stycznia 20, 2015

Chomiczówka i oczywiście grochówka (18.01.2015)

Chomiczówka i oczywiście grochówka (18.01.2015)

stycznia 20, 2015

Chomiczówka i oczywiście grochówka (18.01.2015)

W ubiegłym roku start w Biegu Chomiczówki był z mojej strony zupełnie spontaniczny. Zapisywałam się w dodatkowej turze, nie robiłam sobie żadnych nadziei co do planowanego wyniku , generalnie: jak nogi poniosą, tak pobiegnę, a może i nawet zrobię sobie treningowo te 15 km - myślałam. Po przekroczeniu linii mety wiedziałam jednak, że będzie to dla mnie bieg, który na stałe zapisze sobie miejsce w kalendarzu planowanych startów i branie w nim udziału stanie się dla mnie swego rodzaju tradycją. Tak więc w tym roku był to już start niespontaniczny. W tygodniu przed zawodami poluzowałam z kilometrażem, ostatni akcent zrobiłam w środę (jeszcze nigdy tak szybko nie biegałam interwałów, jak tego dnia, więc naprawdę bardzo optymistycznie mnie to nastrajało), czwartek - spokojne 12km i basen (+jakuzzi), w piątek nawet zrobiłam dzień wolny od biegania, w sobotę jeszcze tylko luźna dyszka i przyszedł dzień wyczekiwanych zawodów. Nie chcąc już dalej zanudzać (bravo dla tych co czytają dalej) - planowałam pobiec... jak najszybciej i liczyłam na dobrą dyspozycję. I w sumie się nie przeliczyłam, ale z drugiej strony trochę zagalopowałam, przez co zaczęłam puchnąć na ostatnich kilometrach. Generalnie plan był taki, żeby pobiec ze średnią poniżej 4:30min/km i według mojego Garmina cel został zrealizowany, a w rzeczywistości jednak niestety nie. Ale tak naprawdę sama jestem sobie winna, bo zamiast zacząć wolniejszym tempem (4:39min/km) i potem stopniowo przyśpieszać do około 4:16-4:20min/km, to zrobiłam zupełnie na odwrót, czemu winna (prócz ja sobie samej) była lekkość, jaką czułam przez pierwsze 5km. Zresztą zdaję mi się, że w moim przypadku na wszelakich zawodach głównym winowajcą kryzysów jest moja głowa, a nie brak przygotowania (wydolnościowego, mięśniowego, etc). Nie opanowałam jeszcze tej sztuki by odpychać od siebie podszepty "dobra, odpuść, nie wyrobisz takim tempem do końca... a niech mnie wymijają, mi już to obojętne..." i zamiast mówić sobie "dasz radę, musisz, nie wygłupiaj się teraz, nie po to tyle trenowałaś, żeby teraz dać ciała", to się im poddaję przez jakiś etap trwania biegu. Zdecydowanie muszę nad tym popracować. Sęk w tym, że na treningach mi się to nie zdarza. Chyba nawet na treningu zrobiłam swoją życiówkę na 5km, jak przeglądałam międzyczasy jednego ze swoich biegów tempowych... Może winna jest tutaj presja, jaką na siebie wywieram? (bo nie sądzę, żeby dla kogokolwiek ważnym było czy pobiegnę ze średnią 4:29, czy 4:35... nie na tym poziomie biegania).


Niestety na zdjęciach z zawodów w większości wyglądam jak mops - no i żeby nie było: tego pana potem "spokojnie" wyprzedziłam

Jakby jednak na to wszystko nie patrzeć, to życiówka padła. Wnioski odpowiednie z tego biegu wyciągnęłam, legendarną grochówkę zjadłam, ładną techniczną koszulkę dostałam i w zasadzie to powinnam się cieszyć (rok temu bieg w takim tempie był dla mnie przecież totalną abstrakcją - 15km z średnią 4:45min/km przyprawił mnie niemal o puszczenie pawia za linią mety), z tym, że jak to się mówi, apetyt rośnie w miarę jedzenia (i nie mam tu na myśli grochówki) i analogicznie, rośnie też ambicja w miarę włożonych starań. 


Ale wystarczy już tego biadolenia. Warszawski Półmaraton w marcu MUSZĘ pobiec ze średnią 4:29min/km. Wiem, że jest to możliwe nie tylko według mojego Garmina, który czasem na zawodach myli się o 200 metrów, które w takiej sytuacji robią dużą różnicę.

Podsumowując:
Wynik: 01:08:17 (średnie tempo 4:33min/km)
OPEN: 367/ 1307
Wśród kobiet: 26/ 277
Kategoria wiekowa K20: 13/ 74

http://www.online.datasport.pl/results1368/

stycznia 04, 2015

Jak z Warszawy do Madrytu...

Jak z Warszawy do Madrytu...

stycznia 04, 2015

Jak z Warszawy do Madrytu...

Jeszcze rok temu biegałam opierając się o plan, który miałam wydrukowany na kartce A4. Jednostki, które wykonałam zamalowywałam jakaś kolorową kredką, bambinówką najczęściej. Prawie wszystkie prostokąty w tabelce były zamalowane (oprócz dni wolnych) - odpuszczanie treningu to dla mnie niemal grzech ciężki (w mojej mentalności - i gdzieś w podświadomości - istnieje coś, jakby na kształt przykazania: pamiętaj, abyś zaplanowany trening wykonał). Od tamtej pory jednak wiele się pozmieniało. Oczywiście nie w kwestii bycia sumiennym pod względem trzymania się podjętego przez siebie planu treningowego, choć przyznam, że jednak im biegacz bardziej świadomy swego biegania, tym więcej wprowadza modyfikacji. Niedziela już nie zawsze jest dla mnie dniem w którym robię (obowiązkowo!) długie wybieganie. Poniedziałek dniem wolnym (bo dzień po długim wybieganiu dobrze jest się zregenerować), a w sobotę już raczej nie robię siły biegowej (czyt.podbiegów).

Pamiętam, jak jeszcze rok temu biegałam z małym niebieskim zegarkiem marki Timex. Bez GPSa. Bez paska HR. Funkcja LAP w nim istnieje, ale nigdy nie korzystałam. Po prostu włączałam stoper i biegłam. Jeśli było to długie wybieganie, patrzyłam kiedy miną 2 godziny lub więcej. Jeśli w planie były odcinki np. "przyspieszenia 5x8min, przerwa 3min trucht" to po prostu biegłam na wyczucie (a nie według tabeli Danielsa patrząc na tempa biegów progowych lub interwałów). Na stadion, który mam kilometr od miejsca swojego zamieszkania się nie pchałam (mieszkam obok stadionu na Agrykoli - takie warszawskie Iten). Zdawało mi się, że... tam biegają tylko profesjonalni biegacze, a nie taka totalna amatorszczyzna, jak ja. Jeszcze ktoś zauważy, że moja technika biegu jest daleka od ideału, albo, że biegam za wolno. Zresztą... na pewno ktoś mnie stamtąd wygoni, bo pewnie trzeba się zapytać jakiegoś gostka z recepcji, czy można tam sobie, tak za darmoszkę biegać (w końcu utrzymanie tartanu w dobrym stanie i tej zielonej trawki na stadionie z pewnością trochę kosztuję). Prócz tego, jeśli mam być szczera, w tłumie biegać nie lubię (zawody to co innego). W bieganiu cenie sobie ciszę, samotność - często wręcz irytuję mnie, gdy widzę wokół siebie chmary biegaczy i myślę sobie wtedy: kurczę, trzeba było wstać trochę wcześniej... godzinę temu pewnie prawie nikogo tutaj jeszcze nie było.



Tak było jeszcze rok temu. Oczywiście niektóre rzeczy się nie zmieniają (na razie). Nadal cenie sobie - nazwijmy to - samotność długodystansowca (nawet jeśli danego dnia robię, tylko 10km w spokojnym tempie, co raczej długim dystansem - relatywnie - nie jest). Otóż, pamiętam (i raczej nigdy tego nie zapomnę), jak dnia 11 marca ubiegłego roku zostałam szczęśliwą (może to i wielkie słowo, ale niech będzie, że szczęśliwą) posiadaczką Garmina 310xt. Zaraz minie 10 miesięcy! I od tamtej pory bardzo żeśmy się ze sobą zżyli. Powiedziałabym nawet, że zaprzyjaźnili. Co więcej, przebyliśmy ze sobą szmat drogi, bo aż 3 tysiące kilometrów! To mniej więcej, jak z Warszawy do Madrytu!



Czasem bywa, że mój partner biegowy (w sensie zegarek Garmin rzecz jasna) jest trochę kapryśny i trzeba poczekać nieco dłuższą chwilę zanim złapie łączność z satelitami. Czasem trochę nierówno mierzy dystans i odcinki 400m nie zawsze mają 400m, a zawody na 10km miewają o 200 metrów więcej. Ale przecież ideałów nie ma. Ostatnio też mam problem z paskiem HR (brak synchronizacji z zegarkiem), ale Obsługa Garmin Connect już odpisała na moją reklamację i możliwe, że przyślą mi nowy. Mój trening mocno się zmienił, a zamknięty lub zaśnieżony/oblodzony stadion potrafi wpędzić mnie w mała depresję kiedy mam zaplanowaną sesje progową, albo interwałową. Ale generalnie więcej jest chwil kiedy myślę sobie: cholera, za nic bym nie oddała swojego Garmina 310xt!



Dalej rozwodzić się nie będę. Ot, taki to tylko mały wywód z okazji tych 3 000 km. Bo w końcu biegacze to nie tylko ambitne bestie, ale często i bardzo sentymentalne. Ale przesadnie tkliwą być nie zamierzam, a już na pewno rzewnie nie podchodzę do swego kilometrażu. Czy 11 marca - toż to będzie rocznica - stuknie mi (nam?) 4 000 km? 
Copyright © Szanuj pasję , Blogger