marca 26, 2015

Do startu pozostało 3 dni...

A ja nadal nie wiem, czy wystartuję. Chodzi oczywiście o jubileuszowy Półmaraton Warszawski. Biegowej imprezy od której zaczęło się (tak to można ująć) całe moje bieganie. Nie jakiś tam bieg po podwarszawskich lasach (nic im nie ujmując...); nie jakaś tam dyszka na sprawdzenie formy. Nie jakiś tam bieg po wydmach, który zawsze idzie mi jak krew z nosa. To PÓŁMARATON WARSZAWSKI... I to jeszcze z nową, rewelacyjną, szybką i prostą trasą. Idealną na robienie życiówek. Serce mi się kraje, gdy na to patrzę... :



Od dnia nieszczęsnego wypadku (czyli dwóch tygodni) mój najdłuższy, ekhem... "trening" wyniósł 15 min. Po tym czasie kolano odmawiało posłuszeństwa i odmawia nadal. Dzisiaj wytrzymało 11 min (jedynym "pocieszeniem" było to, że biegłam nieco szybciej niż w poprzednich dniach próby, ale szybko to nie było i tak - mówiąc szczerze: ślimaczano wolno!). W zasadzie to nie powinnam zapewne w ogóle nawet próbować biegać, tylko spokojnie poczekać, aż kolano w pełni się zregeneruję. Ale o jakim "spokojnie" może tu być mowa, kiedy przede mną 2 starty do których przygotowywałam się od września/października? Gdybym to się stało chociaż 2 miesiące wcześniej, to może i na zdrowie by mi wyszło. Zregenerowałabym się, odpoczęła psychicznie. Ale w takim momencie, tuż przed docelowymi startami, to raczej przyprawia mnie to o depresje, a co do regeneracji: to tak, (re)generuję mi się dodatkowa warstwa sadła. 

Stoi nade mną wielki znak zapytania. Obiektywnie rzecz biorąc powinnam odpuścić. Po co się tak katować psychicznie i naciągać strunę nerwów (jeśli można to tak określić) do granic możliwości? Nie wiem. To znaczy wiem doskonale. Miesiące treningów, poświęcenia, kubłów potu, parę opakowań wazeliny, słowem... ja naprawdę włożyłam całe swoje serce i łydki w te przygotowania. A przez jakiegoś za przeproszeniem idiotę (czemu ja byłam taka miła dla tego faceta i mówiłam jak mantrę "naprawdę nic się nie stało, nic się nie stało..."), który zapomniał, że zielone światło dla pieszych, to zielone światło dla pieszych, a nie dla kierowcy? Gdybym go teraz jakimś przypadkiem spotkała, to powiedziałabym, że "Stało się i to dużo się stało! To zrujnowało moje półroczne przygotowania do półmaratonu i ... maratonu!". 

Ostateczną decyzję podejmę... dzień przed półmaratonem. Jeśli w sobotę rano nie będę w stanie przebiec chociaż 5 km, to rezygnuję. Z wielkim bólem, ze łzami w oczach, ale to nie miałoby żadnego sensu. I tak z szansami na życiówkę się już pożegnałam. Ale nie zawsze biega się po życiówki. To byłby bieg symboliczny. Teraz 30 min biegu byłoby dla mnie czymś na miarę cudu. A cóż dopiero półmaraton (a pomyśleć, że jeszcze 3 tygodnie temu bez żadnego bólu i większego zmęczenia, ba! dla regeneracji po ciężkim treningu, robiłam sobie 20 km biegu w tempie konwersacyjnym 5:20min/km ...).

Konkludując: trzeba sobie powiedzieć szczerze i wprost - liczę na cud. Jeśli bywają przypadki, że ludzie siwieją przez jedną noc pod wpływem jakiś dramatycznych wydarzeń, to czemu moje kolano nie mogłoby się zregenerować w przeciągu kolejnych 48 godzin i wrócić do normalności...? Podobno ludzki organizm jest niezbadany, a tym bardziej jego możliwości. Oczywiście nie jestem na tyle naiwna by wierzyć, że forma mi wróci w 48 godzin podczas siedzenia na fotelu, albo w jakuzzi bądź saunie, ale to już osobna kwestia... 

Że już nie wspomnę o drugiej kwestii która spędza mi sen z powiek (naprawdę). Do Orlen Warsaw Maraton pozostało 30 dni, a ja obecnie nie jestem w stanie zrobić nawet 2 km w planowanym tempie maratońskim. W optymistycznym wypadku (jeśli np. za tydzień będę już w stanie biegać i ten podskórny krwiak zniknie w cholerę) pozostanie mi 3 tygodnie, żeby 1) wrócić do formy, którą miałam tak pięknie wypracowaną przed tym idiotycznym wypadkiem, 2) doszlifować formę, zrobić tapering i złamać 3:30.

To wszystko brzmi kuriozalnie. Nieprawdaż? Wiem, że przede mnę pewnie jeszcze niejeden biegowy sezon, niejeden cykl przygotowawczy, półmaraton, maraton itd, itd... Wiem (tzn. mam taką nadzieję, bo to wydarzenie raczej utwierdziło mnie w przekonaniu, że niczego nie można być pewnym). Ale powiedzieć sobie "a co mi tam, rezygnuję" po prostu nie potrafię - chyba, że będę do tego zmuszona...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger