marca 29, 2015

O tym, jak to mentalna miazga przerodziła się w kibicowanie do utraty tchu...

Jeszcze wczoraj rano łudziłam się, że jednak wystartuję w tym, jakże oczekiwanym przeze mnie biegu. Zasnęłam o pierwszej w nocy, a obudziłam się o 4 nad ranem (zresztą w ostatnim tygodniu nie raz mi się zdarzyła taka mega długa noc...). Odczekałam, aż zacznie świtać i wyszłam na ostatnią decydującą próbę. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to już totalnie bezsensu. Cuda może i się zdarzają, ale... Ale w moim przypadku tak cudnie być nie może. Po 4 minutach biegu kolano zaczęło o sobie przypominać i mówić "stop". Choć jeśli mam być szczera: mówiło od samego początku, ale ja chciałam te wołania zagłuszyć. Nie udało się. Wyłączyłam Garmina (po cholerę ja go w ogóle włączałam?) i musiałam sobie powiedzieć to wprost i bez ogródek: jutro nie wystartujesz w Półmaratonie Warszawskim. Koniec Twojej dwutygodniowej mordęgi w której każdego dnia oczekiwałaś, że dzisiaj nagle ból zniknie i pobiegniesz, jak jeszcze... 2 tygodnie temu. Koniec. Poszłam do domu, zjadłam śniadanie, a potem zaczęłam beczeć, jak bóbr. Czułam się totalnie mentalnie zmiażdżona. Wyłam z nieszczęścia. Naprawdę mało jest rzeczy na tym ziemskim padole, na których tak by mi zależało, jak na bieganiu. A tu taka kicha. Tyle przygotowań i w ogóle... Ale o tym już pisałam, więc dalej zanudzać nie będę. Po godzinie się jako tako ogarnęłam, pojechałam odebrać pakiet startowy, w planie miałam również iść na seminaria biegowe organizowane przez Magazyn Bieganie, co też uczyniłam (pierwszy był z Robertem Korzeniowskim!). Przeszłam się po expo, przymierzyłam trochę butów, które fajnie by było mieć... Ogólnie można powiedzieć, że nadal do mnie jeszcze nie docierało, że ja jutro przecież nie wystartuję. Chodziłam ze swoim pakietem sportowym, jak gdyby nigdy nic. Albo raczej: jak gdybym miała jutro stanąć na linii startu, a później przebiec linię mety z moją upragnioną życiówką. Tak się jednak nie stało. O godzinie 17 udało mi się pakiet odsprzedać i na tym bym mogła w sumie zakończyć tą opowieść, ale to nie koniec...

Pobiec nie mogłam, ale by zostać kibicem na medal było w moim zasięgu. Trochę się obawiałam, że będę ryczeć na widok każdego półmaratończyka, ale tak się (na szczęście?) nie stało. Przed godziną 11 ustawiłam się blisko mety. Była naprawdę świetnie usytuowana i marzy mi się, aby za rok organizatorzy nie wrócili do starej trasy, słowem, marzy mi się tam finiszować... Ale wracając do rzeczy. To całe kibicowanie dało mi tyle radości, tyle wewnętrznej motywacji, tyle przemyśleń na temat tego, jak fantastyczne jest bieganie, że naprawdę słowami nie sposób tego opisać. Obserwować z boku to całe wydarzenie było dla mnie naprawdę fantastyczne. Widząc niektórych biegaczy i wiedząc na jakie czasy biegną i jakie chcą złamać, byłam parę razy bliska zawału, gdy istniała obawa, że np. zabraknie im paru sekund. Ale na szczęście większości z nich się udało. :) Niektórym nawet udało mi się osobiście pogratulować tuż po dekoracji, co było dla mnie prawdziwym zaszczytem i bardzo pozytywnym doświadczeniem. Może zabrzmi to górnolotnie, ale po tym kibicowaniu jeszcze bardziej pokochałam ten cały Półmaraton Warszawski i za rok, jeśli dane mi będzie w nim wystartować i nabiegać jeszcze lepszą(!) życiówkę niż miałam zamiar w tym roku, to będzie to miało dla mnie jeszcze większą wartość. Co prawda cholernie mi przykro, że nie mogłam pobiec, ale na to już nic teraz poradzić nie mogę, a bycie kibicem też może trochę zmęczyć... Nie wiem, jakim cudem, ale od tego żarliwego kibicowania, aż mi się zrobił mały pęcherz na jednym palcu u dłoni... Poważnie! 

Moja niecierpliwość serca (i łydek) już trochę ostygła. W tym tygodniu koniec z próbami biegania, które kończyły się klapą i każdego poranka przyprawiały mnie o depresje. Dam się spokojnie wchłonąć temu podskórnemu krwiakowi. Nad tym kontroli niestety nie mam i nic na siłę nie zmienię. Do Orlen Warsaw Marathon został jeszcze miesiąc. Ale nie jestem w stanie nic kompletnie zaplanować. Jak to napisała mi kiedyś moja wychowawczyni z podstawówki w moim pamiętniku (Boże drogi, ileż to lat minęło): Cierpliwość to ostatni klucz, który otwiera drzwi... Chyba miała rację.


2 komentarze:

  1. W 2013 roku tuż przed Maratonem Warszawskim złapała mnie grypa. Strasznie żałowałem, że nie mogę pobiec. Ale na pewne rzeczy wpływu nie mamy.
    Pamiętaj też, że każda historia ma swój epilog. Pół roku później zadebiutowałem w maratonie w swoim Lublinie i było wspaniale. Z perspektywy czasu nie żałuję, że stało się tak jak się stało. Głowa do góry. Wkrótce wszystko wróci do normy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Fido! Mam wrażenie, że ta historia z potrąceniem przez auto już po części ma swój epilog, ale o tym napiszę pewnie za jakiś czas osobnego posta. Jak człowiek biegać nie może to do głowy przychodzi tyle refleksji na temat biegania (swojego, jak i biegania ogólnie, jako hm, stylu życia, wartości itd), że to aż... głowa mała! Co więcej: mam nadzieje, że ten epilog jeszcze się piszę i z perspektywy czasu uznam, że ten kierowca lepiej trafić nie mógł (no dobra, trochę sobie żartuję :P)...

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger