maja 28, 2018

V Pruszkowski Bieg Wolności - czyli relacja z bardzo gorącej dychy...

W ostatni weekend jakże gorącego w tym roku maja odbył się V Pruszkowski Bieg Wolności. Temperatura w cieniu wynosiła około 27 stopni, żar lał się z nieba i nie widać było ani jednej chmurki na horyzoncie. Słowem - ciężko wyobrazić sobie gorsze warunki do biegania. W drodze na start też mieliśmy trochę niefortunnych przygód... Ale na szczęście wszystko skończyło się pomyślnie. 

 

Start biegu. Zdjęcie pochodzi ze strony http://pruszkowbiega.pl

Start w tych zawodach zaplanowałam dosyć spontanicznie. Na liście startowej pojawiłam się 6 dni przed biegiem i jeśli pogoda by dopisała chciałam biec na życiówkę. Uznałam, że to też ostatni dzwonek tej wiosny, która zdecydowanie bardziej przypomina upalne lato, aby coś jeszcze konkretniejszego nabiegać. Zrobiłam więc delikatny tapering w tygodniu przed i starałam się być w dobrej dyspozycji na dzień zawodów. Z niejaką obawą patrzyłam jednak na prognozy pogody, które nie były zbyt pomyślne, więc liczyłam się z tym, że będę musiała trochę zmienić swoje plany. W sobotę lało jak z cebra, a na dodatek nad Warszawą przechodziła jeszcze burza. Współczuję, ale podziwiam jednocześnie osoby, które tego dnia biegły półmaraton nad Zegrzem - szacunek!



Za to w niedzielę już od samego rana słońce nieźle przygrzewało, co zaczęło mnie trochę stresować. Jakby mało mi było adrenaliny, to przegapiłam też w regulaminie zawodów punkt, gdzie to napisane było, że biuro zawodów w dniu biegu czynne jest do godziny 9... W samochodzie byliśmy dopiero około 8:40 i jeszcze zaczęła szwankować nam nawigacja. Niby z Warszawy do Pruszkowa w niedzielny poranek to w zasadzie rzut beretem, ale nie wiem, jak to się stało, że zamiast do Pruszkowa na Bohaterów Warszawy, dojechaliśmy do Ursusa na ulicę Dzieci Warszawy, a na zegarze była już 8:55. Przyznam, że nawet miałam myśli, żeby odpuścić i podświadomie taka wizja sprawiała mi ulgę, bo jak tylko pomyślałam o tym, jak bardzo jest gorąco i jak bardzo mogę cierpieć na trasie tego biegu przez tą afrykańską pogodę, to robiło mi się źle... A jakby mało nam było niefortunnych zdarzeń, to jeszcze na szybę kierowcy przed nami wpadł gołąb i trochę krwi chlapnęło też na nas... Na szczęście jednak (z krwią na szybie) dojechaliśmy do biura zawodów w Pruszkowie, które dla takich gap i spóźnialskich, jak ja było nadal otwarte. Odebrałam pakiet i o 9:10 byłam już na Stadionie Znicz w Pruszkowie. Słońce grzało tak mocno, że aż paliły plecy... O biegu ze średnią 4:23/km mogłam zapomnieć w takich warunkach. Jestem raczej w gronie tych osób, które słabo znoszą upały, więc trzeba było myśleć realistycznie. Średnia 4:35-4:39/km to maks na jaki mnie obecnie stać w takich warunkach. Trochę dziwił mnie widok osób, które na 40 minut przed biegiem zaczęły już rozgrzewkę, ale cóż... różne ludzie mają upodobania. Ja swoją zaczęłam około 9:40 i po dwóch kilometrach (w tym trzech przebieżkach) byłam już kompletnie zlana potem. 

Gorąca rozgrzewka...

Na starcie ustawiło się około 200 biegaczy, więc tak kameralnie. Równo o godzinie 10 ruszyliśmy ze Stadionu Znicz na ulice Pruszkowa, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Od urodzenia mieszkam w Warszawie, a trochę wstyd przyznać - moja stopa nigdy tutaj nie postanęła. Jakoś źle mi się kojarzyły te rejony (że dresy i te sprawy), ale ten bieg zdecydowanie odczarował to negatywne skojarzenie. Pruszków jest bardzo ładny i taki z klimatem. Zadbane uliczki, osiedla z domkami, piękny park, stadnina koni i dużo zieleni. I stadion też mają całkiem fajny, tylko ten tartan trochę już wytarty... :P Z chęcią tutaj wrócę. :) W każdym razie (bo już nieco odbiegłam od tematu) - ruszyliśmy i to dosyć mocno. Przede mną biegło 6 kobiet, a co zabawne jedną z nich była dziewczyna, która brała udział w I Biegu Marii Grzegorzewskiej, a którą to... wyprzedziłam wtedy na 4-tym kilometrze. Tym razem też wystartowała dosyć mocno i przez pierwszą połowę biegu była sporo przede mną, ale sukcesywnie się do niej zbliżałam i na 6-tym kilometrze udało mi się ją wyprzedzić. Historia lubi się trochę powtarzać i wbrew pozorom nasz warszawski światek biegaczy nie jest, aż taki duży jakby się mogło wydawać. :) Swoją drogą uważam, że to dziewczyna z dużym biegowym potencjałem - młodsza ode mnie o 6 lat, sylwetka biegaczki (ja musiałabym przejść chyba na dietę 1000kcal, żeby się tak prezentować :D), na razie z tego co widziałam biega bez zegarka, a na "samopoczucie" - moim zdaniem ma szansę jeszcze namieszać w amatorskim światku jeśli w porę ją ktoś wyłapię i zacznie trenować bieganie bardziej profesjonalnie. Może jakimś cudem wpadnie na tą relację i będzie wiedziała, że to o niej mowa. :) 

Wracając do biegu. Tętno już niemal od samego początku wskoczyło mi na czerwoną strefę (powyżej 170ud/min). Starałam się biec zachowawczo na ile to tylko możliwe na zawodach, bo wiedziałam, że w takim upale wystarczy przeszarżować 1km, żeby na następnym paść jak mucha. Wolałam więc przebiec cały dystans średnio mocno, ale dobiec do końca, niż połowę ile fabryka daję, a potem leżeć gdzieś w krzakach (a i takie przypadki niestety na tym biegu widziałam, co wcale mnie nie dziwi przy takiej pogodzie). Z każdym kilometrem moje tętno rosło, a na 7-mym kilometrze przekroczyło już średnią 180ud/min. Na ostatnim sięgnęło, aż do 188 uderzeń, więc mimo dosyć kiepskiego tempa i tak serce było już niemal na skraju wytrzymałości... Chociaż przyznam, że mimo ciężkich warunków nie miałam jakiegoś prawdziwego kryzysu, ani kolki. Cały czas było po prostu ciężko, ale do wytrzymania. Oczywiście gdybym starała się biec w planowanym tempie na życiówkę, to pewnie szybko by mnie odcięło. Cały dystans biegłam praktycznie sama, co też nie ułatwiało zadania. Co jakiś czas tylko kogoś wyprzedzałam, albo ktoś wyprzedzał mnie. Taki to już urok kameralnych biegów. Wiedziałam, że już żadna kobieta mnie nie wyprzedzi, a i panów też niewielu, ale mimo to starałam się nie odpuszczać. Ostatnie 300 metrów biegło się po wcześniej wspomnianym Stadionie Znicz, dzięki czemu był najszybszym moim kilometrem w tym biegu. Osobiście bardzo lubię, gdy tak usytuowana jest meta (identycznie jest na Półmaratonie Radomskiego Czerwca - oj tam to mają piękny stadion!). Z boku trybuny, tartan pod nogami (oj jak ja lubię czuć tartan pod nogami!). Idealnie. 



Finalnie dobiegłam jako 6. kobieta, a trzecia w swojej kategorii wiekowej K20. Co prawda podczas dekoracji stałam na pierwszym miejscu w swojej kategorii, co szczerze mnie zdziwiło, ale to dlatego, że organizator nie chciał, żeby osoby stające na pudle w klasyfikacji OPEN i w kategoriach wiekowych się dublowały. W związku z tym.. otrzymałam statuetkę za 1. miejsce w K20. Ale podkreślę jeszcze raz: byłam trzecia. :) Czas jaki uzyskałam to 46:26. Ponad 4 minuty straty do pierwszej kobiety (żadna nie złamała 40 minut), ale wystarczyło, żeby cieszyć się małym zwycięstwem.


Jeśli chodzi o mój start w tym biegu to byłoby chyba na tyle, ale pozwolę sobie jeszcze na parę dodatkowych wzmianek. Uważam, że takie kameralne imprezy to świetna sprawa dla amatorów. Na pudle mają szanse stanąć osoby, które w wielkich biegach masowych, gdzie to granica między amatorami, a profesjonalistami zdecydowanie się zaciera, mają na to bardzo małe szanse. A przecież też poświęcają bieganiu masę czasu i wkładają w to mnóstwo wysiłku. I wplatają w to jeszcze inne obowiązki. Tylko biegacz amator wie, jaki to czasem heroizm! :) Po drugie można spotkać wiele inspirujących osób, jak np. niewidomy pan ze swoją przewodniczką, który to ukończył około 150 maratonów na całym świecie; mężczyzn i kobiety w kategoriach 50-60, którzy wyglądają młodziej o dobre 10 lat i wykręcają świetne wyniki - czy jest lepszy przykład na to, że bieganie to świetny sposób na życie? Tacy biegacze to najlepsi ambasadorzy biegactwa! I oczywiście osoby na wózkach inwalidzkich, które zawsze bardzo podziwiam za siłę (głównie psychiczną) i wytrwałość.

Bardzo wzruszający i inspirujący widok. Podziwiam! Zdjęcie pochodzi ze strony http://pruszkowbiega.pl

Tak, to był zdecydowanie dobry dzień. A wieczorem potruchtałam jeszcze ponad 7km na Młocinach ze swoim biegowym... upartym podopiecznym. Chciał się poddać mimo kolki (a jaką kwaśną miał minę!), ale mu nie pozwoliłam. :)

2 komentarze:

  1. Ahh, fajnie, że natrafiłem teraz na tą relację ;) Dobrze jest sobie przypomnieć tak ciepłą atmosferę na początku grudnia ;)!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciepła to mało powiedziane! :) upał był wtedy przeokropny!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger