kwietnia 19, 2019

Moja trochę tkliwa i bolesna relacja z Orlen Warsaw Marathon

Od biegu minęło już pięć dni, emocje opadły, kolana przestały boleć, mogę już korzystać normalnie z toalety (to wcale nie było zabawne!), nie czuję potrzeby nadrabiania kalorii niezdrowym jedzeniem, z paznokcia u prawej stopy przestaję mi cieknąć ropa... Tak, to ewidentnie czas na napisanie relacji. Zdążyłam już nawet parę razy pomyśleć, że może by jednak kiedyś jeszcze spróbować tego maratonu (rozliczyć się z nim i pokazać mu na co mnie stać!...  ), chociaż zarzekałam się, że "już nigdy więcej!". Oj maratonie... Tak bardzo bolisz, a mimo to tysiące biegaczy myśli o tobie obsesyjnie i z utęsknieniem? Dlaczego...? 

 

Może dlatego, że każdy z nas chciałby być trochę superbohaterem i pokazać sobie, że jest w stanie zrobić coś heroicznego? Że mimo bycia jakimś tak zwykłym Nowakiem, Kowalskim, albo innym Kalinowskim, wcale nie jest taki zwykły i jeśli naprawdę chce, pragnie i dąży do tego, aby w swojej codzienności doznawać czegoś więcej to potrafi się wznieść na wyżyny wytrzymałości i pokonać dziesiątki własnych słabości, ból i niemoc? Może tak, może nie, motywacji do pokonania maratonu jest tyle ile osób, które się na niego decydują. Czy mi w ostatnią niedzielę udało się być trochę superbohaterem? Czy zrobiłam coś heroicznego? Co mi to dało? W głowie mam mnóstwo pytań i odpowiedzi, ale spróbuję chociaż część z nich zawrzeć w tej relacji.

 Mój tydzień przed maratonem był dla mnie dość ciężki - szczególnie pod względem psychicznym, chociaż fizycznym również. Na początku tygodnia spałam tak źle, że z wyczerpania miałam nawet stan podgorączkowy i nie byłam w stanie zrobić żadnego treningu. Z wielką obawą myślałam o maratonie i zastanawiałam się czy to ma w ogóle jakiś sens w takiej sytuacji i jakim cudem mój organizm do tego dnia zbierze tyle sił, aby przebiec te 42,195km? Jakimś cudem, tak się jednak stało, choć na dzień przed biegiem jeszcze nie byłam pewna, czy wystartuję, bo też tak zupełnie dobrze się nie czułam i zdecydowanie nie byłam w biegowej dyspozycji. Nie starałam się nawet myśleć pozytywnie w tej kwestii, ani motywować siebie przed biegiem. Uznałam, że zdrowie jest dużo ważniejsze i nie chciałam robić sobie żadnej presji (choć pewnie moja podświadomość robiła coś zgoła innego). W sobotę odebraliśmy pakiet, zjedliśmy przedstartową pizzę i ogólnie dzień spędziłam tak, jakbym miała następnego dnia pobiec, ale z tyłu głowy dawałam sobie taką furtkę, że ostateczną decyzję podejmę w niedzielę rano. Jeżeli w miarę dobrze prześpię noc, wystartuję, a jeśli rano będę czuć się nędznie, to odpuszczam i tyle. Oczywiście to nie było jedynym stresem związanym z moją dyspozycją na dzień maratonu, bo w sobotę przecież musiała odwiedzić mnie ciocia (tak to się chyba kiedyś mówiło...?). W każdym razie "te dni" za którymi płeć żeńska nie przepada nadeszły dzień przed startem. Wizja przebiegnięcia maratonu z takim dyskomfortem była mało sympatyczna delikatnie mówiąc. Czułam się jak Hiob! Mama przez telefon pocieszyła mnie: "pewnie nie Ty jedna córciu będziesz mieć jutro taki problem, inne kobiety pewnie też"... No tak, z pewnością, ale czemu?!



Niedziela rano, godzina 5:30. Wstaję. Czuję się w miarę okej. Nie spałam, jakoś bardzo źle. Sebastian spoglądając na mnie uznał, że widać po mojej twarzy, że jest dobrze (czyli, że nie wyglądam jest wymęczone nocą Zombie), a on przecież zawsze ma rację... :) Zdecydowałam, że wystartuję. Jak nie dzisiaj, to już na pewno nie w tym sezonie, bo nie miałabym siły czekać następne 2-3 tygodnie. Zniszczyło by mnie to psychicznie. Chciałam mieć to już za sobą i odpocząć od tego całego napięcia przedstartowego... 

Tradycyjnie zjadłam bułkę z dżemem, wypiłam kawę i pojechaliśmy na Błonia Stadionu Narodowego. 

Godzina 9. START.

Pierwsze kilometry mijają mi szybko i bez bólu. Trzymam tempo około 5:00/km. Na tętno nie spoglądam. Wiedziałam, że tego dnia ma trochę wiać (od tygodniu parę razy dziennie sprawdzałam prognozę siły wiatru na ten dzień i nie wyglądało to zbyt optymistycznie) i tak też właśnie było. Właściwie to miałam wrażenie, że wiało w twarz przez 80% trasy. Mimo to tempo raczej mi nie spadało i biegłam równo, jak szwajcarski zegarek. Zegarek przekłamywał o jakieś 150-200 metrów, ale starałam się przeliczać czas w głowie - co do 35km wychodziło mi całkiem nieźle...



Po podbiegu na Myśliwieckiej (około 19km) zjadłam pierwszy żel i czułam, że tętno od tego momentu weszło na trochę wyższy zakres, ale tempo się nie zmieniło. W międzyczasach półmaraton przebiegłam w 1:46:21, co prognozowało wynik około 3:33 na mecie. Taki byłby dla mnie idealny tego dnia! Na Puławskiej zaczęłam zdecydowanie czuć dyskomfort spowodowany "tymi dniami". Starałam się o tym nie myśleć, co łatwe nie było... Kibiców i zespołów na trasie było, jak na lekarstwo, więc nic szczególnie nie odwracało mojej uwagi od wewnętrznego dialogu i skupienia na biegu. Trochę słabo to wyglądało z porównaniem do Półmaratonu Warszawskiego, gdzie nogi po prostu niosły na trasie i przechodziło się z jednej euforii w drugą, dzięki fantastycznym punktom kibicowania itd. :) 


W każdym razie... planowałam, że na 28 kilometrze zjem kolejny żel, ale chyba zrobiłam to na 30-stym, żeby skupić się na jedzeniu żelu, a nie obawie, że to przecież czas maratońskiej ściany i "powinnam" zacząć teraz padać jak mucha. Na szczęście nie miałam żadnej ściany na tym etapie biegu i nadal trzymałam tempo, ale... przed nami na 33 kilometrze był podbieg na Tamkę i skłamię jeśli powiem, że nie myślałam o tym przez większość czasu. Bo jak można było o tym nie myśleć?! Nie dość, że to czas maratońskiej ściany, to jeszcze 400 metrów podbiegu. Nie wiem, jakim cudem, ale w zasadzie tempo też jakoś bardzo mi nie spadło i fakt, było bardzo ciężko (oj bardzo), ale nie na tyle bym przeszła do marszu i chciała usiąść tam na krawężniku. Prawdziwie ciężko (tzn. JESZCZE CIĘŻEJ) zaczęło się robić na Krakowskim Przedmieściu, gdzie to niby miało nieść biegaczy, bo to przecież taka piękna warszawska ulica, kibice na trasie i w ogóle... Nie wiem, czy którykolwiek z biegaczy myślał w tym momencie o walorach turystycznych, estetycznych, czy jakichkolwiek innych plusach tego miejsca. Osobiście myślałam, tylko o tym, aby dojść do siebie po tym podbiegu (tętno chwilami miałam już ze 186ud/min) i na pewno nie byłam w stanie podziwiać pięknych kamienic, gmachu Uniwersytetu Warszawskiego, ani Pomnika Mikołaja Kopernika. A kibiców niestety też wielu tam nie ujrzałam, ale tutaj akurat mogę się mylić, bo nie wiem, czy moje zmysły mnie wtedy nie zawodziły. A na 36-stym kilometrze poważnie zaczęło zawodzić mnie moje lewe kolano... Dzięki rehabilitacji granicę bólu udało się przesunąć o dobre 10km, ale nie wyeliminować go całkowicie. Niestety. Przyznam, że byłam niemal pewna, że ten charakterystyczny ból nie pokrzyżuję mi tego dnia planów i że pomimo innych przeciwności pokonam ten maraton z powodzeniem, ale spotkało mnie zupełnie coś innego. 


To był taki ból, że sama się teraz głęboko zastawiam, jak ja w ogóle przetrwałam te ostatnie ponad 6km. Gdy z oddali widziałam Stadion Narodowy, to czułam tylko straszną niemoc i poczucie, że to jest tak cholernie daleko, a ja ledwo mogę iść, a co dopiero biec. "To będzie chyba mój najdłuższy maraton w życiu" - myślałam. Złapała mnie do tego jeszcze straszna kolka z powodu kobiecych dolegliwości (ekhem) i po prostu wszystko zaczęło mi się sypać. I żele też podchodziły mi do gardła. Gdy już przyzwyczaiłam się nieco do tego bólu, albo może trochę zelżał, ciężko powiedzieć, uznałam, że doczłapie do mety systemem 20s trucht/20s marsz i tak znalazłam się jakimś cudem po raz trzeci tego dnia obok Mostu Świętokrzyskiego, gdzie czekali moi najlepsi kibice, tj. Ewa z Piotrkiem i druga Ewa. :) Byli już tam, gdy właśnie czekał mnie podbieg na Tamkę, co było dla mnie super niespodzianką i bardzo mnie wzruszyło ich wyczucie czasu, miejsca i chwili... :) Bardzo Wam dziękuję! Wiem, że mieli przygotowaną jakąś dopingującą mnie rymowankę, ale gdy zobaczyli, że nie jest ze mną najlepiej, to zachowali ją dla siebie i powiedzieli dopiero, gdy spotkaliśmy się na mecie. Piotrek jednak zrobił coś o wiele lepszego na ten moment i uznał, że potowarzyszy mi na ostatnich dwóch kilometrach do mety. Gdyby nie on, to myślę, że moja męka na trasie trwałaby znacznie dłużej! To była nieoceniona pomoc i tutaj dziękuję kolejny raz. :) Będę mieć to na długo w pamięci. :) Piotrek zszedł z trasy na 400 metrów przed metą by ominąć blask jupiterów, a ja potruchtałam do mety. I poczułam wielką ulgę, że mam to już za sobą... :)


Nie był to mój dzień na dobre bieganie. W tygodniu zjadły mnie nerwy przez co miałam pasmo bezsennych nocy. Kolano nadal jest ... takie jakie jest: nienadające się do biegania maratonów. Miesiączka na maratonie to też nie jest najlepszy towarzysz... Ale cóż, jakoś pokonałam ten maraton, choć on bardzo chciał pokonać mnie - taki to już jest ten maraton, często niewdzięczny. Miałam świadomość, że jestem dobrze przygotowana i chyba to  pozwoliło mi wytrwać do końca, aż do tej upragnionej mety.

Dziękuję wszystkim, którzy przyszli tego dnia na metę, abym mogła ich na niej powitać, choć chyba bardziej to oni mnie. Bez tego byłoby trochę smutno. :) A najbardziej to dziękuję Sebastianowi - Ty najlepiej wiesz, jak wyglądały kulisy tego maratonu i jak bardzo mi pomagałeś w tych dniach. :) 

Mogłabym jeszcze pisać dalej, bo mam i miałam mnóstwo przemyśleń po tym maratonie, a jedną z nich jest to, że najważniejsze jest zdrowie i ... nasi bliscy. Serio. :) Niby to takie oczywiste, a łatwo o tym zapomnieć. Może to trochę śmieszne, albo dziwne, ale właśnie to dobitnie daję odczuć maraton. Przynajmniej mi. Te okropne 42,195 km.... :)




1 komentarz:

  1. Ach ten maraton.... Mimo,że człowiek zaklina się nigdy więcej to po paru tygodniach podejmuje kolejny plan i walkę aby z nim wygrać.
    Ja uważam, że za ostry reżim treningowy sobie zrobiłaś przygotowując się do tego maratonu. Czy nie przetrenowałaś się? Reszta to czynniki dnia. Jednak zrobiłaś zaś poniżej 4 godzin dobrze jest. Wielkie gratulacje.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger