marca 05, 2018

Półmaraton w Wiązownej podsumowaniem minonego miesiąca

Luty miał być w planie mocno przepracowanym miesiącem. Ale niestety nie był. Półmaraton w Wiązownej miał być mocnym przetarciem i testem wypracowanej dotychczas formy. Ale nie do końca tak było. Dlaczego?

 

Ano niestety dlatego, że zdrowie mi w lutym nie dopisało, a i pogoda również. W drugim tygodniu lutego musiałam zrobić sobie wolne z powodu choroby (ból gardła, paskudny kaszel, katar, ogólnie tego typu historia), przez co następne 2 tygodnie zamiast przykręcaniem śruby w treningu, były usilnym staraniem o powrót do formy. Oczywiście nie doleczyłam się całkowicie mimo, że miałam zwolnienie lekarskie, więc było to tym bardziej trudne, bo osłabiony organizm raczej słabo przyjmuję (i realizuję) mocniejszy trening. Ale wiedziałam, że jeszcze dłuższa przerwa przekreśli mój start w Półmaratonie w Wiązownej, jak i zaprzepaści to co wypracowałam sobie w styczniu. Rezultaty tego wyglądają jednak dość mizernie, co pokazał mi start w Wiązownej. Druga sprawa to trudna pogoda w ostatnim tygodniu lutego. Przy -15 stopniach raczej trudno zrobić sensowny trening na zewnątrz. Ba, ciężko w ogóle wyjść z domu (tzn. zazwyczaj okazuję się to nie, aż takie straszne jakby się mogło wydawać). Dodatkowo stężenie smogu w powietrzu też skutecznie mnie od tego odstraszało. W związku z tym w ostatnim tygodniu przed półmaratonem na zewnątrz biegałam jedynie 2 razy (czwartek 16km rozbiegania przy -13, sobota przed biegiem delikatny rozruch z przebieżkami), a resztę biegałam na bieżni w siłowni. Kiepsko również o tyle, że były to same "luźne" kilometry bez żadnych akcentów. Ostatni mocny trening biegowy (tempo progowe na stadionie 5 x 1 mila) zrobiłam 21 lutego, a później samo człapanie. Więc z czego ja mogłam coś lepszego w tej Wiązownej nabiegać? Hm...? 



Podsumowując styczeń w liczbach:
Bieganie: 208,92 km (18h 42min)
Spinn bike: 7 treningów (6h 55min)
Trening uzupełniający (ćwiczenia uzupełniające, rozciąganie): dużo tego nie było
Łączny czas treningu: 28h 21min
Spalone kalorie: 15,553 C (to akurat jest już całkiem sporo tabliczek czekolady, ale niestety mniej niż w styczniu)


Półmaraton w Wiązownej
Ładowanie węglami jako istotny element treningu :D
Pogoda w dniu biegu zapowiadała się łaskawsza niż w ostatnich dniach przed biegiem. Jedynie około -4 stopni. Trasa Półmaratonu też nie była jakoś straszliwie pagórkowata (nie licząc jednego sporego podbiegu w okolicach 13-tego kilometra, gdy trasa jest już mocno pod wiatr...), ale ... właśnie. WIATR. Paskudny mroźny wiatr tak dawał w kość w drugiej połowie biegu (po 10-tym kilometrze była nawrotka), że na 16km autentycznie mnie odcięło. Nagle tempo spadło mi prawie o 1min na kilometr i nie potrafiłam nic z tym zrobić. Podziwiałam tylko wszystkich, którzy zaczęli mnie wyprzedzać i myślałam sobie "jak oni to robią!?". W mojej głowie zaczęły wirować dziesiątki myśli o tym, jak to nie mam talentu do biegania; że w sumie jaka to różnica dla świata, czy będę biec teraz po 4:50 czy 5:20 na kilometr; a może by tak przerzucić się na kolarstwo;  hm, do mety jeszcze 5 kilometrów i żadnych szans na dobry wynik, więc może już teraz zrobić sobie rozrtruchtanie; po tematy związane z jedzeniem... 
 
W każdym razie jakoś udało mi się nie zatrzymać, choć tempo zdecydowanie spadło. Na metę dobiegłam z kiepskim czasem 1h 44min 56 sek i ... tak zmarzniętą szczęką, że prawie nie mogłam mówić. Przyznam, że jeszcze nigdy nie miałam takiej przypadłości z powodu wiatru i mrozu. Dość specyficzne uczucie... Wielkiego zadowolenia z biegu nie czułam, a bardziej okropne zmęczenie i zimno. Z pozytywów muszę przyznać, że medale były bardzo ładne (z możliwością wygrawerowania sobie na nim swojego imienia i nazwiska oraz uzyskanego czasu), jak i całkiem hojny posiłek regeneracyjny (zupa, makaron ze szpinakiem i mięsem, bułki drożdżowe, pączki, gorąca herbata, woda, izotonik) z którego niestety w pełnym zakresie nie skorzystałam, bo ze zmęczenia było mi niedobrze... Plusem biegu była też świetnie oznaczona trasa (co kilometr). Ogólnie nie było się czego przyczepić i wcale mnie nie dziwi, że to jeden z kultowych biegów w Polsce. Pewnie jeszcze kiedyś spróbuję znowu tutaj swoich sił...


Podsumowanie:
Czas: 1h 44min 56 sek (uff, dobrze, że chociaż złamałam 1:45)
Miejsce open: 633/1557
Wśród kobiet:  47/303
Miejsce w kategorii wiekowej K-20 (chociaż bliżej mi już do 30-tki niż 20-tki...): 11/48

Niektórzy twierdzą nawet, że powinnam być z siebie dumna, ale jeśli mam być szczera to średnio jestem. Lepiej się czułam na początku grudnia podczas półmaratonu w Toruniu, a przecież od tamtej pory sporo trenowałam i teoretycznie teraz powinno być lepiej. Jednak ta choroba niestety wybiła mnie z rytmu, a podczas samego biegu zniszczył mnie arktyczny wiatr i braki treningowe. Ale nie wywieszam białej flagi (i na kolarstwo się jeszcze nie przerzucam). Przede mną marzec, który stać będzie pod znakiem przygotowań do Półmaratonu Warszawskiego. 




2 komentarze:

  1. Dobrze jest, nie rozpaczaj. Odkujesz się na warszawskim i 1:40 pęknie. Mi wiatr nie przeszkadzał za bardzo. Dwa buffy i czapka, dwie pary rękawiczek i długa. Nawet w te mrozy biegało mi się świetnie. Też chorowałem kilka dni, nie dałem się i w luty trenowałem jak szalony. Odważyłem się morsować. Czuję się rewelacyjnie. Nie każdy też może wejść do wody przy minu-12.Od dawna chciałem. Wytrwałości Emilas

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawie pękło... :) A morsowanie... Może kiedyś :D

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger