marca 18, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 2/6

Zgodnie z obietnicą, czas na kolejne małe podsumowanie minionego tygodnia. Objętość była już trochę większa, wróciła moc w nogach i niemal każdy trening udało się zrobić według założeń. Piszę "niemal", bo w sobotę wiatr wiał tak mocno, że trening skończyłam łapiąc stopa... Wyobrażacie sobie taką biedną (tutaj można polemizować nad określeniem :P) dziewczynę w biegowych leginsach na drodze, gdzie po jednej i drugiej stronie rozciągają się pola i nie widać nawet żadnego domu, a ona nie jest w stanie biec przez porywy wiatru o sile pewnie gdzieś z 80km/h...? I tak stoi i macha do Was z desperacji? Cóż, tak to mniej więcej wyglądało i teraz samej chce mi się z tego śmiać, ale zacznijmy od poniedziałku... :) 

 

W poniedziałek na nieco zmęczonych weekendem nogach zrobiłam około 14 luźnych kilometrów i trochę ćwiczeń uzupełniających + rozciąganie. Rano co prawda wzięłam ze sobą rzeczy do biegania, z myślą, że zrobię trening na siłowni wracając z pracy, ale uznałam, że pogoda jest zbyt dobra na kiszenie się w Zdroficie i człapanie po bieżni. Więc trochę niepotrzebnie wiozłam tramwajem ten cały treningowy worek z Bemowa na Pragę i z powrotem, ale no cóż... kobieta zmienną jest. :D Ogólnie tego dnia nie biegało może się jakoś super przyjemnie, bo przyznam, że nie lubię biegać w innych porach niż rano, ale czasem muszę się przemęczyć, żeby kilometraż się zgadzał... :)
We wtorek zwykle robię sobie wolne i tak też było tym razem. W środę również dość luźno, bo tylko 8km na bieżni ze średnim tętnem 133ud/min, a do tego 40min ćwiczeń uzupełniających. 




Na czwartek rano zaplanowałam sobie trening na stadionie w tempie progowym, stąd też w poprzednich dniach zależało mi, aby się zregenerować  i  nie tracić na jakości. Zrobiłam 4x2km, gdzie najwolniejszy odcinek wyszedł ze średnim tempem 4:34/km, a najszybszy (ostatni) 4:28/km. Tego dnia też trochę wiało, co nieco utrudniało zadanie, ale tak się akurat złożyło, że o tej samej porze co ja, biegał też na stadionie jakiś trochę starszy pan (spod czapeczki wystawało mu parę siwych włosów), który wyglądał na maratończyka - sylwetkę i biegowy krok miał takie, że niejeden 30-sto latek może mu pozazdrościć, że już nie wspomnę o panach w jego wieku. A ile to razy, ja słyszę, jak to bieganie niszczy stawy i w ogóle... No ale cóż. Myślę, że nic nie trzeba tutaj dodawać, bo przykład chociażby tego pana broni się sam. :) A wracając do mojego treningu, łącznie wyszło mi 16km ze średnim tempem 4:55/km, tętno 163ud/min, wszystkie odcinki zgodnie z planem, a po powrocie jeszcze 10min rozciągania. Jak dla mnie poranek idealny. :) A po pracy zrobiłam mojego ulubionego ostatnio makowca po japońsku, bo następnego dnia jechaliśmy w rodzinne strony Sebastiana. :)




W piątek rano kolejne luźne 14km po Łosiowych Błotach i okolicy, a na dokładkę trochę ćwiczeń uzupełniających i rozciąganie (pisałam, że w ubiegłym tygodniu raczej nie byłam wzorem w tej materii, więc zgodnie z obietnicą starałam się nie zaniedbywać i tego obszaru mojego treningu do maratonu w tym tygodniu - bez mocnego core na długich dystansach,  po 30km składa człowieka, jak zwiędniętego tulipana!). A w sobotę... oj co to się działo.

Przez całą noc z piątku na sobotę wiało tak mocno, że aż wszystko wokół stukało, pukało i waliło. Rano nie było wcale lepiej i w mojej głowie pojawiła się nawet jakaś mglista myśl, że może tak by jednak dzisiaj odpuścić. I była to całkiem rozsądna myśl, ale niestety jeśli chodzi o rozsądek tego dnia, to byłoby chyba na tyle w moim przypadku. :P Wypiłam kawę i uznałam, że spróbuję pobiegać (dzień wcześniej planowałam, że pobiegnę nad Bug - moja ulubiona trasa w tych okolicach - ale pomysł ten rozwiał porywisty wiatr :D). Jak będzie bardzo źle, to zrobię jakąś dyszkę i wrócę do domu. Pierwsze kilometry minęły mi jednak bardzo gładko, bo... wiało w plecy. To mnie bardzo zmyliło i nie okazałam należytego szacunku żywiołowi... Zdawało mi się, że nie wieje, aż tak bardzo tragicznie i że jakoś to będzie, jak się zawrócę. Przecież tyle razu już biegałam na wietrze! Ogólnie ten bieg był jak taka tykająca bomba. Z każdym kilometrem czułam, że jak się zawrócę to zacznie się prawdziwa walka, ba! nawet pojawiała się myśl, że jak przetrwam drugą połowę tego "wybiegania", to żadna ściana na maratonie nie będzie mi straszna. Niestety przeceniłam swoje możliwości, a może bardziej nie doceniłam siły tego wiatru. W każdym razie... biegnę, biegnę, mijam nawet pana, który pchał motor (ciekawe dlaczego na nim nie jechał? czyżby przez ten wiatr? hm, myślę, że to bardzo możliwe :P) i zawracam się po 11-stym kilometrze. Ponownie mijam tego pana z motorem, który się pewnie zastanawiał, czy mu się coś nie przewidziało, gdy zobaczył mnie biegnącą z naprzeciwka... i czuję, że teraz to naprawdę tak cholernie wieje, że chyba zaraz padnę jak mucha. Staram się być jednak dzielna i z każdym krokiem walczę, aby nie stanąć w miejscu. Ciężko to nawet opisać. Fizycznie czułam się mocna tego dnia, nic mnie w zasadzie nie bolało, ale to było po prostu ponad moje siły - nie miałam szans z tym żywiołem. Walczyłam tak jeszcze przez ponad 5km i w końcu się poddałam. Strasznie żałowałam, że nie miałam ze sobą telefonu, bo tak to zadzwoniłabym po "eskortę". To była kolejna nauczka tego dnia. Zatrzymałam się, odwróciłam tyłem do wiatru i uznałam, że muszę złapać stopa, bo nie dam rady dalej biec (miałam do pokonania jeszcze około 6km), a iść pod ten wiatr też było nieciekawym scenariuszem delikatnie mówiąc. Ogólnie plusem tej drogi jest to, że raczej nie ma tam dużego ruchu (dlatego z powodzeniem można tamtędy biegać), ale w tej sytuacji stało się to sporą wadą. Przez jakiś czas nic nie nadjeżdża, więc ledwo idę powoli, ale do przodu. Po jakimś czasie słyszę i widzę, że coś jedzie, więc macham, ale... samochód się niestety nie zatrzymuję. "Co za burak" - myślę sobie. Widzi przecież facet zdesperowaną biegaczkę na środku niemal pola i nie ma serca się zatrzymać! Jak mógł... :D No nic. Idę kawałek dalej. Coś jedzie! Macham, macham i ufff... Samochód się zatrzymał. Pan uchyla okno, pytam czy mógłby podwieźć mnie do Czuchleb, tłumaczę po krótce sytuację (ciekawe co ten pan sobie pomyślał!) i na szczęście człowiek się nade mną lituję. Po krótkiej wymianie zdań okazuję się, że jest z Hruszniewa (wioski obok Czuchleb), kojarzy Żuków, a w latach 90' pracował w MZK-a, więc zna trochę Warszawę, chociaż nigdy nie chciałby już pracować, jako kierowca autobusów - wytrzymał 4 lata i wrócił tutaj. Pytał, czy autobusy 180, 187 itd, kursują jeszcze tymi i tymi ulicami, czy jest jeszcze pętla na Wiertniczej i tak dojechaliśmy do Czuchleb. Dziękowałam chyba z 5 razy i mówiłam, że "spadł mi pan z nieba", no i tak się skończyło... Z pewnością bieganie w taką pogodę nie było moją najrozsądniejszą decyzją w życiu, ale mogę być też pewna, że ten dzień zapamiętam do końca swojego życia! Tego dnia zabrakło mi pokory, oj zabrakło... :D A jeśli chodzi o statystyki to... przebiegłam trochę ponad 16km, średnie tempo i tętno z treningu wyniosło... Ekhem, no dobra, żartuję. To już nie było ważne. Dobrze, że w ogóle wróciłam cała i zdrowa (nie z pogruchotanymi kośćmi przez jakąś powaloną przez wiatr topole...). 



W niedzielę pogoda miała się już uspokoić, a ja nie zamierzałam odpuszczać swojego planu dobiegnięcia nad Bug, a poza tym chciałam jeszcze w tym tygodniu zrobić tempo maratońskie. Wyspałam się całkiem dobrze, wstałam, wypiłam kawę i naładowana węglowodanami z dnia poprzedniego (ach, te Czuchleby) ruszyłam rano, aby zrealizować trening. Postanowiłam, że podzielę go na dwie części. Wpierw 10km spokojnym tempem, a potem już do samego końca tempo maratońskie. I tak też zrobiłam. :) Pierwsza dycha ze średnim tempem 5:14/km i ponad 15km tempa maratońskiego (średnia 4:50/km). Mimo, że był to trening po całym tygodniu i jeszcze sobotniej dobitce w tej wichurze, to biegło mi się bardzo dobrze. Zero kryzysów i obaw, że nie dam rady utrzymać tempa. Jedyne co utrudniło mi trening, to dwie watahy psów (jedna nieźle mnie obszczekała i musiałam się cofnąć zmieniając nieco trasę, a druga po chwili namysłu uciekła w pole...). Przyznam, że strasznie boję się tego za każdym razem, gdy biegam w tych okolicach, ale mam nadzieję, że nigdy nie skończy się to jakimś pogryzieniem mnie przez te durne psiska... Już pominę "mądrość" ich właścicieli. 


W każdym razie tym bardzo dobrym akcentem zakończyłam ten tydzień i jestem z siebie całkiem dumna. :) Pochwalę się jeszcze, że od poniedziałku do piątku nie jadłam prawie żadnych słodyczy! Raz się tylko przydarzyła jedna kostka gorzkiej czekolady i ... jeden kokosowy Michałek, bo dziewczynka z klasy miała urodziny, no i wiecie, głupio było odmówić... (wiem, wiem, mogłam oddać innemu dziecku i naprawdę nie wiem, czemu tego nie zrobiłam! :P). 

Tydzień zakończyłam z 94,27 km na liczniku.

Trening uzupełniający: 1h 43 minuty
Łączny czas treningu: 9h 57 minut 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger