marca 10, 2019

Ostatnia prosta do maratonu. Tydzień 1/6

Wczoraj podczas drugiej pętli na Łosiowych Błotach w czasie długiego wybiegania wpadł (chociaż bardziej to chyba "przywiał", bo wiatr w ostatnich dniach jest niemiłosierny i każdy trening to heroiczna walka z żywiołem :D) mi do głowy pomysł na małe ożywienie mojego zakurzonego bloga. Oczywiście pomysł był (jest?) świetny, bo przecież tylko takie przychodzą do głowy podczas biegania. A pomysł ten przedstawia się mianowicie tak, że będę raportować (znaczy się szczegółowo opisywać), jak trenowałam w ostatnich sześciu tygodniach w drodze do maratonu (Orlen Warsaw Marathon, 14.04) . Jeśli ktoś z Was jest ciekawy moich zmagań, to serdecznie zapraszam do śledzenia postów. Postaram się być słowna. :) 

 

 

Tydzień 1. (4.03-10.03)

W weekend poprzedzający ten tydzień zrobiłam pierwszy raz w swoim życiu treningową 30-stkę z pełnego treningu i ogólnie na dość zmęczonych nogach, bo nie dałam sobie specjalnie odpocząć po Półmaratonie w Wiązownej (24.02), gdzie udało mi się nabiegać życiówkę (1h 38min 52s). Z życiówki jestem bardzo zadowolona i przyznam, że poczułam ogromną ulgę, że w końcu udało mi się przełamać tą granicę 1:40, która w moim umyślę miała już status wręcz magiczny, jeśli można tak to nazwać. W końcu coś się odblokowało w mojej głowie (i w nogach :P) i teraz już każdy mój półmaraton nie będzie stał po znakiem łamania tej bariery, a będę mogła skupić się na... lepszych wynikach. To tak na marginesie... Tak to już jest, gdy piszę się nowego posta z systematycznością co 5 miesięcy. "Coś na marginesie" jest nieuniknione... Ale wróćmy do tematu. 

W sobotę (2.03) wpadła mi pierwsza treningowa 30-stka i co cieszy mnie z niej najbardziej, to fakt, że kolano, które przez ostatnie lata szwankowało po 23 km, nie dało o sobie znać i mogłam z powodzeniem biec dalej, więc to kolejna rzecz, która się "odblokowała". Przez długi czas marzyłam, aby właśnie móc biec tak długo ile mam sił w nogach i nie musieć przystawać przez bolące kolano i w końcu moje marzenie (chyba można to tak nazwać) się ziściło. Rehabilitacja w Ortorehu u Pani Ewy Witek-Piotrowskiej chyba skończyła się sukcesem. W 100% będę mogła to stwierdzić dopiero po maratonie, ale jeśli TAK, to chyba pojadę potem do Pani Ewy na Wilanów z jakimś bukiecikiem, albo bombonierką... :)

Dzień po tej 30-stce ledwo włóczyłam nogami na porannej dyszce (może to też dlatego, że w sobotę grałam jeszcze przez godzinę w ping-ponga, no i mieliśmy gości, więc było trochę krzątania się i ... obżarstwa) i podatna przy takich obciążeniach złapałam też jakąś infekcję gardła, którą na szczęście udało mi się dość szybko wykurować. Ale no niewątpliwie byłam trochę osłabiona ostatnimi tygodniami i tą 30-stką (taką niby wisienką na torcie...) i czułam, że w końcu muszę trochę poluzować.
W poniedziałek i wtorek nie biegałam kompletnie nic, a przyznam, że rzadko zdarza mi się nie trenować 2 dni z rzędu - to już u mnie oznaka, że serio jestem zmęczona :P. Treningu uzupełniającego też zero. W środę planowałam zrobić po pracy akcent na stadionie i potruchtać jeszcze trochę sentymentalnie po Agrykoli, kanałku i Łazienkach Królewskich (byłam w odwiedzinach w domu), ale biegało mi się po prostu okropnie. Niby zrobiłam jakiś marny akcent, ale lekkości w nogach, ani jakiejkolwiek frajdy z tego nie miałam. Bolał mnie brzuch (chyba jeszcze to weekendowe obżarstwo dawało o sobie znać), zero mocy i jeszcze ten wiatr. Po rozgrzewce i rytmach 4x200 potruchtałam do Toi-a, wróciłam na stadion z myślą, że może jednak spróbuję docisnąć chociaż 4,8 km w tempie progowym, a potem jeszcze znowu rytmy 4x200, żeby wyszedł taki klasyczny trening według Danielsa, ale cóż... Jakoś w bólach (odmawiając "Zdrowaśki" i licząc do 300, jak to podobno robią światowej klasy maratończycy, żeby wpaść w dobry rytm biegu, heh) to progowe jeszcze zrobiłam, ale o rytmach już nie mogło być mowy. Chciałam jeszcze zrobić trochę dłuższe "roztruchtanie" po Łazienkach, ale w zasadzie to tylko w nie wbiegłam i wybiegłam. I poczłapałam do domu. Wieczorem posypano mi jeszcze głowę popiołem, bo był to Popielec i tak się ten dzień mniej więcej przedstawiał.
W czwartek rano wiało paskudnie, więc jakoś przemęczyłam te 14km z hakiem po lesie i moich nowych bemowskich ścieżkach, gdzie to teraz sobie mieszkam(y) :) W piątek był Dzień Kobiet, ale jakoś nie przysporzyło mi to mocy, a poza tym rano miałam trochę mniej czasu niż zazwyczaj tego dnia, więc zrobiłam tylko 9km. Na więcej chyba nadal nie miałam też za bardzo siły. Ale żeby nie było, że tak wszystko szło nie tak, to do pozytywów na pewno mogę zaliczyć to, że niemal w 3 dni udało mi się wyleczyć gardło. Myślę, że ta walka z infekcją+zmęczenie treningiem się nawarstwiły i dlatego dochodziłam do siebie dłużej niż zazwyczaj jeśli chodzi o regenerację po treningu.
W sobotę też miało wiać, ale nie tak, jak w niedzielę, zatem jeśli chciałam w tym tygodniu nabiegać jeszcze coś mocniejszego, był to ostatni dzwonek. Rozważałam tempo progowe na stadionie, albo tempo maratońskie przy trasie S8. A jak byłoby naprawdę źle i czułabym w nogach po pierwszych kilometrach, że nic z tego nie będzie, no to jakieś rozbieganie. Bardzo źle jednak nie było i wybrałam opcję nr.2. Przyznam, że bieganie przy tej trasie S8 z początku niezbyt mi się podobało i nadal nie mogę powiedzieć, że jest to dla mnie fantastyczne miejsce do biegania, ale... jak zaciśnie się zęby i skupi tylko na treningu, to jakoś idzie. Niezły asfalt i dość długa prosta sprzyjają utrzymaniu tempa, a widoki.. no cóż, jak to przy trasie szybkiego ruchu. Ciężko o malowniczą scenerię. :P Poza tym zastanawiam się, jaki wpływ na moje zdrowie mogą mieć spaliny tam wdychane, ale tłumacze sobie, że przecież w Warszawie i tak wszędzie są spaliny, tylko tam bardziej "rzuca się to w oczy" (ekhem), a i tak biegam tam średnio 2x w miesiącu obecnie, więc mam nadzieję, że nie jest to dawka śmiertelna.
W każdym razie łącznie zrobiłam 20km, w tym 8km w tempie maratońskim (4:51/km) + 4km ze średnią 4:45/km. W nogach czułam już trochę więcej mocy, tylko przez kobiece dolegliwości miałam straszną kolkę przez jakiś czas, ale przetrwałam to i dokończyłam trening, tak jak sobie zaplanowałam. 
Jeśli chodzi o niedzielę to myślałam o jakiś spokojnych 14-15km, ale mimo wichury zrobiłam całkiem dobre ciut dłuższe wybieganie, bo jednak uznałam, że głupio by tak odpuścić, a każdy biegacz wie, że długie wybiegania to jedna z kluczowych jednostek w drodze do maratonu. No więc wiało, sosny w lesie się chwiały, grząskiego błotka też miejscami nie brakło, ale byłam dzielna i zrobiłam te 23km z małym hakiem. 

Tydzień zakończyłam z 78,92km na liczniku. 
  
Łączny czas treningu: 7h 33min.*

*Trening uzupełniający bardzo marnie w tym tygodniu (chyba najmarniej od ładnych paru tygodni), łącznie 43 minuty, ale obiecuję i zapewniam, że to jednorazowy wybryk. 


Jeśli ktoś ciekaw, jak będę się sprawować w następnym tygodniu, to zapraszam za tydzień! :) A kto również dzielnie trenuję teraz do wiosennych startów, to łącze się w biegowym bólu i po treningowej dumie z dobrze wykonanej roboty! :)  

PS Na koniec taka mała historyjka ku przestrodze dla innych biegaczy. Nie biegajcie pod prąd i nie zawracajcie się przed samą metą tak jak ten Pan!  Oj, ależ on mnie zdenerwował... a i krzywdy też mógł narobić, bo niemal na mnie wpadł. Swoją drogą, dziwny syndrom zawracania się na ostatnich metrach. Rozumiem, że endorfiny i te sprawy, ale uważam, że to jest naprawdę niebezpieczne zachowanie. Każdy biegacz chyba wie w jakim mniej więcej stanie znajduję się człowiek tuż przed metą: rozpędzony, ledwo kontaktuję z rzeczywistością, a jak się walczy o cenne sekundy, to już w ogóle biegowy amok... Ciężko wtedy omijać jeszcze kogoś kto nagle się zawraca i macha rękami.



O tutaj pokazałam mu co o tym myślę... :D 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger