Muszę przyznać, że ten tydzień był pod względem biegania już dla mnie naprawdę ciężki - szczególnie druga połowa. Zmęczenie zaczęło się mocno kumulować, a podczas sobotniego treningu walczyłam ze sobą niemal od początku do końca, aby nie odpuścić tego, co sobie założyłam. Na szczęście zwyciężyłam tę walkę, ale kosztowało mnie to sporo wysiłku - mentalnie i fizycznie. Jednak robić tempo progowe na wypoczętych nogach, a na zmęczonych całym tygodniem biegania to spora różnica. W pierwszym przypadku czujesz, że fruwasz, a w drugim... walczysz o życie (i utrzymanie tempa - ciężko wybrać co jest w takim momencie dla biegacza ważniejsze) i marzysz, aby ta męka się już skończyła. To tak gwoli wstępu. Ale żeby nie było, to był dobry tydzień, no i nawet udało mi się poznać starszego Pana o którym to wspominałam w ubiegłym podsumowaniu.
W poniedziałek po pracy zrobiłam jedynie 10km i 20 minut treningu uzupełniającego. Ledwo włóczyłam nogami, ale nie byłam na siebie jakoś bardzo zła, że nie stać mnie tego dnia na więcej, bo przecież cyborgiem nie jestem - tłumaczyłam sobie. Sobotnie bieganie w tej wichurze (brakuję mi nawet przymiotnika, aby ją należycie określić) i tempo maratońskie w niedzielę, miały prawo mnie zmęczyć. Wtorek zgodnie z moim tygodniowym rozkładem był wolny od biegania.

Wracając jednak na moment do czwartku. Biegając po Łosiowych Błotach spotkałam tego nieco starszego biegacza, o którym to wspominałam tydzień temu. Najpierw wyprzedziłam go ja, potem on mnie, a za trzecim razem, gdy się znowu minęliśmy wybiegając już z lasku, usłyszałam za sobą pytanie:
- Maraton?
I tak oto nawiązaliśmy krótką pogawędkę. Okazało się, że też biegnie Półmaraton Warszawski, a później maraton 14 kwietnia. Ale co ciekawe, biegowa przygoda tego Pana sięga bodaj pierwszego Maratonu Pokoju w 1979 w którym to brał udział - to już przeszło 40 lat temu! Teraz ma lat 67, a w ubiegłym roku na Orlen Warsaw Marathon uzyskał wynik 3:32! Niesamowite. Za tydzień na warszawskiej połówce nastawia się na 1:45, co też jest przecież bardzo dobrym wynikiem, a gdy ma się już prawie 70 lat - R E W E L A C J A. Intuicja mnie nie myliła, to prawdziwy biegowy weteran. Dobrze jest czasem spotkać kogoś tak inspirującego. Osobiście, zawsze jest to dla mnie zastrzyk motywacji, szczególnie gdy jestem już paskudnie zmęczona i myślę sobie, czy nie lepiej byłoby zostać "kanapowcem". Takie przykłady, historie ludzi z pasją (w tym przypadku do biegania), mówią mi jednoznacznie: warto biegać. Jak sobie pomyślałam, że przede mną jeszcze tyle lat biegania (jeśli zdrowie i mnóstwo innych czynników pozwoli), to aż niemal poczułam ciarki na plecach - wydaję mi się, że chyba z ekscytacji. :) Ile to kilometrów w nogach, doświadczeń, życiówek, osiągnięć, nowo poznanych tras, imprez biegowych, bólu, satysfakcji, butów do biegania (może dożyję np. setnej odsłony Nike Air Zoom Pegasus :D) itd... :)
Panu oczywiście pogratulowałam, wyraziłam ogromne wyrazy szacunku i życzyliśmy sobie powodzenia. :) Kto wie, może spotkamy się np. na trasie kwietniowego maratonu (bo myślę, że wystartujemy z tej samej strefy czasowej)?
Jeśli chodzi o piątek, to zmęczenie już mocno dawało mi się we znaki. Dość słabo spałam i ogólnie czułam, że moja moc na ten tydzień chyba się kończy. Zrobiłam trochę ponad 13km i już nawet nie miałam siły na żadne ćwiczenia uzupełniające, więc tylko się porozciągałam po bieganiu. Kilometraż, mocny akcent w środę, może i przesilenie wiosenne, płytki sen się nawarstwiły i czułam się naprawdę słabo. Rozdrażniona też - do płaczu mogła doprowadzić mnie nawet kapsułka w zmywarce, która przykleiła się do zaworka (zwał jak zwał), przez co naczynia umyły się jedynie wodą i ... się nie domyły. Tak wiem, straszny problem, ale uwierzcie - jak się człowiek nie regeneruje właściwie przy takich obciążeniach (i nie jest zawodowcem, tylko zwyczajnym amatorem), to łatwo stracić równowagę i zdrowy balans... To jest jedna z ciemnych stron bycia ambitnym biegaczem amatorem.
![]() | |
Sobotnia mordęga... |
W sobotę rano nadal czułam, że brakuję mi sił witalnych... W planie miałam jednak dość ciężki akcent i nie chciałam odpuszczać. "Do półmaratonu jeszcze tylko tydzień, wytrzymaj. To ostatni mocny trening w tym tygodniu, a później już tapering..." - mówiłam sobie w myślach. Za oknem świeciło słońce, niebo wręcz lazurowe, temperatura ciut powyżej zera - można powiedzieć, że niemal idealnie, gdyby nie wiatr (na szczęście jeszcze taki w granicach przyzwoitości). No, ale niestety, mimo całkiem ładnej aury biegało mi się okropnie ciężko. Jedynie przez pierwsze 3km rozgrzewki miałam trochę luzu w nogach, a potem... mordęga. Zaplanowałam, że zrobię trening z planu do maratonu według Danielsa, to jest jeszcze trudniejszą wersję akcentu z środy. Wpierw około 3km rozgrzewki, następnie 4x6min w tempie progowym z 1 minutą w truchcie pomiędzy odcinkami (to akurat jedyne ułatwienie z porównaniem do środy, gdzie przerwa trwała 30 sekund), później miała być 1 godzina spokojnego biegu, ale zrobiłam tylko 40min, bo jak zobaczyłam, że na zegarku mój trening trwa już 46min, gdy skończyłam te pierwsze 4x6', to uznałam, że to będzie zbyt długo i trening będzie łącznie trwał dobre 2,5h, a na tyle zdecydowanie nie miałam siły. Po tych 40min biegu ponownie wróciłam na stadion, aby zrobić kolejne 4x6' w tempie progowym, a przyznam, że i tak ledwo mi się biegło i jak pomyślałam, że znowu mam wejść na wyższe tempo i zrobić te powtórzenia, to nie miałam pojęcia skąd ja wykrzesam na to siłę... Wbiegłam na stadion i zaczęłam pierwsze 6 minut - walka od samiusieńkiego początku do końca. I jeszcze wzmógł się wiatr, co bardzo utrudniało wykonanie i tak już niemal heroicznego dla mnie w tym momencie zadania. Ten wiatr naprawdę kosztował mnie mnóstwo energii - miałam wrażenie, że wyciąga (wysysa?) ze mnie ostatki sił (jak Dementor...). Z każdym krokiem miałam chęć przerwać już ten trening, ale pomyślałam, że tak naprawdę już samo tempo w tym momencie nie jest takie ważne, a właśnie mocna głowa i odpieranie od siebie myśli, aby odpuścić. Po 30-tym kilometrze na maratonie, tak naprawdę biegnie się głową, bo ciało na wszelkie sposoby próbuję dać do zrozumienia, że ma już dość, a jeśli jeszcze nie ma, to na pewno wkrótce tak się stanie, więc daję sygnały ostrzegawcze. I te sferę postanowiłam szlifować do końca tego akcentu... Jak to mi nie odda na maratonie, to już nie wiem co innego by mogło! Tempo z 4:30 spadło mi do 4:39-40/km, co i tak kosztowało mnie tyle, jakbym biegła poniżej 4:00. Ale tak jak napisałam wcześniej, liczyło się tylko to, żeby wytrwać do końca. I ufff... wytrwałam. Może jeśli na maratonie pojawi się ściana (odpukać!), to ten trening mi chociaż trochę odda... :) Łącznie wyszło ponad 24km totalnej walki z własną słabością. Dobrze, że jak wróciłam do domu, to czekało na mnie pyszne śniadanko. :)
W niedzielę zrobiłam już tylko 14km i to w takim naprawdę regeneracyjnym tempie (5:31/km), a do tego 10 min ćwiczeń na brzuch i 10 min rozciągania.
I tak oto zakończyłam ten już tak naprawdę ostatni mocny tydzień przed dwoma najważniejszymi startami tej wiosny. Czas zacząć się regenerować... :) Oj, TAK, czas najwyższy. Włóczenie nogami, niechęć do treningu, rozdrażnienie, kiepski sen, to już wszelkie symptomy, że czas nieco zwolnić, zmniejszyć kilometraż i zacząć wizualizację sukcesu...
Tydzień zakończyłam z 93,23km na liczniku.
Trening uzupełniający: 1h 52 minuty
Łączny czas treningu: 10h!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz