jak "ten obcy" i przez jakiś czas musiałam 2x na dobę zmieniać opatrunek.



Tymczasem Bieg Chomiczówki zbliżał się wielkimi krokami. Czułam, że forma idzie do przodu i nowa życiówka na 15km jest realna. 5 lutego z opatrunkiem na palcu, bez paznokcia, w butach startowych (niezastąpionych Bostonach) i pełna nadziei, stanęłam na starcie tegoż biegu. I cóż... Do około 10km biegło się bajecznie, z rezerwą, aby przyspieszyć na ostatnich 5-ciu kilometrach, co niestety mi się nie udało, gdyż złapała mnie okrutna kolka. Z życiówki nic nie wyszło, musiałam co rusz się zatrzymywać i byłam tak cholernie zła, że w drodze powrotnej klęłam w samochodzie, jak szewc, co naprawdę rzadko mi się zdarza, a jeśli już to tylko w samotności - a na całe szczęście wracałam wtedy do domu sama.
Ale w pewnym sensie była to też dla mnie ważna lekcja - drodzy biegacze, jajecznica z boczkiem i spaghetti carbonara to nie są dobre wybory żywieniowe w dniu przed startem. Od tamtej pory naprawdę staram się poważnie do tego podchodzić. 

Kolejnym startem był Półmaraton w Wiązownej. Z perspektywy czasu uważam, że był to mój zdecydowanie najlepszy bieg w roku 2023. Wszystko tego dnia zagrało, pobiegłam mądrze, nie miałam kolki, było z kim biec na trasie. Wybiegałam wtedy swoją nową życiówkę na tym dystansie: 1h 36 min 59 sek. Ależ ta jedna sekunda mnie cieszyła!
Tego dnia wracałam swoim Nissankiem cała w endrofinach i jeśli zdarzyło mi się przekląć (choć nie sądzę!), to tylko z czystej radości i ogromnej satysfakcji. 



W marcu miałam zaplanowane 2 starty - pierwszym był Bieg Ladies&Gentelman na Kabatach (10km). Do 8-ego kilometra biegło się dobrze, ale potem złapała mnie kolka. Wśród kobiet byłam 4. open.
W ostatnią niedzielę marca stanęłam oczywiście na starcie Półmaratonu Warszawskiego. Ale to zdecydowanie nie był mój dzień na bieganie. Pamiętam, że niemal cały tydzień przed startem czułam się kiepsko - źle spałam, nie miałam siły, jakoś podświadomie stresowałam się tym biegiem i nie mogłam dojść do siebie. Nie wiem, może to po części było też tak zwane przesilenie wiosenne... Nabiegałam wtedy wynik 1h 40min - czyli mój najczęstszy w tym biegu. W drugiej połowie byłam już kompletnie wypompowana z sił i ledwo dobiegłam do mety - bolało mnie niemal wszystko.

W kwietniu wystartowałam w Biegu Zająca (10km) na Kabatach. Z jednej strony był to udany bieg, bo udało mi się być 2. kobietą open na mecie i dostałam piękną statuetkę podczas dekoracji, co zawsze było gdzieś tam w sferze moich marzeń przez te wszystkie lata mojego biegactwa. Myślę, że bez wahania można określić cykl biegów na Kabatach, jako kultowe. 
Z drugiej strony był to dla mnie paskudny start, bo od około 3-ego kilometra walczyłam z kolką... Więc niby małe zwycięstwo, ale takie słodko-gorzkie.

Tydzień później odbywał się Bieg Wojciechowy w Serocku. Trochę niespodziewanie znowu udało mi się stanąć na pudle - tym razem 2. miejsce w kategorii wiekowej K30. Dwie statuetki w przeciągu tygodnia - to nigdy wcześniej mi się nie przydarzyło.

A potem zaczęły narastać problemy z rozcięgnem podeszwowym (tak to po krótce nazwijmy).

Gdy tak teraz o tym myślę, to pewnie gdybym wtedy szybko odpuściła trening, to sprawa by się nie rozwinęła i nie męczyłabym się tyle czasu z tą dolegliwością... Ale jak to mawiała moja babcia: "Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył". Więc to tylko takie gdybanie. Ale faktem jest, że takim osobowością jak ja w kwestii biegania, odpuścić ciężko...

21 maja miałam zaplanowany Bieg Łomianek (10km), ale jeszcze na 2 dni przed, byłam wręcz pewna, że w nim nie wystartuję. Jednak po magicznej wizycie u fizjoterapeuty perspektywy się zmieniły i wystartowałam. 
Zaowocowało to kolejnym pudłem. Znowu 2.miejsce w K30.



Ale problem ze stopą w magiczny sposób nie ustąpił i nadal tlił się, choć nie na tyle, aby uniemożliwić trenowanie, a ja oczywiście znowu nie chciałam odpuścić, bo przede mną był jeszcze start w Lekkiej Piątce, a przede wszystkim przygotowania do maratonu w Berlinie, które kompletnie dobiły tę nieszczęsną stopę.



I to jest dla mnie kolejna lekcja na ten rok - nie szykuj się do maratonu z niedoleczoną kontuzją, bo istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że ten dystans ci tego nie wybaczy i będziesz cierpieć niemiłosiernie.

Tak więc, w czerwcu zaczęliśmy z Mikołajem przygotowania do Maratonu w Berlinie. Cały czas byłam też pod opieką fizjoterapeuty (Mistrza Polski fizjo w półmaratonie!) - robiłam skrupulatnie wszystkie zalecone mi ćwiczenia na dolegliwości związane ze stopą i problemy z kolanem. Można by rzec, że byłam dobrej myśli i trening jakoś szedł, choć po dłuższych jednostkach samo chodzenie było dla mnie problemem i czułam zmęczenie (psychiczne i fizyczne) życiem w ciągłym bólu...

Ale nie odpuściłam. Znowu.

Po drodze wystartowałam jeszcze w Biegu Siedleckiego Jacka (półmaraton), który nie był może dla mnie rewelacyjny pod względem wyniku, ale ponownie w tym roku stanęłam na podium - 3.miejsce w K30.



Ten start potraktowałam głównie jako trening ładowania węglowodanami, które przyznam, że mój układ pokarmowy znosi nie najlepiej. Rano w dniu startu nadal czułam dyskomfort, co w dużej mierze nie pozwoliło mi pobiec mocniej tego dnia. Ale gdyby nie ta boląca stopa, wracałabym do domu całkiem zadowolona.



10 września wystartowałam jeszcze w Biegu przez Most na Białołęce, który przez panujący wtedy upał, był dla mnie po prostu paskudny. Nie ma o czym pisać. Jak to wtedy ujęłam w tabelce dla trenera: "piekło na trasie".

Maraton w Berlinie zbliżał się wielkimi krokami. Na niecałe 2 tygodnie przed zaczęło mi coś jeszcze dokuczać w prawym udzie. Na szczęście interwencja fizjo pomogła. Ale... Wszyscy w domu oprócz mnie porządnie się przeziębili, przez co żyłam jeszcze w większym stresie - całe przygotowania nie chorowałam, a tu wizja takiego niefartu! Na szczęście skończyło się na lekkim przeziębieniu. Chociaż każdy kto ma małe dziecko, wie jaka to mordęga mieć chorego malucha w domu... No nie powiem, żebym była wtedy z tego faktu zadowolona, wypoczęta i pełna optymizmu.
Ale jakoś dotrwałam do dnia startu.


Do Berlina przyjechaliśmy dzień wcześniej i szczerze mówiąc, jakoś nie do końca do mnie docierało, że jutro mam przebiec maraton. Noc przed minęła mi średnio na jeża, ale jakoś starałam się okiełznywać swoje emocje i zachować względny spokój.


Jednak pomimo tych wszystkich starań maraton w Berlinie okazał się być dla mnie bezwzględny. Najlepiej wspominam sam start - ciary. Te tysiące biegaczy w jednym miejscu - nie da się tego opisać słowami. I tysiące kibiców na trasie...

Ale to nie był dla mnie dobry dzień. W okolicach 14-ego kilometra (już!) zaczęłam czuć, że coś dzieje się w moim kolanie. Coś bardzo znajomego. Tylko czemu tak wcześnie... Te wszystkie miesiące ćwiczeń i w ogóle - nie dały zupełnie nic?

I wkrótce zaczęła się droga przez mękę, aż do samej mety. Stopa też zaczęła wyraźnie doskwierać. Zatrzymywałam się co paręset metrów i jedyne o czym marzyłam, to mieć to już za sobą. Gdyby to była Warszawa, zeszłabym z trasy, ale w wielkim obcym Berlinie (bez telefonu) nie było to takie proste. 
Kompletnie pozbawiona biegowych endorfin i w ogóle chyba większości jakichkolwiek emocji (wpadłam w jakiś stan zamrożenia większości uczuć, aby móc to znieść do końca), dotarłam do mety z trochę śmiesznym czasem, tj: 3h 59min 59s - nie kalkulowałam kompletnie niczego i wynik był mi już absolutnie obojętny.
I można by rzec, że to by było na tyle. Do Polski wracałam z ogromną goryczą i obrzydzeniem do całego biegania. Świadomość włożonego wysiłku w przygotowania i to jaki przyniosło to efekt, była dla mnie po prostu nie do zniesienia. 
Czy czegoś realnie nauczyło mnie to trudne doświadczenie? Chciałoby się powiedzieć, że tak, ale to w praktyce pokaże życie.

Gdy już jako tako doszłam do siebie po maratonie, zaczęliśmy małe przygotowania do Biegu Niepodległości, żeby odbić się z tego po maratońskiego dołka. Zmniejszyliśmy objętość, na tapetę weszło więcej krótszego, ale szybszego biegania. Problem ze stopą nie zniknął, więc w tym okresie byłam też częstszym gościem u fizjoterapeuty. Ale jako że życie to nie samo bieganie (niemożliwe!), był to też czas sporej zmiany w ... moim życiu, a konkretnie przeprowadzka, co kosztowało mnie sporo stresu. Zabrakło spokoju, realnej regeneracji, "czystej głowy". A to jest tak naprawdę klucz w bieganiu. 
Na Biegu Niepodległości nie udało się poprawić życiówki z przed roku. Nie był to może dla mnie zły start, ale też bez rewelacji. Pobiegłam taki wynik jaki wykręcałam już z dobre 9 lat temu (44:26).
Uznałam, że czas spróbować treningu na własną rękę i zrezygnowałam ze współpracy z Mikołajem Raczyńskim. Żeby nie było - bardzo sobie ją ceniłam i uważam, że Mikołaj robi świetną robotę i zna się na rzeczy. Nie żałuję, że się na nią zdecydowałam i bardzo dużo to wniosło do mojego biegania, jak i życia. Nie mówię też, że to definitywny koniec i nigdy nie wrócę - takie deklarację nie mają sensu. Ale teraz chcę biegać na własną rękę i dobrze mi z tym. Z pewnością nie jestem dla siebie łagodnym trenerem, ale naprawdę rozumiem już, że nie zawsze więcej oznacza lepiej. Co z tego wyjdzie, zobaczymy.



Taki to właśnie był ten rok. Jedno co mogę jeszcze powiedzieć - moja pasja do biegania, ani trochę nie przygasła i jestem bardzo ciekawa, co przyniesie mi to "całe moje biegactwo" w zbliżającym się 2024 roku. Nudno na pewno nie będzie!





Trochę spóźnione... Podsumowanie III-ego trymestru

września 13, 2021

Trochę spóźnione... Podsumowanie III-ego trymestru

 Od porodu minęły już 2 miesiące, a ja nadal nie podsumowałam ostatniego trymestru swojej ciąży pod względem treningu, choć słowo trening nie do końca jest tutaj adekwatne, bo jak się okazało - ćwiczenie z dość pokaźnym brzuszkiem do łatwych nie należy. Ale i tak uważam, że w tym czasie byłam bardzo dzielna i aktywna do samego końca. Jeśli ktoś z Was jest ciekawy, jak wyglądała ta moja aktywność przez ostatnie 3 miesiące przed rozwiązaniem, to zapraszam do przeczytania tego posta. A tak na marginesie to... zaczynam go pisać mając naszą Kornelkę (śpi!) zawiązaną w chuście, bo nie bardzo da się ją odłożyć w ciągu dnia. Więc z mojej perspektywy zaczyna się to ciekawie... :)


Wkraczam w 40-sty tydzień ciąży - Pyza Warszawska

Pamiętam, że pisząc podsumowanie swojego pierwszego trymestru, wspomniałam, że marzy mi się zrobić trening na nogi z ciężarkami  5kg w ostatnim tygodniu przed porodem i ogólnie "wymiatać" tego typu ćwiczeniami do samego końca. Rzeczywistość okazała się być jednak trochę inna - co nie oznacza, że gorsza. Wsłuchując się w swój organizm czułam, że moje ciało potrzebuje czegoś zupełnie innego i tego typu treningi nie są już mi dedykowane w tych ostatnich tygodniach. Stopniowo zmniejszałam intensywność swoich treningów i te które jeszcze parę miesięcy/tygodni wcześniej wydawały się "śmiesznie" łatwe i nudne, zaczęły być dla mnie w sam raz... :) Zeszłam z obciążeniem i kilometrażem swoich spacerów z kijkami (tempo też spadło!). Zamiast ćwiczeń wzmacniających, zaczęłam robić dużo więcej tych rozluźniających i oddechowych (tutaj jeszcze raz polecam kurs "Świadomy ruch i oddech do porodu" z Izabelą Dembińską - to była najlepsza inwestycja jaką poczyniłam dla siebie w czasie ciąży). Zamiast 7-10km z kijkami, wystarczało mi 6km. Ale co najważniejsze - naprawdę do niemal samego rozwiązania byłam aktywna i pomimo wielu gorszych nocy i dni (końcówka mojej ciąży przypadła na straszne lipcowe upały, co było dość uciążliwe - na pewno przyzna mi rację każda kobieta będąca w podobnej sytuacji).


Aby zachować chociaż minimum chronologii w tym wpisie, wspomnę, że pod koniec maja wybraliśmy się na nasz ostatni wspólny wypad z mężem (byłam wtedy chyba w 34-35 tygodniu ciąży). Tym razem padło na Mazury, a dokładniej Hotel Zamek Ryn. Myślę, że jeszcze tam kiedyś wrócimy, gdy Kornelka nieco podrośnie, bo sam hotel jest naprawdę super i ma też mnóstwo atrakcji dla dzieciaków... Trochę zabawnie, bo akurat trafiliśmy wtedy na Dzień Dziecka, który był tam organizowany i zamiast spędzić te ostatnie chwile we dwoje bez udziału dzieci, traf chciał, że hotel pełen był par z dziećmi, a co za tym idzie, wrzasku i dziecięcego chaosu. No cóż, trzeba się było już szykować mentalnie na nadchodzące zmiany. :P 



Tuż obok hotelu znajduję się małe jezioro Ołów, które można okrążyć bardzo urokliwą trasą mającą nieco ponad 4km, co oczywiście uczyniłam (z kijkami :P ). 

W maju mieliśmy już spakowaną torbę do porodu, prałam i prasowałam (teraz nie przychodzą mi do głowy takie pomysły!) ubranka, zamawiałam przez internet różne potrzebne (i mniej potrzebne) rzeczy do życia z maleństwem na pokładzie; i ogólnie rzecz biorąc starałam się naszykować na tę wielką zmianę w życiu, do której jak to wszyscy powtarzają, nie da się przygotować. I mają sporo racji! 



W czerwcu już nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, bo przecież każdy dzień, mógł być TYM dniem. Moje siły zdecydowanie słabły, brzuch utrudniał najprostsze czynności i nawet czytanie na sofie było męczące, bo każda pozycja po paru minutach stawała się niewygodna... W zasadzie najlepiej właśnie czułam się w ruchu, tylko, że dużo szybciej się męczyłam. Do południa miałam w sobie jeszcze trochę energii, ale po porannym wyjściu z kijkami lub sesji z położną, pójściem do sklepu i zrobieniem obiadu, robiłam się "dętką" i swoje musiałam odleżeć. Zastanawiałam się wtedy: "Jak ja zajmę się tym dzieckiem? Skąd ja będę mieć na to siłę...?" - co momentami mnie przerażało. Cóż, teraz już wiem, że te siły z czasem się pojawiają i pisząc te słowa, mam wrażenie, że obecnie mogłabym zacząć przygotowania do chociażby połówki Ironman'a, gdybym miała więcej czasu i przestrzeni na trening... 

Jeszcze w środę 7 lipca zrobiłam 6km z kijkami, a w sobotę 10 lipca na świat przyszła Kornelka. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że to naprawdę był wyczyn. Ćwiczyć i chodzić mając w brzuchu dziecko ważące około 3kg, to nie jest łatwa sprawa, i tak sobie myślę, że miałam w sobie wielki upór i siłę, aby nie odpuszczać. Oczywiście doceniłam siebie dopiero po fakcie, bo wtedy wydawało mi się to takie zwyczajne. Także wszystkie ciężarne kobiety - doceniajcie swój wysiłek! 

Chyba ostatnie wyjście z kijkami przed porodem... Wtedy jeszcze nie byłam tego faktu świadoma!

Tak w telegraficznym skrócie wyglądał mój trzeci trymestr i przygotowanie do porodu. Niestety mój poród był bardzo ciężki i czułam potem swego rodzaju zawód, że mimo tak solidnego przygotowania mentalnego, fizycznego i w ogóle, okazał się być żywiołem, który w pewnym sensie mnie przerósł. Nie chcę przez to powiedzieć, że to wszystko co robiłam, aby być bardziej świadomą i przygotowaną na ile to możliwe na ból porodowy, nie miało sensu i ostatecznie na nic mi się nie przydało. Nie, to nie prawda. Ale tak, jak napisałam - poród to żywioł, a jak to z żywiołami bywa... Są nieobliczalne, nieprzewidywalne i "lubią" nas zaskakiwać. Ale to już raczej temat na osobny post, a mam mieszane uczucia, co do chęci dzielenia się tutaj przebiegiem swojego porodu, więc może na tym zakończę ten post. Nie brzmi to chyba zbyt optymistycznie, więc dodam jeszcze: kobiety są NIESAMOWICIE dzielne, że dają radę przez około 9 miesięcy nosić pod swoim sercem nowego człowieka. A potem jeszcze rodzą... Nieważne jaką drogą (naturalnie, czy przez cesarskie cięcie) - to i tak jest HEROICZNY wyczyn. 

Podsumowanie II trymestru, czyli słów kilka o treningowej ciężarówce

maja 07, 2021

Podsumowanie II trymestru, czyli słów kilka o treningowej ciężarówce

Zaraz skończę 31 tydzień ciąży, więc wypadałoby w końcu zabrać się za napisanie podsumowania mojego drugiego trymestru ciąży, bo jak tak dalej będę się ociągać, to jeszcze nie wyrobię się przed porodem! Co się zmieniło od 14 do 27 tygodnia? Czy nadal dzielnie trenowałam i ... biegałam? W jaki sposób zaczęłam przygotowywać się do aktywnego porodu i czy coś zmieniło się w moim podejściu do aktywności fizycznej w tym okresie? 



Drugi trymestr zaczęłam na początku stycznia, a skończyłam mniej więcej w połowie kwietnia. W tym czasie moje ciało zmieniło się diametralnie, a jeszcze bardziej moje możliwości fizyczne względem treningu. Sama nie wiem, co ciężej (lub prościej?) było mi zaakceptować - fakt, że z każdym tygodniem staję coraz to krąglejszą kulką, czy to, że moja wydolność spada i samo wejście po schodach powoli staję się czynnością, która zdaję się być wyjściem poza strefę komfortu... I wreszcie, jak pogodzić się z tym, że bieganie nie jest już dla mnie, chociaż miałam przecież takie ambitne plany, aby biegać niemal do rozwiązania? 

11 i 27 luty :)


Cóż. Prawda jest taka, że wszystkie te zmiany dzieją się tak stopniowo, że z dnia na dzień w zasadzie ich się nie zauważa. Jedyną zmianą, która zaszła nagle, był to, że ... bieganie przestało mi sprzyjać. Tydzień 8-14.02 zakończyłam z 37km na liczniku, w tym marszobiegiem w niedzielę, który wyniósł łącznie 10km, a w poniedziałek zrobiłam kolejne 7,5km, a tutaj nagle bach... W środę (Popielcową!) wyszłam rano z zamiarem wykonania kolejnego ciężarnego truchciku, ale po około 300 metrach musiałam przejść do marszu, bo zaczęłam czuć dyskomfort (jakby parcie na pęcherz połączone z kuciem w okolicach krocza...). Spróbowałam jeszcze raz, gdy dyskomfort ustąpił, ale po chwili powrócił znowu... Uznałam, że nie ma to sensu i wróciłam się do domu po kijki. I tak o to, zaczęła się moja kijkowa "przygoda" w czasie ciąży. Czy ciężko mi było to zaakceptować i odpuścić bieganie? Z pewnością trochę tak, ale uważam, że i tak przyjęłam to ze spokojem na ile potrafiłam. Nie chciałam robić nic na siłę i posłuchałam po prostu swojego organizmu (nie miałam żadnego przeciwskazania od lekarza, aby nie biegać). Pamiętam, że kiedyś (dawno dawno temu, gdy nie byłam jeszcze w ciąży) planowałam kupić taki specjalny pas podtrzymujący brzuch dla ciężarnych, aby móc biegać, jak najdłużej w okresie ciąży, ale gdy już znalazłam się w tym kangurzym stanie... zmieniłam zdanie. Takie sztuczne podtrzymywanie brzucha, aby macica nie uciskała na pęcherz, mięśnie dna miednicy itd, zaczął jawić mi się, jako nieco głupi i mało naturalny. 

1 i 29 marca :)


Tak więc zaakceptowałam fakt, że czeka mnie dłuższy rozbrat z bieganiem i zaczęłam chodzić z kijkami, co w ciąży jest naprawdę świetną alternatywą. Staram się robić co drugi dzień około 6,5-8km, dzięki czemu utrzymuję kondycję na ile to możliwe, jestem dotleniona, a mój maluszek w brzuchu ma systematycznie zapewnioną dawkę kołysania i cały czas jest ustawiony prawidłowo główką w dół. :) 

11 kwietnia i 1 maja :)



A co robiłam w dni kiedy nie chodziłam z kijkami?


Nadal dzielnie ćwiczyłam w domu na macie. Niemal przez cały drugi trymestr robiłam średnio 3 treningi z użyciem ciężarków 5kg i 3kg oraz taśm mini bend. Dodawałam do tego też kardio dla kobiet w ciąży (bez podskoków itp), aby podtrzymać choć trochę swoją wydolność (niestety z momentem, gdy przestałam biegać, zaczęła ona odczuwalnie spadać). Na koniec oczywiście rozciąganie (ale też już takie bardziej dostosowane dla ciężarnych - nie pogłębiające lordozy lędźwiowej, rozejścia mięśni brzucha).  Często moim rozciąganiem była też joga dla kobiet w ciąży z Gosią Mostowską. Najczęściej zamykałam się w 60 minutach. 

II trymestr to również czas, gdy zaczęłam się przygotowywać do aktywnego porodu (bo taki mi się marzy jeśli można tak powiedzieć). Z początkiem marca zapisałam się na kurs położnej Izabeli Dembińskiej "Świadomy ruch i oddech do porodu - sesje pracy z ciałem do porodu", co okazało się być strzałem w dziesiątkę! Co prawda z początku ćwiczenia na tych sesjach zdawały mi się być przesadnie delikatne, ale z czasem bardzo się do nich przekonałam, a wręcz uzależniłam od ich wykonywania. Wyciszają mój umysł, relaksują ciało, odciążają bolące miejsca, uczą odpuszczania (co dla osoby trenującej wydolnościowo od lat nie jest takie proste) oraz pozycji, które można wykorzystać w czasie porodu  i co bardzo ważne - dodają wiary w to, że moje ciało i głowa poradzą sobie z porodem. Tak więc, jeśli czyta to jakaś kobieta, która jest w ciąży lub ją planuję, to naprawdę szczerze polecam ten kurs - nie będziesz żałować! 




Z czego jestem dumna i wdzięczna samej sobie z perspektywy przejścia przez czas II-ego trymestru?


Jestem dumna, że w 21.tygodniu ciąży weszłam na Śnieżkę i zrobiłam jeszcze dwie inne trasy po Karkonoszach. Takim akcentem przywitałam też czwartą dekadę swojego życia i skończyłam trzecią... :) Jestem też wdzięczna sobie za to, że pomimo wielu gorszych nocy w II trymestrze, nie odpuszczałam z ćwiczeniami, dzięki czemu lepiej czułam się fizycznie, psychicznie i w miarę kontrolowałam swoją wagę. Drugi trymestr to też okres w którym przeczytałam sporo książek i za to również jestem sobie wdzięczna (przez straszenie innych, że jak urodzę "to zobaczysz, nie będzie czasu na książki", wzbudziła się we mnie obawa, że od lipca moje czytelnictwo ograniczy się do jednej książki rocznie, więc czytam tak zachłannie, jakby potem świat miał się skończyć...). Sporo też ugotowałam przeróżnych dobrych obiadków w tym czasie i jestem sobie wdzięczna, że dbam o swoją dietę (nie licząc weekendowych grzeszków i wyjazdów do teściów :P) - dzięki czemu nie mam zgagi, a mój przyrost ciała nie jest, aż tak bardzo zatrważający... No i nasze maleństwo ma zdrową i zbilansowaną dietę! 




Tak w telegraficznym (jak na mnie) skrócie mogłabym podsumować ten czas pod względem swojej aktywności fizycznej. Przeżyłam go na tyle dobrze na ile potrafiłam i mam nadzieję, że za rok o tej porze, gdy wejdę na ten wpis, będę już w całkiem niezłej formie! :) 



Czy ciąża to "koniec świata" dla kobiety trenującej? NIE! - czyli podsumowanie mojego I trymestru

lutego 11, 2021

Czy ciąża to "koniec świata" dla kobiety trenującej? NIE! - czyli podsumowanie mojego I trymestru

To trochę smutne, ale większość kobiet w ciąży unika aktywności fizycznej. Na szczęście powoli się to zmienia i rośnie świadomość tego, jak pozytywny może mieć ona wpływ na przebieg ciąży i powrót do formy po porodzie. Czy sam poród - z tym już różnie bywa, ale osobiście uważam, że aby urodzić dziecko drogami natury, trzeba mieć niezłą wydolność! 


Od razu zaznaczę, że nie chce tym postem nikogo negatywnie oceniać. Moim celem jest próba zachęty chociażby kobiet z mojego otoczenia, do tego, aby były aktywne, a gdy zajdą już w ciąże - nie bały się tej aktywności. Postaram się opisać, jak to u mnie wygląda - kto wie, może kogoś zainspiruję? Jeśli uda mi się chociaż jedną osobę, to już będzie to dla mnie sukces. Zaznaczę też, że jeśli nie trenowałaś przed ciążą, to bezpieczniej jest zacząć od drugiego trymestru. Druga sprawa - jeśli nie biegałaś przed ciążą, to nie zaleca się zaczynać przygody z tą aktywnością w czasie ciąży. Trzecia - moja ciąża nie jest zagrożona i mam zielone światło do ćwiczeń od swojego lekarza prowadzącego. 


Zatem zacznijmy od początku. O tym, że jestem w ciąży byłam pewna na 100% z początkiem listopada. Dopiero któryś z kolei test wyszedł mi pozytywnie, ale ja po prostu czułam, że z moim ciałem "coś" się dzieje. Brakowało mi sił na treningach i tętno czasem szybowało, jakoś dziwnie do góry. Miałam też podwyższoną temperaturę, no i oczywiście opóźniała mi się miesiączka, co jest klasycznym objawem, ale mimo wszystko nie byłam pewna, tym bardziej, że testy nic jeszcze nie wykazywały. Myślałam, że to może COVID (podwyższona temperatura przez dłuższy okres czasu) i ... to chyba również było prawdą, bo na samym początku ciąży, straciłam też kompletnie węch i smak (a nie miałam przy tym kataru), co z kolei jest podobno klasycznym objawem zatruwającego nasze obecne życie koronawirusa. Więc z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że te dwie "przypadłości" zgrały się u mnie w jednym czasie, ale i tak moja kobieca intuicja mnie nie zmyliła! Dnia 4 listopada test wyszedł pozytywnie!

Jestem w ciąży! Co teraz z moim treningiem?!

Dopóki nie miałam pewności, że jestem w ciąży trenowałam w zasadzie całkowicie normalnie. Byłam zapisana na dwa biegi, które i tak się nie odbyły (więc wiele nie straciłam), tj: 10km w Siemiątkowie (koniec listopada), gdzie udało mi się wskoczyć na pudło w 2019 roku i 10km podczas Biegu Mikołajów w Toruniu; i do nich się szykowałam. Swój ostatni akcent na stadionie wykonałam 2-go listopada i przyznam, że przeczucie bardzo mocno mi mówiło "to jest Twój ostatni akcent przez najbliższe 365 dni, albo i więcej... będziesz za tym tęsknić, więc korzystaj!". Rytmy (200m) wychodziły mi w tempie poniżej 4:00/km, tempo interwału (1km) 4:18/km, a odcinek w progu 4:36/km. Wtedy pewnie nie byłam z siebie jakoś mega zadowolona, ale teraz jak myślę o bieganiu w takim tempie, to wydają mi się to fantastyczne osiągi! Cóż, kiedyś też nie wierzyłam, że można biec w tempie niemal 7:00/km i uważać to jeszcze za chociażby trucht! Ciąża zmienia nie tylko perspektywę!


Powróćmy do pytania: Co teraz z moim treningiem?

Po pierwsze zmniejszyłam intensywność swoich treningów i według różnych wskazówek, które wyczytałam w Internecie starałam się nie przekraczać tętna 140 uderzeń na minutę. Czyli pozostawać w tak zwanej strefie komfortu. Oczywiście skonsultowałam to z moją panią ginekolog-położnik (jak się okazało już na pierwszej wizycie, też jest biegaczką, więc mamy nić porozumienia), która to potwierdziła i zaleciła też, abym zmniejszyła kilometraż. Tak więc przez pierwsze tygodnie biegałam 4x w tygodniu po 5-6km, a w pozostałe dni ćwiczyłam w domu na macie (robiłam treningi dedykowane dla kobiet w ciąży z platformy Anki Dziedzic, ale były one dla mnie zbyt łagodne). Stopniowo zaczęłam nieco wydłużać swoje biegi do 7-8km, a z czasem 9km. Zdarzało mi się zrobić 10km, ale gdy moje tempo z każdym tygodniem trochę spadało, robiła się z tego przydługa "wycieczka biegowa", więc raczej rzadko wybierałam się na takie "ciążowe longi". 


Jeśli chodzi o wspomniane ćwiczenia na macie, to trafiłam przypadkiem na pewną świetną youtuberkę ze Stanów Zjednoczonych - jej kanał nazywa się nourishmovelove. Można tam znaleźć trochę filmików z treningami siłowymi dla kobiet w ciąży (które nagrywała, gdy naprawdę była w dość zaawansowanej ciąży, a ma nich tyle energii, że niejedna kobieta nie będąca w stanie błogosławionym może jej pozazdrościć!) i nie tylko. Ja wybieram te w których nie trzeba dynamicznie skakać lub modyfikuję niektóre ćwiczenia, tak aby były dla mnie bezpieczne (zresztą często pokazana jest w nich lżejsza alternatywa, jakby z myślą, że może jakaś ciężarna też zechce zrobić ten zestaw ćwiczeń ;) ). Nie wykonuję też większości ćwiczeń na brzuch (szczególnie tych, które wymagają spięć mięśnia prostego brzucha) jeśli czuję przy nich dyskomfort. Ale są takie, które z powodzeniem można robić. Jeśli chodzi o obciążenie, to ja obecnie trenuję z hantlami 5 i 3kg oraz kettlem 8kg, ale to już jest kwestia indywidualna i należy podchodzić do tego z rozwagą (znać własne możliwości i słuchać swojego organizmu - on jest naprawdę mądry i powie ci, czy przesadzasz, albo czy jesteś dla siebie zbyt pobłażliwa!). 

Z całego serca polecam wszystkim kobietą ten kanał (mężczyzną też, ale wiem, że ich jeszcze ciężej nakłonić do tego typu ćwiczeń...). W ostatnim tygodniu przed porodem marzy mi się móc zrobić zestaw LEG DAY i SCULPTED ARMS. ;)



Korzyści z aktywności fizycznej podczas ciąży w I trymestrze

Z mojego doświadczenia plusy są takie:

- więcej energii w ciągu dnia (ja zawsze ćwiczę rano i w pierwszym trymestrze miałam wrażenie, że gdybym się do tego nie motywowała, to byłaby ze mnie przysłowiowa dętka i do południa mogłabym leżeć na sofie w szlafroku)

- mniejsze mdłości (chyba nic tak u mnie nie działało na złagodzenie tego paskudnego stanu, jak właśnie poranne bieganie i przewietrzenie głowy)

- kontrola wagi, a konkretniej tycia... (cóż, to zmora ciężarnych i z pewnością dodatkowych kilogramów nie da się uniknąć, ale ja osobiście uważam, że bardzo dużo zależy od naszego stylu życia, a codzienna aktywność fizyczna zdecydowanie sprzyja temu, aby mieć jakąś kontrolę nad swoim tyciem w czasie ciąży)

- brak problemu z zaparciami (wiele kobiet w ciąży uskarża się na zaparcia i chwyta różnych sposobów, aby jakoś temu zaradzić - czopki glicerynowe, kiwi na czczo, leki i inne - a zapomina o tym, że to właśnie aktywność fizyczna świetnie stymuluje pracę jelit)

- lepsze samopoczucie (satysfakcja z wykonanego treningu, endorfiny, pozytywne zmęczenie, zresztą co ja się tu będę rozpisywać - po prostu tak jest, że po treningu lepiej czujemy się we własnym ciele!)

- niwelowanie innych ciążowych dolegliwości lub zapobieganie ich pojawieniu się (co prawda w I trymestrze chyba rzadko puchną już kobietą nogi, albo boli kręgosłup, ale myślę, że jeśli zaczniemy temu przeciwdziałać już na początku ciąży, to nasze ciało będzie lepiej przygotowane na te ostatnie, ciężkie miesiące)


Tak w skrócie wyglądał mój trening w I trymestrze. W listopadzie przebiegłam 120 km, a na ćwiczenia poświęciłam 16h i 35min (wliczone jest w to również rozciąganie i rolowanie po treningu). W grudniu kilometrów było już trochę więcej: 146km i 14h 35 min ćwiczeń. Styczeń był u mnie przełomem między pierwszym, a drugim trymestrem. Większość dolegliwości I-go trymestru zaczęła mijać (mdłości, senność) i czasem pozwoliłam sobie na nieco dłuższe biegi (2x zrobiłam ponad 11 km), chociaż zadanie było trudniejsze, bo zawitała do nas prawdziwa zima. A kto biega, ten wie, że pomimo pięknej aury, bieganie po śniegu bywa trudne i nie bez powodu, tak zwaną siłę biegową najlepiej robić zimą... Tempo spadało czasem do 6:50/km, ale urok biegania w czasie ciąży (tak! są uroki biegania w ciąży!) jest taki, że wtedy człowiek specjalnie się tym nie przejmuję i po prostu akceptuję, to co jest i na co mogę sobie pozwolić bez nadmiernego eksploatowania swojego organizmu, bo w ciąży już nie jesteśmy w nim sami! Odpowiadamy też za bezpieczeństwo człowieka, który się w nas rozwija. Podsumowując, w styczniu przetruchtałam (średnie tempo spadło mi już do 6:47/min, więc to bardziej adekwatne określenie niż "przebiegłam") prawie 146 km, ćwiczyłam 16h 41 min. 

Myślę, że jak na kobietę ciężarną to całkiem niezłe "wyniki" i mogę być z siebie dumna. Jestem pewna, że podziękuję sobie za swój upór i chęci w przyszłości, bo wierzę, że to zaprocentuje - być może nieco ułatwi poród, a już z pewnością powrót do formy po porodzie. Warto pamiętać też o tym, że korzyści z aktywności podczas ciąży czerpię nie tylko matka, ale również dziecko. Może zrobię na ten temat osobny wpis? I na inne tematy również? Pierwsza ciąża, to dobry czas, aby konstruktywnie wykorzystać te cenne chwile spokoju, które nam pozostały... :)

Na koniec chciałabym się pochwalić (chyba można to tak ująć?), że w ostatni weekend miałam ogromną przyjemność wziąć udział w szkoleniu organizowanym przez Polskie Centrum Fitness na temat treningu kobiet w ciąży i po ciąży, dzięki któremu w przyszłości będę mogła pracować z innymi kobietami w ciąży i po porodzie, aby wesprzeć je w ich aktywności fizycznej. Planuję, więc trochę bardziej merytorycznych wpisów w najbliższym czasie oraz mam nadzieję, że uda mi się zdobytą wiedzę przełożyć na praktykę - nie tylko względem siebie, ale też innych kobiet. Co wyjdzie z tych planów? Zobaczymy :) 


Moja trochę tkliwa i bolesna relacja z Orlen Warsaw Marathon

kwietnia 19, 2019

Moja trochę tkliwa i bolesna relacja z Orlen Warsaw Marathon

Od biegu minęło już pięć dni, emocje opadły, kolana przestały boleć, mogę już korzystać normalnie z toalety (to wcale nie było zabawne!), nie czuję potrzeby nadrabiania kalorii niezdrowym jedzeniem, z paznokcia u prawej stopy przestaję mi cieknąć ropa... Tak, to ewidentnie czas na napisanie relacji. Zdążyłam już nawet parę razy pomyśleć, że może by jednak kiedyś jeszcze spróbować tego maratonu (rozliczyć się z nim i pokazać mu na co mnie stać!...  ), chociaż zarzekałam się, że "już nigdy więcej!". Oj maratonie... Tak bardzo bolisz, a mimo to tysiące biegaczy myśli o tobie obsesyjnie i z utęsknieniem? Dlaczego...? 

 

Może dlatego, że każdy z nas chciałby być trochę superbohaterem i pokazać sobie, że jest w stanie zrobić coś heroicznego? Że mimo bycia jakimś tak zwykłym Nowakiem, Kowalskim, albo innym Kalinowskim, wcale nie jest taki zwykły i jeśli naprawdę chce, pragnie i dąży do tego, aby w swojej codzienności doznawać czegoś więcej to potrafi się wznieść na wyżyny wytrzymałości i pokonać dziesiątki własnych słabości, ból i niemoc? Może tak, może nie, motywacji do pokonania maratonu jest tyle ile osób, które się na niego decydują. Czy mi w ostatnią niedzielę udało się być trochę superbohaterem? Czy zrobiłam coś heroicznego? Co mi to dało? W głowie mam mnóstwo pytań i odpowiedzi, ale spróbuję chociaż część z nich zawrzeć w tej relacji.

 Mój tydzień przed maratonem był dla mnie dość ciężki - szczególnie pod względem psychicznym, chociaż fizycznym również. Na początku tygodnia spałam tak źle, że z wyczerpania miałam nawet stan podgorączkowy i nie byłam w stanie zrobić żadnego treningu. Z wielką obawą myślałam o maratonie i zastanawiałam się czy to ma w ogóle jakiś sens w takiej sytuacji i jakim cudem mój organizm do tego dnia zbierze tyle sił, aby przebiec te 42,195km? Jakimś cudem, tak się jednak stało, choć na dzień przed biegiem jeszcze nie byłam pewna, czy wystartuję, bo też tak zupełnie dobrze się nie czułam i zdecydowanie nie byłam w biegowej dyspozycji. Nie starałam się nawet myśleć pozytywnie w tej kwestii, ani motywować siebie przed biegiem. Uznałam, że zdrowie jest dużo ważniejsze i nie chciałam robić sobie żadnej presji (choć pewnie moja podświadomość robiła coś zgoła innego). W sobotę odebraliśmy pakiet, zjedliśmy przedstartową pizzę i ogólnie dzień spędziłam tak, jakbym miała następnego dnia pobiec, ale z tyłu głowy dawałam sobie taką furtkę, że ostateczną decyzję podejmę w niedzielę rano. Jeżeli w miarę dobrze prześpię noc, wystartuję, a jeśli rano będę czuć się nędznie, to odpuszczam i tyle. Oczywiście to nie było jedynym stresem związanym z moją dyspozycją na dzień maratonu, bo w sobotę przecież musiała odwiedzić mnie ciocia (tak to się chyba kiedyś mówiło...?). W każdym razie "te dni" za którymi płeć żeńska nie przepada nadeszły dzień przed startem. Wizja przebiegnięcia maratonu z takim dyskomfortem była mało sympatyczna delikatnie mówiąc. Czułam się jak Hiob! Mama przez telefon pocieszyła mnie: "pewnie nie Ty jedna córciu będziesz mieć jutro taki problem, inne kobiety pewnie też"... No tak, z pewnością, ale czemu?!



Niedziela rano, godzina 5:30. Wstaję. Czuję się w miarę okej. Nie spałam, jakoś bardzo źle. Sebastian spoglądając na mnie uznał, że widać po mojej twarzy, że jest dobrze (czyli, że nie wyglądam jest wymęczone nocą Zombie), a on przecież zawsze ma rację... :) Zdecydowałam, że wystartuję. Jak nie dzisiaj, to już na pewno nie w tym sezonie, bo nie miałabym siły czekać następne 2-3 tygodnie. Zniszczyło by mnie to psychicznie. Chciałam mieć to już za sobą i odpocząć od tego całego napięcia przedstartowego... 

Tradycyjnie zjadłam bułkę z dżemem, wypiłam kawę i pojechaliśmy na Błonia Stadionu Narodowego. 

Godzina 9. START.

Pierwsze kilometry mijają mi szybko i bez bólu. Trzymam tempo około 5:00/km. Na tętno nie spoglądam. Wiedziałam, że tego dnia ma trochę wiać (od tygodniu parę razy dziennie sprawdzałam prognozę siły wiatru na ten dzień i nie wyglądało to zbyt optymistycznie) i tak też właśnie było. Właściwie to miałam wrażenie, że wiało w twarz przez 80% trasy. Mimo to tempo raczej mi nie spadało i biegłam równo, jak szwajcarski zegarek. Zegarek przekłamywał o jakieś 150-200 metrów, ale starałam się przeliczać czas w głowie - co do 35km wychodziło mi całkiem nieźle...



Po podbiegu na Myśliwieckiej (około 19km) zjadłam pierwszy żel i czułam, że tętno od tego momentu weszło na trochę wyższy zakres, ale tempo się nie zmieniło. W międzyczasach półmaraton przebiegłam w 1:46:21, co prognozowało wynik około 3:33 na mecie. Taki byłby dla mnie idealny tego dnia! Na Puławskiej zaczęłam zdecydowanie czuć dyskomfort spowodowany "tymi dniami". Starałam się o tym nie myśleć, co łatwe nie było... Kibiców i zespołów na trasie było, jak na lekarstwo, więc nic szczególnie nie odwracało mojej uwagi od wewnętrznego dialogu i skupienia na biegu. Trochę słabo to wyglądało z porównaniem do Półmaratonu Warszawskiego, gdzie nogi po prostu niosły na trasie i przechodziło się z jednej euforii w drugą, dzięki fantastycznym punktom kibicowania itd. :) 


W każdym razie... planowałam, że na 28 kilometrze zjem kolejny żel, ale chyba zrobiłam to na 30-stym, żeby skupić się na jedzeniu żelu, a nie obawie, że to przecież czas maratońskiej ściany i "powinnam" zacząć teraz padać jak mucha. Na szczęście nie miałam żadnej ściany na tym etapie biegu i nadal trzymałam tempo, ale... przed nami na 33 kilometrze był podbieg na Tamkę i skłamię jeśli powiem, że nie myślałam o tym przez większość czasu. Bo jak można było o tym nie myśleć?! Nie dość, że to czas maratońskiej ściany, to jeszcze 400 metrów podbiegu. Nie wiem, jakim cudem, ale w zasadzie tempo też jakoś bardzo mi nie spadło i fakt, było bardzo ciężko (oj bardzo), ale nie na tyle bym przeszła do marszu i chciała usiąść tam na krawężniku. Prawdziwie ciężko (tzn. JESZCZE CIĘŻEJ) zaczęło się robić na Krakowskim Przedmieściu, gdzie to niby miało nieść biegaczy, bo to przecież taka piękna warszawska ulica, kibice na trasie i w ogóle... Nie wiem, czy którykolwiek z biegaczy myślał w tym momencie o walorach turystycznych, estetycznych, czy jakichkolwiek innych plusach tego miejsca. Osobiście myślałam, tylko o tym, aby dojść do siebie po tym podbiegu (tętno chwilami miałam już ze 186ud/min) i na pewno nie byłam w stanie podziwiać pięknych kamienic, gmachu Uniwersytetu Warszawskiego, ani Pomnika Mikołaja Kopernika. A kibiców niestety też wielu tam nie ujrzałam, ale tutaj akurat mogę się mylić, bo nie wiem, czy moje zmysły mnie wtedy nie zawodziły. A na 36-stym kilometrze poważnie zaczęło zawodzić mnie moje lewe kolano... Dzięki rehabilitacji granicę bólu udało się przesunąć o dobre 10km, ale nie wyeliminować go całkowicie. Niestety. Przyznam, że byłam niemal pewna, że ten charakterystyczny ból nie pokrzyżuję mi tego dnia planów i że pomimo innych przeciwności pokonam ten maraton z powodzeniem, ale spotkało mnie zupełnie coś innego. 


To był taki ból, że sama się teraz głęboko zastawiam, jak ja w ogóle przetrwałam te ostatnie ponad 6km. Gdy z oddali widziałam Stadion Narodowy, to czułam tylko straszną niemoc i poczucie, że to jest tak cholernie daleko, a ja ledwo mogę iść, a co dopiero biec. "To będzie chyba mój najdłuższy maraton w życiu" - myślałam. Złapała mnie do tego jeszcze straszna kolka z powodu kobiecych dolegliwości (ekhem) i po prostu wszystko zaczęło mi się sypać. I żele też podchodziły mi do gardła. Gdy już przyzwyczaiłam się nieco do tego bólu, albo może trochę zelżał, ciężko powiedzieć, uznałam, że doczłapie do mety systemem 20s trucht/20s marsz i tak znalazłam się jakimś cudem po raz trzeci tego dnia obok Mostu Świętokrzyskiego, gdzie czekali moi najlepsi kibice, tj. Ewa z Piotrkiem i druga Ewa. :) Byli już tam, gdy właśnie czekał mnie podbieg na Tamkę, co było dla mnie super niespodzianką i bardzo mnie wzruszyło ich wyczucie czasu, miejsca i chwili... :) Bardzo Wam dziękuję! Wiem, że mieli przygotowaną jakąś dopingującą mnie rymowankę, ale gdy zobaczyli, że nie jest ze mną najlepiej, to zachowali ją dla siebie i powiedzieli dopiero, gdy spotkaliśmy się na mecie. Piotrek jednak zrobił coś o wiele lepszego na ten moment i uznał, że potowarzyszy mi na ostatnich dwóch kilometrach do mety. Gdyby nie on, to myślę, że moja męka na trasie trwałaby znacznie dłużej! To była nieoceniona pomoc i tutaj dziękuję kolejny raz. :) Będę mieć to na długo w pamięci. :) Piotrek zszedł z trasy na 400 metrów przed metą by ominąć blask jupiterów, a ja potruchtałam do mety. I poczułam wielką ulgę, że mam to już za sobą... :)


Nie był to mój dzień na dobre bieganie. W tygodniu zjadły mnie nerwy przez co miałam pasmo bezsennych nocy. Kolano nadal jest ... takie jakie jest: nienadające się do biegania maratonów. Miesiączka na maratonie to też nie jest najlepszy towarzysz... Ale cóż, jakoś pokonałam ten maraton, choć on bardzo chciał pokonać mnie - taki to już jest ten maraton, często niewdzięczny. Miałam świadomość, że jestem dobrze przygotowana i chyba to  pozwoliło mi wytrwać do końca, aż do tej upragnionej mety.

Dziękuję wszystkim, którzy przyszli tego dnia na metę, abym mogła ich na niej powitać, choć chyba bardziej to oni mnie. Bez tego byłoby trochę smutno. :) A najbardziej to dziękuję Sebastianowi - Ty najlepiej wiesz, jak wyglądały kulisy tego maratonu i jak bardzo mi pomagałeś w tych dniach. :) 

Mogłabym jeszcze pisać dalej, bo mam i miałam mnóstwo przemyśleń po tym maratonie, a jedną z nich jest to, że najważniejsze jest zdrowie i ... nasi bliscy. Serio. :) Niby to takie oczywiste, a łatwo o tym zapomnieć. Może to trochę śmieszne, albo dziwne, ale właśnie to dobitnie daję odczuć maraton. Przynajmniej mi. Te okropne 42,195 km.... :)




Ostatnia prosta do maratonu z Półmaratonem Warszawskim w tle. Tydzień 4/6

kwietnia 03, 2019

Ostatnia prosta do maratonu z Półmaratonem Warszawskim w tle. Tydzień 4/6

To był dla mnie dość trudny tydzień, szczególnie pod względem psychicznym. Niby starałam się nie denerwować startem w Półmaratonie Warszawskim, ale moja podświadomość jednak była silniejsza i choć nie narzucałam sobie wielkiej presji jeśli chodzi o wynik, to moja głowa zaczęła stawać się ciężka i zmęczona, gdzieś tam skrytymi w środku wymaganiami co do samej siebie i swojego biegania. I to mnie trochę zniszczyło, ale na szczęście 14. PZU Półmaraton Warszawskim ostatecznie dał mi mnóstwo radości i jestem bardzo zadowolona z tego startu oraz spokojniejsza o swój maraton za 2 tygodnie. Przynajmniej tak mi się wydaję... :) 

 

Może w tym tygodniu nie będę wyjątkowo opisywać każdego dnia po kolei. Wiadomo - tapering do półmaratonu, mniejsza objętość, lekki akcent w czwartek (4x1200m w tempie progowym), trochę ćwiczeń uzupełniających i rozciąganie. Wszystko to z myślą o regeneracji i tak zwanej świeżości w dniu startu. Niestety moja regeneracja przebiegła mało optymistycznie, bo przez większość nocy w ubiegłym tygodniu dość kiepsko spałam, a ostatnie 2 dni (w zasadzie to noce) to już była totalna masakra pod tym względem. Myślę, że na dwie doby przed półmaratonem przespałam około 8-9 godzin. To zdecydowanie za mało, aby czuć się w pełni sił, a psychika to siada wtedy już kompletnie. Nie potrafię tak naprawdę wyjaśnić czemu tak się stało. Stres przedstartowy, aż w takiej odsłonie? No nie wiem... Ostatnio ze snem było już u mnie dużo lepiej. W każdym razie nie chcę się tutaj nad tym rozwodzić, bo to nie miejsce do tego, ale problemów z bezsennością nie życzę nikomu - różne rzeczy już mi w życiu "dokuczały", ale to jest chyba jedna z najgorszych z uwagi na przewlekły charakter... To trochę tak jak z leczeniem rozcięgna podeszwowego - wydaję ci się, że już wszystko jest niemal w porządku, ale nie... mylisz się. A zrobiłbyś niemal wszystko, żeby się od tego uwolnić. 

Co do mojego tygodnia taperingu, to w kwestii samego biegania, przedstawiał się tak:

Trochę lekkości w nogach poczułam dopiero w piątek, bo przez resztę dni zdecydowanie brakowało mi mocy i czułam się tak jakoś "nieswojo". Myślę, że po części przyczyną był też sobotni trening, który nieźle mnie zmasakrował i jakoś nie mogłam się po nim należycie zregenerować. Wiedziałam, że tak naprawdę jestem jednak w dobrej formie, nawet lepszej niż miesiąc temu i miałam świadomość, że jeśli inne elementy też zagrają, to stać mnie w niedzielę na dobry wynik, a nawet na kolejną życiówkę. Ale serio, nie robiłam sobie jakiejś olbrzymiej presji.

W piątek po pracy odebrałam pakiet startowy i może trochę niepotrzebnie zaczęłam się nakręcać, że to już za dwa dni Półmaraton Warszawski - ale który biegacz się nie nakręca przed takim wielkim wydarzeniem i jednym z głównych startów w roku? :) Ciężko wtedy skupić się na czymś innym, albo medytować ze stoickim spokojem... :) Biuro zawodów było w tym roku na Torwarze - z jednej strony fajna lokalizacja, ale z drugiej jestem zdania, że jednak Stadion Narodowy jest lepszym do tego miejscem. :) To tak na marginesie. 

Niestety z piątku na sobotę bardzo słabo spałam przez co mój plan mega odprężającej soboty legnął w gruzach i byłam kłębkiem nerwów, ale na osłodę zrobiłam chociaż dobrą bezę z orzechami, krakersami, kremem, borówkami i czekoladą - wyszła pyszna! :) 



Jak już po krótce wiecie, w niedzielą rano, w dniu startu nie wstałam bardziej wypoczęta niż w sobotę, a wręcz czułam się jeszcze gorzej. Miałam nadzieję, że moje zmęczenie w końcu ukoi spokojny sen, ale tak się jednak nie stało. Szczerze mówiąc miałam nawet myśli, żeby nie wystartować. Ciężko by mi było to przełknąć, bo Półmaraton Warszawski to tak naprawdę chyba dla mnie najważniejszy bieg w roku - od niego wszystko się zaczęło i po prostu nie wyobrażam sobie od tak odpuścić ten bieg jeśli jestem w stanie go w danym roku przebiec. Już i tak dwie edycje mi przepadły przez te 6 lat odkąd biegam (z powodu urazu kolana, a rok później przez kontuzję śródstopia). Mimo, że tak się szykowałam do tego biegu i uważam, że to fantastyczna impreza biegowa (najlepsza w Polsce!), to rano przed startem nie cieszyłam się, ani trochę, że wezmę w niej dzisiaj udział... Może nie będę wdawać się w szczegóły, ale serio daleko mi było do euforii i pozytywnej przedstartowej adrenaliny. Uznałam, że jak będzie źle, to zwolnię w którymś momencie trasy i np. pobiegnę z zającami na 1:45, albo coś w tym stylu. To też będzie w porządku wynik patrząc na moją dyspozycję dnia - myślałam. Cyborgiem nie jestem i czasami trzeba odpuścić, choć bywa to trudne.


Pogoda tego dnia do biegania była zdecydowanie średnia, żeby nie powiedzieć ciężka. Pierwszy taki ciepły dzień w tym roku, więc nie było się kiedy przyzwyczaić do takiej temperatury, szczególnie, gdy biega się dosyć wcześnie rano i zdarzają się jeszcze przymrozki (idealna pogoda do biegania to była w poniedziałek - rano delikatny przymrozek, rześko, lekki wiatr, błękitne niebo). Wiatr może nie był jakiś straszny, ale na ostatniej prostej od 17km wiało niestety w twarz (w przeciwieństwie do roku ubiegłego). Słońce momentami też przygrzewało nieźle w plecy, tak, że ci co mniej lubią ciepełko szukali cienia, gdzie tylko mogli (zaliczałam się do tego grona). Niebo w pewnym momencie też zrobiło się jakieś ciężkie, jakby zbierało się na burze. Ale żeby już tak dalej nie biadolić, to oczywiście uważam, że ta trasa jest rewelacyjna, a ilość kibiców w tym roku była niesamowita i dodawała mnóstwo energii. Czasem, aż miałam ciary z emocji. Strefy kibica, zespoły, fundacje w ramach akcji "Biegam Dobrze" - to wszystko robiło wrażenie. No i ten chór w tunelu na Wisłostradzie, który tak mi zapadł w pamięci z ubiegłego roku, a w tym również się pojawił - niesamowite... :)


W każdym razie (bo już trochę wyprzedziłam wydarzenia)... wystartowałam. Gdy znalazłam się już w swojej strefie startowej zaczęłam czuć ten specyficzny dreszczyk emocji, jaki daję o sobie znać przed wielkim biegowym wydarzeniem. Na starcie prawie 13 tysięcy ludzi, wszyscy mniej lub bardziej kochający bieganie, wszyscy oczekujący na wystrzał startera... Wpierw jeszcze tradycyjnie "Sen o Warszawie" i buum... Wystartowali. Pierwsze kilometry mijają mi bez większych problemów i choć czuję się tak naprawdę dosyć słabo i bez takiego "tąpnięcia", to nie mam specjalnych problemów z utrzymaniem tempa. Na tętno podczas biegu spojrzałam tylko raz (wynosiło wtedy 176ud/min) i więcej nie zerkałam, bo to tylko potrafi sparaliżować na zawodach moim zdaniem. W zasadzie nie miałam jakiś kryzysów, kolki, ani nic w tym rodzaju. Jak tak sobie teraz o tym myślę, to jestem zdania, że mój organizm jest teraz naprawdę mega silny i powinnam być z siebie dumna. Brak snu przez co układ nerwowy szwankuję totalnie, że już nie wspomnę o należytej regeneracji pod względem fizycznym, a do tego ciężka pogoda, a ja biegnę bez specjalnych kryzysów na trasie. O ile lepiej by mogło być, gdyby te czynniki zagrały?! Cóż, kiedyś na pewno uda się je zgrać.

Oczywiście było ciężko, bo na półmaratonie musi być ciężko (o ile nie jest się zającem lub nie biegnie treningowo, dla przyjemności itp) i w zasadzie cały dystans biegnie się poza strefą komfortu, a szczególnie tak już po 12 kilometrze. Ale to jest właśnie oznaką wytrenowania i jakiegoś tam już doświadczenia biegowego - umiejętność pobiegnięcia, tak, żeby nie spuchnąć w drugiej połowie biegu i mieć jeszcze trochę sił na mocniejsze 2-3 ostatnie kilometry. Może się mylę, ale takie jest moje zdanie w tym temacie... :) Krótko mówiąc: taktyka negative split jest nieoceniona i jestem jej wielką zwolenniczką na zawodach.

Co do reszty, to nie chcę się powtarzać i pisać 2 razy tego samego, więc wybaczcie, ale wkleję screena...:)



Tak to mniej więcej w skrócie wyglądało. :) A potem już tylko zasłużony odpoczynek, uzupełnianie spalonych kalorii i ... nieco już spokojniejsze myśli, gdzieś tam z tyłu głowy i maraton za niecałe 2 tygodnie! To już naprawdę ostatnia prosta... :) Mam wrażenie, że jedyne co mogę w tym momencie zepsuć do tego czasu, to zbytnie stresowanie się tym biegiem - analizowanie, kalkulowanie, nakręcanie, aby właściwie się zregenerować... To wszystko jest oczywiście bardzo ważne i ciężko nie myśleć, ani nie starać się, aby różne składowe zagrały na maratonie do którego szykowałam się przez tak długi czas. Ale najgorsze co mogę zrobić, to zafiksować się na tym punkcie. Muszę po prostu uwierzyć, że to co sobie wypracowałam na treningach mam w nogach i że mogą mnie one ponieść na najlepszy wynik, jaki będzie mnie stać w dniu startu.... :) Na jaki? To się okażę.


Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

marca 24, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 3/6

Muszę przyznać, że ten tydzień był pod względem biegania już dla mnie naprawdę ciężki - szczególnie druga połowa. Zmęczenie zaczęło się mocno kumulować, a podczas sobotniego treningu walczyłam ze sobą niemal od początku do końca, aby nie odpuścić tego, co sobie założyłam. Na szczęście zwyciężyłam tę walkę, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku - mentalnie i fizycznie. Jednak robić tempo progowe na wypoczętych nogach, a na zmęczonych całym tygodniem biegania to spora różnica. W pierwszym przypadku czujesz, że fruwasz, a w drugim... walczysz o życie (i utrzymanie tempa - ciężko wybrać co jest w takim momencie dla biegacza ważniejsze) i marzysz, aby ta męka się już skończyła. To tak gwoli wstępu. Ale żeby nie było, to był dobry tydzień, no i nawet udało mi się poznać starszego Pana o którym to wspominałam w ubiegłym podsumowaniu. 

W poniedziałek po pracy zrobiłam jedynie 10km i 20 minut treningu uzupełniającego. Ledwo włóczyłam nogami, ale nie byłam na siebie jakoś bardzo zła, że nie stać mnie tego dnia na więcej, bo przecież cyborgiem nie jestem - tłumaczyłam sobie. Sobotnie bieganie w tej wichurze (brakuję mi nawet przymiotnika, aby ją należycie określić) i tempo maratońskie w niedzielę, miały prawo mnie zmęczyć. Wtorek zgodnie z moim tygodniowym rozkładem był wolny od biegania. 


W środę za to zaplanowałam sobie trening, który w moim umyśle widnieje pt. "Trening zabójca", bądź "Killer trening", co nie ma nic wspólnego z Ewą Chodakowską - tzn. spaliłam pewnie dużo, ale nie z myślą o modelowaniu... W każdym razie, trening ten robiłam ostatnio chyba w 2014 lub 2015 roku, gdy byłam wtedy u szczytu swojej formy. Pamiętam, ten dzień, jakby to było z miesiąc temu: ja, tartan na Agrykoli, pochmurny poranek, ale chyba w miarę bezwietrzny i ... uczucie, że to jest naprawdę mocarne bieganie. Na papierze przedstawia się to tak: około 3km rozgrzewki i 8x6 minut w tempie progowym z przerwą jedynie 30 sekund. Niby nie wygląda to może, aż tak zabójczo, ale uwierzcie, że bez dobrej i wypracowanej już solidnie formy nie jest się w stanie wykonać tego treningu trzymając się założonego tempa. Przerwa 30 sekund to tyle co nic - tętno nawet nie zdąży spaść więcej niż 20 oczek - no chyba, że jest się cyborgiem, olimpijczykiem, albo Rockym Balboa (przyznam, że nigdy nie oglądałam, ale słyszałam co nieco o jego metodach treningowych, hłe hłe). W zasadzie jest to przerwa jedynie dla głowy - trochę takie oszukiwanie umysłu, że za chwilę sobie odpocznie... Jaka była moja radość przy każdym powtórzeniu, a szczególnie po, gdy zerkałam na zegarek i widziałam, że każdy kolejny odcinek biegam równiutko, z precyzją godną chirurga, a wyglądało to tak: rozgrzewka 3,4km średnio 5:23/km, odcinki kolejno w tempie: 4:32/km, 4:29/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:30/km, 4:31/km i ostatnie 6 minut 4:25/km, więc tym bardziej byłam z siebie zadowolona, bo nie dość, że tak pięknie trzymałam tempo na wszystkich odcinkach, to miałam w nogach jeszcze zapas, aby przyśpieszyć pod koniec :); a na koniec 2,34km roztruchtania średnio po 5:10/km. Łącznie 17km naprawdę dobrego biegania. Tętno na każdym z odcinków wzrastało mniej więcej o 2 oczka - od 167ud/min, do 177 na ostatnim powtórzeniu. A później zrobiłam jeszcze 30min treningu uzupełniającego. Oj to był naprawdę dobry treningowo dzień. Sporo mnie on jednak kosztował, bo następne dni, to już był raczej zjazd - może nie formy, bo jak wiemy budowanie jej polega na niszczeniu i wracaniu do żywych z jeszcze większą mocą niż miało się wcześniej, ekhem - i bardzo odczuwalne przemęczenie. W czwartek co prawda było jeszcze całkiem nieźle i może to mnie zmyliło, bo pewnie powinnam tego dnia zrobić jakieś max 12km rozbiegania, a zrobiłam ponad 14km i kolejne 30min ćwiczeń uzupełniających. Niby niewielka różnica 12, czy 14km, ale jak się potem zlicza objętość tygodniową, to okazuję się, że ma to jednak znaczenie. W każdym razie lekkość i radość z biegania tego dnia jeszcze była, ale piątek i sobota... oj, to już zdecydowanie była mordęga.

Wracając jednak na moment do czwartku. Biegając po Łosiowych Błotach spotkałam tego nieco starszego biegacza, o którym to wspominałam tydzień temu. Najpierw wyprzedziłam go ja, potem on mnie, a za trzecim razem, gdy się znowu minęliśmy wybiegając już z lasku, usłyszałam za sobą pytanie:

- Maraton?

I tak oto nawiązaliśmy krótką pogawędkę. Okazało się, że też biegnie Półmaraton Warszawski, a później maraton 14 kwietnia. Ale co ciekawe, biegowa przygoda tego Pana sięga bodaj pierwszego Maratonu Pokoju w 1979 w którym to brał udział - to już przeszło 40 lat temu! Teraz ma lat 67, a w ubiegłym roku na Orlen Warsaw Marathon uzyskał wynik 3:32! Niesamowite. Za tydzień na warszawskiej połówce nastawia się na 1:45, co też jest przecież bardzo dobrym wynikiem, a gdy ma się już prawie 70 lat - R E W E L A C J A. Intuicja mnie nie myliła, to prawdziwy biegowy weteran. Dobrze jest czasem spotkać kogoś tak inspirującego. Osobiście, zawsze jest to dla mnie zastrzyk motywacji, szczególnie gdy jestem już paskudnie zmęczona i myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zostać "kanapowcem". Takie przykłady, historie ludzi z pasją (w tym przypadku do biegania), mówią mi jednoznacznie: warto biegać. Jak sobie pomyślałam, że przede mną jeszcze tyle lat biegania (jeśli zdrowie i mnóstwo innych czynników pozwoli), to aż niemal poczułam ciarki na plecach - wydaję mi się, że chyba z ekscytacji. :) Ile to kilometrów w nogach, doświadczeń, życiówek, osiągnięć, nowo poznanych tras, imprez biegowych, bólu, satysfakcji, butów do biegania (może dożyję np. setnej odsłony Nike Air Zoom Pegasus :D) itd... :)
Panu oczywiście pogratulowałam, wyraziłam ogromne wyrazy szacunku i życzyliśmy sobie powodzenia. :) Kto wie, może spotkamy się np. na trasie kwietniowego maratonu (bo myślę, że wystartujemy z tej samej strefy czasowej)? 

Jeśli chodzi o piątek, to zmęczenie już mocno dawało mi się we znaki. Dość słabo spałam i ogólnie czułam, że moja moc na ten tydzień chyba się kończy. Zrobiłam trochę ponad 13km i już nawet nie miałam siły na żadne ćwiczenia uzupełniające, więc tylko się porozciągałam po bieganiu. Kilometraż, mocny akcent w środę, może i przesilenie wiosenne, płytki sen się nawarstwiły i czułam się naprawdę słabo. Rozdrażniona też - do płaczu mogła doprowadzić mnie nawet kapsułka w zmywarce, która przykleiła się do zaworka (zwał jak zwał), przez co naczynia umyły się jedynie wodą i ... się nie domyły. Tak wiem, straszny problem, ale uwierzcie - jak się człowiek nie regeneruje właściwie przy takich obciążeniach (i nie jest zawodowcem, tylko zwyczajnym amatorem), to łatwo stracić równowagę i zdrowy balans... To jest jedna z ciemnych stron bycia ambitnym biegaczem amatorem. 

Sobotnia mordęga...


W sobotę rano nadal czułam, że brakuję mi sił witalnych... W planie miałam jednak dość ciężki akcent i nie chciałam odpuszczać. "Do półmaratonu jeszcze tylko tydzień, wytrzymaj. To ostatni mocny trening w tym tygodniu, a później już tapering..." - mówiłam sobie w myślach. Za oknem świeciło słońce, niebo wręcz lazurowe, temperatura ciut powyżej zera - można powiedzieć, że niemal idealnie, gdyby nie wiatr (na szczęście jeszcze taki w granicach przyzwoitości). No, ale niestety, mimo całkiem ładnej aury biegało mi się okropnie ciężko. Jedynie przez pierwsze 3km rozgrzewki miałam trochę luzu w nogach, a potem... mordęga. Zaplanowałam, że zrobię trening z planu do maratonu według Danielsa, to jest jeszcze trudniejszą wersję akcentu z środy. Wpierw około 3km rozgrzewki, następnie 4x6min w tempie progowym z 1 minutą w truchcie pomiędzy odcinkami (to akurat jedyne ułatwienie z porównaniem do środy, gdzie przerwa trwała 30 sekund), później miała być 1 godzina spokojnego biegu, ale zrobiłam tylko 40min, bo jak zobaczyłam, że na zegarku mój trening trwa już 46min, gdy skończyłam te pierwsze 4x6', to uznałam, że to będzie zbyt długo i trening będzie łącznie trwał dobre 2,5h, a na tyle zdecydowanie nie miałam siły. Po tych 40min biegu ponownie wróciłam na stadion, aby zrobić kolejne 4x6' w tempie progowym, a przyznam, że i tak ledwo mi się biegło i jak pomyślałam, że znowu mam wejść na wyższe tempo i zrobić te powtórzenia, to nie miałam pojęcia skąd ja wykrzesam na to siłę... Wbiegłam na stadion i zaczęłam pierwsze 6 minut - walka od samiusieńkiego początku do końca. I jeszcze wzmógł się wiatr, co bardzo utrudniało wykonanie i tak już niemal heroicznego dla mnie w tym momencie zadania. Ten wiatr naprawdę kosztował mnie mnóstwo energii - miałam wrażenie, że wyciąga (wysysa?) ze mnie ostatki sił (jak Dementor...). Z każdym krokiem miałam chęć przerwać już ten trening, ale pomyślałam, że tak naprawdę już samo tempo w tym momencie nie jest takie ważne, a właśnie mocna  głowa i odpieranie od siebie myśli, aby odpuścić. Po 30-tym kilometrze na maratonie, tak naprawdę biegnie się głową, bo ciało na wszelkie sposoby próbuję dać do zrozumienia, że ma już dość, a jeśli jeszcze nie ma, to na pewno wkrótce tak się stanie, więc daję sygnały ostrzegawcze. I te sferę postanowiłam szlifować do końca tego akcentu... Jak to mi nie odda na maratonie, to już nie wiem co innego by mogło! Tempo z 4:30 spadło mi do 4:39-40/km, co i tak kosztowało mnie tyle, jakbym biegła poniżej 4:00. Ale tak jak napisałam wcześniej, liczyło się tylko to, żeby wytrwać do końca. I ufff... wytrwałam. Może jeśli na maratonie pojawi się ściana (odpukać!), to ten trening mi chociaż trochę odda... :) Łącznie wyszło ponad 24km totalnej walki z własną słabością. Dobrze, że jak wróciłam do domu, to czekało na mnie pyszne śniadanko. :)


W niedzielę zrobiłam już tylko 14km i to w takim naprawdę regeneracyjnym tempie (5:31/km), a do tego 10 min ćwiczeń na brzuch i 10 min rozciągania. 
I tak oto zakończyłam ten już tak naprawdę ostatni mocny tydzień przed dwoma najważniejszymi startami tej wiosny. Czas zacząć się regenerować... :) Oj, TAK, czas najwyższy. Włóczenie nogami, niechęć do treningu, rozdrażnienie, kiepski sen, to już wszelkie symptomy, że czas nieco zwolnić, zmniejszyć kilometraż i zacząć wizualizację sukcesu... 


Tydzień zakończyłam z 93,23km na liczniku.
Trening uzupełniający: 1h 52 minuty
Łączny czas treningu: 10h! 



Copyright © Szanuj pasję , Blogger