listopada 30, 2013

"Zaprzyjaźnij się z bólem, a już nigdy nie będziesz samotny"


Jakiś czas temu wzięłam udział w konkursie, w którym należało nadesłać swoją historię o tym, jak to zaczęła się nasza biegowa przygoda (konkurs organizowany był - jak się można domyślać - na fejsbuku przez Buty dla Afryki ) i udało mi się ten konkurs wygrać. Co prawda nie wydaję mi się, aby swoją historie nadesłała jakaś zatrważająca liczba osób, ale w każdym razie moją uznano za najbardziej poruszającą - nie będę jej tutaj przytaczać, bo raz: jest dosyć długa (a jak wiadomo przydługich postów prawie nikt nie doczytuję do końca), a dwa: jest w sumie dość osobista (nawet organizatorzy musieli mnie przebłagać bym zgodziła się na jej udostępnienie, bo inaczej nie mogli by mi przyznać nagrody... :P )

Christopher McDougall

Co było do wygrania? Ano książka, która zapewne większości (przynajmniej tej biegającej) choćby z tytuły jest zapewne znana, czyli "Urodzeni biegacze. Tajemnicze plemię Tarahumara, bieganie naturalne i wyścig, jakiego świat nie widział".  Na biegowych blogach można znaleźć niejedną, nie dwie, a nawet nie trzy recenzje tej książki, więc pisząc swoją nie grzeszę oryginalnością, ale czy prowadzenie bloga jest teraz czymś choć w nikłym stopniu oryginalnym? Nie sądzę, ale i tak nic nie powstrzyma mnie przed napisaniem tutaj swojej - a nóż zachęcę kogoś  do przeczytania tej pędzącej historii. 

Autorem książki jest niejaki Christopher McDougall, biegający... niczym niedźwiedź, przez co, jak można się domyślać cierpi na ciągłe kontuzje - jak nie łydka, to biodro, piszczele, ścięgno Achillesa, że już dalej nie będę wymieniać, bo to "stara śpiewka" u każdego biegacza. Próbował on odpowiedzieć sobie na odwieczne pytanie: "Jak powinno się biegać?". Pewien doktor do którego trafił "nasz" biegający niedźwiedź udzielił mu delikatnej odpowiedzi: "Bieganie dla nóg to ciężka praca" (po czym dał mu zastrzyk z kortyzonu), chcąc zapewne na dobre wyplenić z głowy bieganie swojemu pacjentowi. Christopher jednak na przekór mądrym radą lekarzy, fizjoterapeutów i innej wszelakiej maści specjalistów, nie zamierza rzucić biegania i tak o oto zaczyna się jego biegowa przygoda. Oczywiście niech nikt z was nie wyobraża sobie, że Christopher McDougall to jakiś ciężarny, otyły facet z oponkami - o nie. Pisał (piszę?)m.in dla magazynu "Men's Health", "Esquire", jeździ na snowboardzie, pokonywał rowerem górskim bezdroża Dakoty Północnej i co ciekawe, był też reporterem wojennym dla agencji Associated Press i spędził w Afryce wiele miesięcy - jak wspomina. Słowem, Chris to nietuzinkowy gość, ale bieganie było jego piętą Achillesową. 


"Wydawało mi się, że jestem zwinny i szybki niczym gazela. Tymczasem koleś na ekranie przypominał monstrum Frankensteina, które próbuję tańczyć tango. (...); a moje buciory, rozmiar 46, kłapały tak ciężko, że brzmiało to, jak gdyby ktoś wystukiwał rytm na bębnie."



Caballo Blanco i Scott Jurek





Poszukując odpowiedzi na swoje pytanie, Chris trafia przypadkiem przeglądając hiszpańskojęzyczne czasopismo na zdjęcie "Jezusa biegnącego w dół zbocza". Jak się można domyślać nie był to oczywiście żaden Jezus, ani jego krewny, a biegnący niczym gazela Indianin z plemienia Tarahumara. I mało tego - biegł on w sandałach, opasany jakąś płócienną chustą. I tak o to zainspirowany tym odkryciem Chris wkracza na swoją złotą drogę, prowadzącą go do konkluzji, iż ludzie zostali stworzeni do biegania i zostaję wielkim fanem naturalnego biegania. Na tej drodze ku prawdzie (mniej lub bardziej prawdziwej, bo moim skromnym zdaniem można spekulować od świtu do nocy, czy ludzie to, aby na pewno tacy urodzeni biegacze) poznaję wiele nietuzinkowych osób, ot, najczęściej biegających i to... wcale nie najgorzej. Wśród nich jest oczywiście Scott Jurek i inne gwiazdy świadka ultra, oraz niejaki Caballo Blanco, zwany Białym Koniem. Na osobną wzmiankę zasługuję moim skromnym zdaniem też Ken Bob Saxton, zwany... Bosonogim Tedem. Borykał się z podobnymi problemami, jak autor tejże książki i w pewnym momencie był tak zdesperowany, że chcąc posiadać buty z jak największą to możliwe amortyzacją, sprowadził sobie ze Szwajcarii taką oto parę... butów. 


Kangoo Jumps - ponoć "najbardziej sprężyste" buty na świecie...

Całe szczęście eksperyment ten zakończył się delikatnie mówiąc: fiaskiem (wyobrażacie sobie kogoś biegnącego w takim czymś, choćby bieg na 5km?). Teraz Ted biega już w zasadzie tylko boso, ewentualnie w butach FiveFingers firmy Vibram. Trzeba przyznać, że z tego Teda to pokręcony gość, aczkolwiek pokręcony raczej pozytywnie. Zresztą myślę, że Nicholas Romanov byłby całkiem usatysfakcjonowany jego techniką biegu, jak tak sobie patrzę na zdjęcia Bosonogiego Teda znalezione gdzieś w odmętach internetu. 

Bosonogi Ted

Na marginesie przyznam, że nie określiłabym siebie, jako fanki naturalnego biegania i bardziej przemawiają do mnie tabele Danielsa. Biegając wolę się trzymać z góry założonego planu i rzadko zdarza mi się takie bieganie, jak najdalej przed siebie, niczym Forrest Gump, a często właśnie o takiej "technice" mowa jest w "Urodzonych biegaczach". Nie mniej przecież Etiopczyk Abebe Bikila przebiegł boso maraton w 1960 roku podczas olimpiady w Rzymie wygrywając go i to z czasem 2:15! Poza tym bieganie "gdzie nas nogi poniosą" można w sumie określić oczyszczającym i nie mam nic przeciwko takim praktykom od czasu do czasu. Zresztą, pewnie kiedyś skuszę się na jakiś bieg ultra, ale wpierw muszę złamać 20 minut w biegu na 5km... 

Tak więc, mimo pewnego sceptycyzmu co do naturalnego biegania, polecam tę książkę z ręką na sercu - wciąga niczym wir i naprawdę można się z niej wiele ciekawego dowiedzieć (w kwestii biegania i nie tylko). Jeśli nie słyszałeś/aś o mnichach-maratończykach z góry Hiei przeczytaj ją koniecznie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger