stycznia 01, 2024

Biegowe podsumowanie roku 2023

 Posiadanie (martwego) bloga, jak i pisanie na nim podsumowań jest już nieco archaiczne, ale coś mnie dzisiaj rano tchnęło, że może by tak pokusić się o biegowe podsumowanie tego roku i "machnąć" jakiś wpis. Nawet jeśli nikt go nie przeczyta - to nic. Może moja córka zajrzy tutaj za 10 lat i powie wtedy: "Kurczę, mamo! To Ty byłaś taka dzielna, jak ja miałam 2,5 roku! Szkoda tylko z tym maratonem w Berlinie..." <przytulas w kuluarach>



Ale hola, hola, nie wybiegajmy tak daleko w przód...
Zatem do rzeczy (czasopismo o tym tytule przestałam czytać chyba w 2014 roku - tak btw.).

Próbując tak teraz w myślach określić, czy ten miniony rok był dla mnie dobry w kwestii biegania, przyznam, że ciężko mi to tak jednoznacznie ocenić.

W styczniu pod czujnym trenerskim okiem Mikołaja Raczyńskiego, zaczęliśmy szykować się do klasycznych startów dla około warszawskiego biegactwa, tj. Bieg Chomiczówki, Półmaraton Wiązowna, Półmaraton Warszawski. Trening sam w sobie szedł naprawdę nieźle (100% realizacji planu!), ale już 18 stycznia zaczęły się problemy, których mam wrażenie, że pokłosie było odczuwalne w zasadzie ... nadal.
Otóż tego dnia podczas treningu na Agrykoli, robiąc akcent w nowych butach Asics Novoblas zmasakrowałam sobie duży paznokieć w lewej stopie. Myślałam, że to nic takiego poważnego (któremu biegaczowi nie schodził kiedyś paznokieć?!), ale sprawa zaczęła wyglądać paskudnie. Chodzenie sprawiało mi problem, ale treningu oczywiście nie odpuszczałam... (tutaj możecie się zaśmiać z politowaniem, ale serio dużo lepiej mi się biegało niż chodziło). Nie twierdzę, że to było mądre - z pewnością nie. Tak więc przez kolejne 2 tygodnie trenowałam z takim zmasakrowanym paznokciem, co zaczęło skutkować różnymi innymi dolegliwościami w ciele. Podświadomie zmieniłam technikę biegu, aby odciążyć lewą stopę, przez co w pewnym momencie mój prawy pośladek i jego okolice były tak spięte, że musiałam zatrzymywać się na zwykłym rozbieganiu. Zdecydowałam, że warto pójść z tym paznokciem do podologa, co ostatecznie skończyło się jego usunięciem. Sam zabieg był bezbolesny, ale z emocji i przerażenia prawie zemdlałam na fotelu w gabinecie (doktor poratował mnie glukozą i różnymi ciekawymi opowieściami ze swojego życia - swoją drogą, cóż za paskudna robota tak grzebać cały dzień w ludzkich stopach!). Mój palec wyglądał jak "ten obcy" i przez jakiś czas musiałam 2x na dobę zmieniać opatrunek.



Tymczasem Bieg Chomiczówki zbliżał się wielkimi krokami. Czułam, że forma idzie do przodu i nowa życiówka na 15km jest realna. 5 lutego z opatrunkiem na palcu, bez paznokcia, w butach startowych (niezastąpionych Bostonach) i pełna nadziei, stanęłam na starcie tegoż biegu. I cóż... Do około 10km biegło się bajecznie, z rezerwą, aby przyspieszyć na ostatnich 5-ciu kilometrach, co niestety mi się nie udało, gdyż złapała mnie okrutna kolka. Z życiówki nic nie wyszło, musiałam co rusz się zatrzymywać i byłam tak cholernie zła, że w drodze powrotnej klęłam w samochodzie, jak szewc, co naprawdę rzadko mi się zdarza, a jeśli już to tylko w samotności - a na całe szczęście wracałam wtedy do domu sama.
Ale w pewnym sensie była to też dla mnie ważna lekcja - drodzy biegacze, jajecznica z boczkiem i spaghetti carbonara to nie są dobre wybory żywieniowe w dniu przed startem. Od tamtej pory naprawdę staram się poważnie do tego podchodzić. 

Kolejnym startem był Półmaraton w Wiązownej. Z perspektywy czasu uważam, że był to mój zdecydowanie najlepszy bieg w roku 2023. Wszystko tego dnia zagrało, pobiegłam mądrze, nie miałam kolki, było z kim biec na trasie. Wybiegałam wtedy swoją nową życiówkę na tym dystansie: 1h 36 min 59 sek. Ależ ta jedna sekunda mnie cieszyła!
Tego dnia wracałam swoim Nissankiem cała w endrofinach i jeśli zdarzyło mi się przekląć (choć nie sądzę!), to tylko z czystej radości i ogromnej satysfakcji. 



W marcu miałam zaplanowane 2 starty - pierwszym był Bieg Ladies&Gentelman na Kabatach (10km). Do 8-ego kilometra biegło się dobrze, ale potem złapała mnie kolka. Wśród kobiet byłam 4. open.
W ostatnią niedzielę marca stanęłam oczywiście na starcie Półmaratonu Warszawskiego. Ale to zdecydowanie nie był mój dzień na bieganie. Pamiętam, że niemal cały tydzień przed startem czułam się kiepsko - źle spałam, nie miałam siły, jakoś podświadomie stresowałam się tym biegiem i nie mogłam dojść do siebie. Nie wiem, może to po części było też tak zwane przesilenie wiosenne... Nabiegałam wtedy wynik 1h 40min - czyli mój najczęstszy w tym biegu. W drugiej połowie byłam już kompletnie wypompowana z sił i ledwo dobiegłam do mety - bolało mnie niemal wszystko.

W kwietniu wystartowałam w Biegu Zająca (10km) na Kabatach. Z jednej strony był to udany bieg, bo udało mi się być 2. kobietą open na mecie i dostałam piękną statuetkę podczas dekoracji, co zawsze było gdzieś tam w sferze moich marzeń przez te wszystkie lata mojego biegactwa. Myślę, że bez wahania można określić cykl biegów na Kabatach, jako kultowe. 
Z drugiej strony był to dla mnie paskudny start, bo od około 3-ego kilometra walczyłam z kolką... Więc niby małe zwycięstwo, ale takie słodko-gorzkie.

Tydzień później odbywał się Bieg Wojciechowy w Serocku. Trochę niespodziewanie znowu udało mi się stanąć na pudle - tym razem 2. miejsce w kategorii wiekowej K30. Dwie statuetki w przeciągu tygodnia - to nigdy wcześniej mi się nie przydarzyło.

A potem zaczęły narastać problemy z rozcięgnem podeszwowym (tak to po krótce nazwijmy).

Gdy tak teraz o tym myślę, to pewnie gdybym wtedy szybko odpuściła trening, to sprawa by się nie rozwinęła i nie męczyłabym się tyle czasu z tą dolegliwością... Ale jak to mawiała moja babcia: "Gdyby człowiek wiedział, że się przewróci, to by się położył". Więc to tylko takie gdybanie. Ale faktem jest, że takim osobowością jak ja w kwestii biegania, odpuścić ciężko...

21 maja miałam zaplanowany Bieg Łomianek (10km), ale jeszcze na 2 dni przed, byłam wręcz pewna, że w nim nie wystartuję. Jednak po magicznej wizycie u fizjoterapeuty perspektywy się zmieniły i wystartowałam. 
Zaowocowało to kolejnym pudłem. Znowu 2.miejsce w K30.



Ale problem ze stopą w magiczny sposób nie ustąpił i nadal tlił się, choć nie na tyle, aby uniemożliwić trenowanie, a ja oczywiście znowu nie chciałam odpuścić, bo przede mną był jeszcze start w Lekkiej Piątce, a przede wszystkim przygotowania do maratonu w Berlinie, które kompletnie dobiły tę nieszczęsną stopę.



I to jest dla mnie kolejna lekcja na ten rok - nie szykuj się do maratonu z niedoleczoną kontuzją, bo istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że ten dystans ci tego nie wybaczy i będziesz cierpieć niemiłosiernie.

Tak więc, w czerwcu zaczęliśmy z Mikołajem przygotowania do Maratonu w Berlinie. Cały czas byłam też pod opieką fizjoterapeuty (Mistrza Polski fizjo w półmaratonie!) - robiłam skrupulatnie wszystkie zalecone mi ćwiczenia na dolegliwości związane ze stopą i problemy z kolanem. Można by rzec, że byłam dobrej myśli i trening jakoś szedł, choć po dłuższych jednostkach samo chodzenie było dla mnie problemem i czułam zmęczenie (psychiczne i fizyczne) życiem w ciągłym bólu...

Ale nie odpuściłam. Znowu.

Po drodze wystartowałam jeszcze w Biegu Siedleckiego Jacka (półmaraton), który nie był może dla mnie rewelacyjny pod względem wyniku, ale ponownie w tym roku stanęłam na podium - 3.miejsce w K30.



Ten start potraktowałam głównie jako trening ładowania węglowodanami, które przyznam, że mój układ pokarmowy znosi nie najlepiej. Rano w dniu startu nadal czułam dyskomfort, co w dużej mierze nie pozwoliło mi pobiec mocniej tego dnia. Ale gdyby nie ta boląca stopa, wracałabym do domu całkiem zadowolona.



10 września wystartowałam jeszcze w Biegu przez Most na Białołęce, który przez panujący wtedy upał, był dla mnie po prostu paskudny. Nie ma o czym pisać. Jak to wtedy ujęłam w tabelce dla trenera: "piekło na trasie".

Maraton w Berlinie zbliżał się wielkimi krokami. Na niecałe 2 tygodnie przed zaczęło mi coś jeszcze dokuczać w prawym udzie. Na szczęście interwencja fizjo pomogła. Ale... Wszyscy w domu oprócz mnie porządnie się przeziębili, przez co żyłam jeszcze w większym stresie - całe przygotowania nie chorowałam, a tu wizja takiego niefartu! Na szczęście skończyło się na lekkim przeziębieniu. Chociaż każdy kto ma małe dziecko, wie jaka to mordęga mieć chorego malucha w domu... No nie powiem, żebym była wtedy z tego faktu zadowolona, wypoczęta i pełna optymizmu.
Ale jakoś dotrwałam do dnia startu.


Do Berlina przyjechaliśmy dzień wcześniej i szczerze mówiąc, jakoś nie do końca do mnie docierało, że jutro mam przebiec maraton. Noc przed minęła mi średnio na jeża, ale jakoś starałam się okiełznywać swoje emocje i zachować względny spokój.


Jednak pomimo tych wszystkich starań maraton w Berlinie okazał się być dla mnie bezwzględny. Najlepiej wspominam sam start - ciary. Te tysiące biegaczy w jednym miejscu - nie da się tego opisać słowami. I tysiące kibiców na trasie...

Ale to nie był dla mnie dobry dzień. W okolicach 14-ego kilometra (już!) zaczęłam czuć, że coś dzieje się w moim kolanie. Coś bardzo znajomego. Tylko czemu tak wcześnie... Te wszystkie miesiące ćwiczeń i w ogóle - nie dały zupełnie nic?

I wkrótce zaczęła się droga przez mękę, aż do samej mety. Stopa też zaczęła wyraźnie doskwierać. Zatrzymywałam się co paręset metrów i jedyne o czym marzyłam, to mieć to już za sobą. Gdyby to była Warszawa, zeszłabym z trasy, ale w wielkim obcym Berlinie (bez telefonu) nie było to takie proste. 
Kompletnie pozbawiona biegowych endorfin i w ogóle chyba większości jakichkolwiek emocji (wpadłam w jakiś stan zamrożenia większości uczuć, aby móc to znieść do końca), dotarłam do mety z trochę śmiesznym czasem, tj: 3h 59min 59s - nie kalkulowałam kompletnie niczego i wynik był mi już absolutnie obojętny.
I można by rzec, że to by było na tyle. Do Polski wracałam z ogromną goryczą i obrzydzeniem do całego biegania. Świadomość włożonego wysiłku w przygotowania i to jaki przyniosło to efekt, była dla mnie po prostu nie do zniesienia. 
Czy czegoś realnie nauczyło mnie to trudne doświadczenie? Chciałoby się powiedzieć, że tak, ale to w praktyce pokaże życie.

Gdy już jako tako doszłam do siebie po maratonie, zaczęliśmy małe przygotowania do Biegu Niepodległości, żeby odbić się z tego po maratońskiego dołka. Zmniejszyliśmy objętość, na tapetę weszło więcej krótszego, ale szybszego biegania. Problem ze stopą nie zniknął, więc w tym okresie byłam też częstszym gościem u fizjoterapeuty. Ale jako że życie to nie samo bieganie (niemożliwe!), był to też czas sporej zmiany w ... moim życiu, a konkretnie przeprowadzka, co kosztowało mnie sporo stresu. Zabrakło spokoju, realnej regeneracji, "czystej głowy". A to jest tak naprawdę klucz w bieganiu. 
Na Biegu Niepodległości nie udało się poprawić życiówki z przed roku. Nie był to może dla mnie zły start, ale też bez rewelacji. Pobiegłam taki wynik jaki wykręcałam już z dobre 9 lat temu (44:26).
Uznałam, że czas spróbować treningu na własną rękę i zrezygnowałam ze współpracy z Mikołajem Raczyńskim. Żeby nie było - bardzo sobie ją ceniłam i uważam, że Mikołaj robi świetną robotę i zna się na rzeczy. Nie żałuję, że się na nią zdecydowałam i bardzo dużo to wniosło do mojego biegania, jak i życia. Nie mówię też, że to definitywny koniec i nigdy nie wrócę - takie deklarację nie mają sensu. Ale teraz chcę biegać na własną rękę i dobrze mi z tym. Z pewnością nie jestem dla siebie łagodnym trenerem, ale naprawdę rozumiem już, że nie zawsze więcej oznacza lepiej. Co z tego wyjdzie, zobaczymy.



Taki to właśnie był ten rok. Jedno co mogę jeszcze powiedzieć - moja pasja do biegania, ani trochę nie przygasła i jestem bardzo ciekawa, co przyniesie mi to "całe moje biegactwo" w zbliżającym się 2024 roku. Nudno na pewno nie będzie!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger