maja 24, 2018

Relacja z kameralnego I Biegu Marii Grzegorzewskiej

Trzy tygodnie temu wpadła mi w oko informacja, że uczelnia na której miałam większą lub mniejszą przyjemność studiować organizuję pierwszy w swojej historii bieg na dystansie 5 km. Myślę sobie: czemu by nie wystartować? I tak też zrobiłam. 

 


W głowie tliły się jednak pewne wątpliwości. Miałam w planach wystartować w Półmaratonie Hajnowskim, który odbywał się następnego dnia i raczej tam chciałam bardziej się wykazać, więc zależało mi, aby być w dobrej dyspozycji. Niby 5 km to nie dużo i szybko można się zregenerować, ale wiedziałam też, że regeneracja ta byłaby z pewnością nieco zaburzona. Niemal od razu po biegu czekała mnie podróż z Warszawy do Czuchleb (ponad 2 godziny jazdy samochodem), a następnego dnia rano kolejna podróż z Czuchleb do Hajnówki (prawie 100 km) i start półmaratonu o godzinie 12 (w tym również kolejny przejazd autokarem z Hajnówki do Białowieży na linię startu). Brzmi na trochę szalony plan. Poza tym... chciałam zająć wysoką lokatę na tej niepozornej piątce i wyprzedzić wszystkie studentki Akademii Pedagogiki Specjalnej. :D Wahałam się więc trochę czy start w tym biegu to dobry pomysł, ale zweryfikowało to moje gapiostwo... 10 maja chciałam opłacić swój start w Hajnówce i okazało się (jej, tak nagle, prawda? jakby to nie było regulaminu tegoż biegu...), że można ją uiszczać do dnia... 7 maja. Przyznam, że zrobiło mi się strasznie przykro i żal. Byłam na siebie naprawdę wściekła. Od paru lat ten półmaraton jest na liście biegów w których bardzo chciałabym wystartować i na początku kwietnia postanowiłam, że w tym roku będzie to dobry i sprzyjający moment (w głównej mierze dlatego, że logistycznie stało się to prostsze), aby to zrobić. Ale cóż... gapa ze mnie straszna. Hajnówki nie pobiegłam, w biesiadzie udziału nie wzięłam, na pudle nie stanęłam i z żubrem zdjęcia też nie mam. Całe szczęście na otarcie łez udało mi się osiągnąć mały sukces na I Biegu Marii Grzegorzewskiej...




Start w tej piątce i tak był trochę szalony nawet bez wizji brania udziału w półmaratonie następnego dnia w innym województwie... Bo i termin tego biegu był trochę nietypowy i mało korzystny. Piątek o godzinie 15... Cóż, bardzo po studencku. W związku z tym musiałam szybko teleportować się z pracy do domu, przebrać się w strój sportowy, odsapnąć 10 minut i siup do autobusu w stronę Parku Szczęśliwickiego, gdzie odbywał się ten bieg. Plan w bardzo amatorskim stylu. Rozłożenie posiłków tego dnia też było dla mnie trochę problematyczne, gdyż w zasadzie nigdy nie biegam o tej porze, ale wyszłam z założenia, że wolę być "niedojedzona" niż przejedzona (w 99% robię treningi na czczo nie licząc porannej kawy, więc mój żołądek lepiej zachowuję się gdy jest pusty niż pełny podczas biegania :P). Jakoś udało mi się z tym wszystkim uporać i kwadrans po 14 byłam już w Biurze Zawodów. Odebrałam swój pakiet startowy (i tutaj mała dygresja: start w tym biegu był darmowy, a w pakiecie była nawet bawełniana koszulka z logiem APS-u, numerem startowym, chipem i wodą źródlaną, a na każdego uczestnika na mecie czekał symboliczny medal, a dla zwycięzców... piękne puchary) i udałam się na rozgrzewkę. I tutaj zaczęło robić się ciężko...

Trasa biegu obejmowała 4 pętle (1,25 km) po Parku Szczęśliwickim. Nigdy jeszcze nie biegłam w tym miejscu, więc moja rozgrzewka stanowiła jednocześnie rekonesans trasy. Łapie sygnał GPS, zaczynam biec... i oj. Tempo 5:40/km, nogi jak z ołowiu, kostka Bauma i wściekły wiatr. I jeszcze ta pora. Przyjemna to ta rozgrzewka nie była i nie napawała optymizmem. Zrobiłam jedno okrążenie i ... jedną przebieżkę, bo jak zobaczyłam, że robię ją ledwo w tempie 5:00/km to nie chciałam się dalej dołować. Wiedziałam, że to będzie bolesne 5km, bez żadnej lekkości i z grymasem na twarzy. Ale z drugiej strony nie miałam zamiaru odpuszczać, bo przyjechałam na te zawody z bardzo konkretnym i realnym zamiarem. 


Większość uczestników biegu to byli zdecydowanie studenci, a raczej studentki APS (to dość sfeminizowana uczelnia; pamiętam, że na moim roku było chyba 5-ciu mężczyzn na około 300 studiujących osób) w niebieskich koszulkach z pakietu. Osoby z poza raczej się wyróżniały i wyglądały bardziej pro... :P Wyłapałam wzrokiem paru znanych mi z widzenia biegaczy i ustawiłam się w pierwszej linii na starcie. Krótkie przemówienia organizatorów, powitanie uczestników i z lekką obsuwą czasową ruszyliśmy. Wystartowaliśmy dosyć mocno, patrzę tempo 3:40/km - za mocno jak dla mnie nawet i przy dobrej dyspozycji. Dwie dziewczyny w niebieskich koszulkach ruszyły niczym Struś Pędziwiatr i były dobre 200 metrów przede mną. Albo są tak mocne, że nie mam z nimi szans - pomyślałam, albo trochę się zapędziły i zaraz któraś z nich opadnie z sił i nie wytrzyma narzuconego sobie tempa. Za mną w odległości około 50 metrów widziałam czwartą kobietę, ale sukcesywnie zwiększałam odległość pomiędzy nami, tak że na drugiej nawrotce już jej nie widziałam. Przyznam, że od początku biegło mi się strasznie topornie, na co wskazywała rozgrzewka przed biegiem, ale odpuszczenie nie wchodziło w grę. Na 5000 metrów tegoż biegu, ani jeden nie był przyjemny, ale z drugiej strony... tym w dużej mierze charakteryzują się starty na krótkich dystansach. Cierpienie od startu do mety... Po niecałych dwóch minutach biegu moje tętno wskoczyło już na 170ud/min, a później oscylowało w okolicach 180ud/min. A tempo zawrotne zdecydowanie nie było, ale czułam, że nic więcej nie jestem w stanie z siebie wycisnąć w takich warunkach. Na trzecim okrążeniu dziewczyna biegnąca przede mną na 2. miejscu zaczęła nieco słabnąć i z każdym metrem ją doganiałam. Trochę się wahałam, czy ją wyprzedzić, więc przez dobre 500 metrów "siedziałam" jej trochę niekulturalnie na "ogonie", ale gdy zaczęłyśmy ostatnie czwarte okrążenie uznałam, że czas postawić wszystko na jedną kartę: albo ona zrobi nagły zryw i zacznie mnie wyprzedzać, albo ja narzucę swoje tempo i wytrzymam presję (wiadomo, że lepiej gonić niż być gonionym). 




Uff. Udało mi się dobiec na 2.miejscu, jakieś 20 sekund za pierwszą kobietą. Open byłam 11. Czas: 21:48 sekund. Jakby nie patrzeć życiówka, bo ostatnio na tym dystansie startowałam chyba w 2013 roku (pamiętam, że to był bieg w Rembertowie, w słońcu dobre 30 stopni C, okropieństwo; no i biegałam wtedy jeszcze chyba bez Garmina! Cóż za zamierzchłe czasy!) ... Może nie zabrzmi to skromnie, ale wiem, że w optymalniejszych warunkach stać mnie na wynik poniżej 21min, ale tym razem czas nie był najważniejszy. Pudło bez satysfakcjonującej życiówki to też sukces. A jaki ładny pucharek udało mi się zdobyć! Zdecydowanie najładniejszy w mojej skromnej kolekcji. :) Gratulacje i uścisk dłoni rektora, pamiątkowe zdjęcia. Stanąć na pudle - mało co tak cieszy biegacza! Dla takich chwil warto trenować i czasem pomęczyć się trochę bardziej... :)   




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger