kwietnia 03, 2019

Ostatnia prosta do maratonu z Półmaratonem Warszawskim w tle. Tydzień 4/6

To był dla mnie dość trudny tydzień, szczególnie pod względem psychicznym. Niby starałam się nie denerwować startem w Półmaratonie Warszawskim, ale moja podświadomość jednak była silniejsza i choć nie narzucałam sobie wielkiej presji jeśli chodzi o wynik, to moja głowa zaczęła stawać się ciężka i zmęczona, gdzieś tam skrytymi w środku wymaganiami co do samej siebie i swojego biegania. I to mnie trochę zniszczyło, ale na szczęście 14. PZU Półmaraton Warszawskim ostatecznie dał mi mnóstwo radości i jestem bardzo zadowolona z tego startu oraz spokojniejsza o swój maraton za 2 tygodnie. Przynajmniej tak mi się wydaję... :) 

 

Może w tym tygodniu nie będę wyjątkowo opisywać każdego dnia po kolei. Wiadomo - tapering do półmaratonu, mniejsza objętość, lekki akcent w czwartek (4x1200m w tempie progowym), trochę ćwiczeń uzupełniających i rozciąganie. Wszystko to z myślą o regeneracji i tak zwanej świeżości w dniu startu. Niestety moja regeneracja przebiegła mało optymistycznie, bo przez większość nocy w ubiegłym tygodniu dość kiepsko spałam, a ostatnie 2 dni (w zasadzie to noce) to już była totalna masakra pod tym względem. Myślę, że na dwie doby przed półmaratonem przespałam około 8-9 godzin. To zdecydowanie za mało, aby czuć się w pełni sił, a psychika to siada wtedy już kompletnie. Nie potrafię tak naprawdę wyjaśnić czemu tak się stało. Stres przedstartowy, aż w takiej odsłonie? No nie wiem... Ostatnio ze snem było już u mnie dużo lepiej. W każdym razie nie chcę się tutaj nad tym rozwodzić, bo to nie miejsce do tego, ale problemów z bezsennością nie życzę nikomu - różne rzeczy już mi w życiu "dokuczały", ale to jest chyba jedna z najgorszych z uwagi na przewlekły charakter... To trochę tak jak z leczeniem rozcięgna podeszwowego - wydaję ci się, że już wszystko jest niemal w porządku, ale nie... mylisz się. A zrobiłbyś niemal wszystko, żeby się od tego uwolnić. 

Co do mojego tygodnia taperingu, to w kwestii samego biegania, przedstawiał się tak:

Trochę lekkości w nogach poczułam dopiero w piątek, bo przez resztę dni zdecydowanie brakowało mi mocy i czułam się tak jakoś "nieswojo". Myślę, że po części przyczyną był też sobotni trening, który nieźle mnie zmasakrował i jakoś nie mogłam się po nim należycie zregenerować. Wiedziałam, że tak naprawdę jestem jednak w dobrej formie, nawet lepszej niż miesiąc temu i miałam świadomość, że jeśli inne elementy też zagrają, to stać mnie w niedzielę na dobry wynik, a nawet na kolejną życiówkę. Ale serio, nie robiłam sobie jakiejś olbrzymiej presji.

W piątek po pracy odebrałam pakiet startowy i może trochę niepotrzebnie zaczęłam się nakręcać, że to już za dwa dni Półmaraton Warszawski - ale który biegacz się nie nakręca przed takim wielkim wydarzeniem i jednym z głównych startów w roku? :) Ciężko wtedy skupić się na czymś innym, albo medytować ze stoickim spokojem... :) Biuro zawodów było w tym roku na Torwarze - z jednej strony fajna lokalizacja, ale z drugiej jestem zdania, że jednak Stadion Narodowy jest lepszym do tego miejscem. :) To tak na marginesie. 

Niestety z piątku na sobotę bardzo słabo spałam przez co mój plan mega odprężającej soboty legnął w gruzach i byłam kłębkiem nerwów, ale na osłodę zrobiłam chociaż dobrą bezę z orzechami, krakersami, kremem, borówkami i czekoladą - wyszła pyszna! :) 



Jak już po krótce wiecie, w niedzielą rano, w dniu startu nie wstałam bardziej wypoczęta niż w sobotę, a wręcz czułam się jeszcze gorzej. Miałam nadzieję, że moje zmęczenie w końcu ukoi spokojny sen, ale tak się jednak nie stało. Szczerze mówiąc miałam nawet myśli, żeby nie wystartować. Ciężko by mi było to przełknąć, bo Półmaraton Warszawski to tak naprawdę chyba dla mnie najważniejszy bieg w roku - od niego wszystko się zaczęło i po prostu nie wyobrażam sobie od tak odpuścić ten bieg jeśli jestem w stanie go w danym roku przebiec. Już i tak dwie edycje mi przepadły przez te 6 lat odkąd biegam (z powodu urazu kolana, a rok później przez kontuzję śródstopia). Mimo, że tak się szykowałam do tego biegu i uważam, że to fantastyczna impreza biegowa (najlepsza w Polsce!), to rano przed startem nie cieszyłam się, ani trochę, że wezmę w niej dzisiaj udział... Może nie będę wdawać się w szczegóły, ale serio daleko mi było do euforii i pozytywnej przedstartowej adrenaliny. Uznałam, że jak będzie źle, to zwolnię w którymś momencie trasy i np. pobiegnę z zającami na 1:45, albo coś w tym stylu. To też będzie w porządku wynik patrząc na moją dyspozycję dnia - myślałam. Cyborgiem nie jestem i czasami trzeba odpuścić, choć bywa to trudne.


Pogoda tego dnia do biegania była zdecydowanie średnia, żeby nie powiedzieć ciężka. Pierwszy taki ciepły dzień w tym roku, więc nie było się kiedy przyzwyczaić do takiej temperatury, szczególnie, gdy biega się dosyć wcześnie rano i zdarzają się jeszcze przymrozki (idealna pogoda do biegania to była w poniedziałek - rano delikatny przymrozek, rześko, lekki wiatr, błękitne niebo). Wiatr może nie był jakiś straszny, ale na ostatniej prostej od 17km wiało niestety w twarz (w przeciwieństwie do roku ubiegłego). Słońce momentami też przygrzewało nieźle w plecy, tak, że ci co mniej lubią ciepełko szukali cienia, gdzie tylko mogli (zaliczałam się do tego grona). Niebo w pewnym momencie też zrobiło się jakieś ciężkie, jakby zbierało się na burze. Ale żeby już tak dalej nie biadolić, to oczywiście uważam, że ta trasa jest rewelacyjna, a ilość kibiców w tym roku była niesamowita i dodawała mnóstwo energii. Czasem, aż miałam ciary z emocji. Strefy kibica, zespoły, fundacje w ramach akcji "Biegam Dobrze" - to wszystko robiło wrażenie. No i ten chór w tunelu na Wisłostradzie, który tak mi zapadł w pamięci z ubiegłego roku, a w tym również się pojawił - niesamowite... :)


W każdym razie (bo już trochę wyprzedziłam wydarzenia)... wystartowałam. Gdy znalazłam się już w swojej strefie startowej zaczęłam czuć ten specyficzny dreszczyk emocji, jaki daję o sobie znać przed wielkim biegowym wydarzeniem. Na starcie prawie 13 tysięcy ludzi, wszyscy mniej lub bardziej kochający bieganie, wszyscy oczekujący na wystrzał startera... Wpierw jeszcze tradycyjnie "Sen o Warszawie" i buum... Wystartowali. Pierwsze kilometry mijają mi bez większych problemów i choć czuję się tak naprawdę dosyć słabo i bez takiego "tąpnięcia", to nie mam specjalnych problemów z utrzymaniem tempa. Na tętno podczas biegu spojrzałam tylko raz (wynosiło wtedy 176ud/min) i więcej nie zerkałam, bo to tylko potrafi sparaliżować na zawodach moim zdaniem. W zasadzie nie miałam jakiś kryzysów, kolki, ani nic w tym rodzaju. Jak tak sobie teraz o tym myślę, to jestem zdania, że mój organizm jest teraz naprawdę mega silny i powinnam być z siebie dumna. Brak snu przez co układ nerwowy szwankuję totalnie, że już nie wspomnę o należytej regeneracji pod względem fizycznym, a do tego ciężka pogoda, a ja biegnę bez specjalnych kryzysów na trasie. O ile lepiej by mogło być, gdyby te czynniki zagrały?! Cóż, kiedyś na pewno uda się je zgrać.

Oczywiście było ciężko, bo na półmaratonie musi być ciężko (o ile nie jest się zającem lub nie biegnie treningowo, dla przyjemności itp) i w zasadzie cały dystans biegnie się poza strefą komfortu, a szczególnie tak już po 12 kilometrze. Ale to jest właśnie oznaką wytrenowania i jakiegoś tam już doświadczenia biegowego - umiejętność pobiegnięcia, tak, żeby nie spuchnąć w drugiej połowie biegu i mieć jeszcze trochę sił na mocniejsze 2-3 ostatnie kilometry. Może się mylę, ale takie jest moje zdanie w tym temacie... :) Krótko mówiąc: taktyka negative split jest nieoceniona i jestem jej wielką zwolenniczką na zawodach.

Co do reszty, to nie chcę się powtarzać i pisać 2 razy tego samego, więc wybaczcie, ale wkleję screena...:)



Tak to mniej więcej w skrócie wyglądało. :) A potem już tylko zasłużony odpoczynek, uzupełnianie spalonych kalorii i ... nieco już spokojniejsze myśli, gdzieś tam z tyłu głowy i maraton za niecałe 2 tygodnie! To już naprawdę ostatnia prosta... :) Mam wrażenie, że jedyne co mogę w tym momencie zepsuć do tego czasu, to zbytnie stresowanie się tym biegiem - analizowanie, kalkulowanie, nakręcanie, aby właściwie się zregenerować... To wszystko jest oczywiście bardzo ważne i ciężko nie myśleć, ani nie starać się, aby różne składowe zagrały na maratonie do którego szykowałam się przez tak długi czas. Ale najgorsze co mogę zrobić, to zafiksować się na tym punkcie. Muszę po prostu uwierzyć, że to co sobie wypracowałam na treningach mam w nogach i że mogą mnie one ponieść na najlepszy wynik, jaki będzie mnie stać w dniu startu.... :) Na jaki? To się okażę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger