kwietnia 26, 2015

Czasem trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie DOŚĆ, czyli o lekcji pokory na Orlen Warsaw Marathon

Przez ostatnie 2 tygodnie nic nie pisałam, ale za to mogłam w końcu trochę pobiegać po felernej miesięcznej przerwie w bieganiu po moim jakże felernym wypadku samochodowym. Treningiem rzecz jasna bym tego biegania nie nazwała - ot takie truchtanie (pierwszy tydzień ze średnim tętnem przedzawałowym, następny już ciut lepiej, ale zdecydowanie bez szału) by jako tako wrócić do formy. Ale czy "jako tako" to wystarczająco na maraton? Teraz już wiem, że zdecydowanie NIE. Maraton to wyzwanie, to królewski dystans, to nie zabawa w kotka i myszkę. Teraz już wiem to na 100%. Ale potrzebowałam przekonać się o tym na własnej skórze. Liczenie na cud w tym wypadku to objaw głupoty, a nie wiary, że jakoś to będzie. Ba! Że będzie dobrze. Nie będzie, bo na wynik w maratonie trzeba sobie zapracować. No chyba, że kogoś satysfakcjonuję bieg w stylu "oby się wyrobić zanim zaczną zbierać zawodników z trasy... 5h 50 minut to będzie dobry wynik." Ale przejdźmy do relacji z biegu.

Start godzina 9:30. Musiałam wejść do strefy startowej biegnących na wynik w przedziale 03:00 - 03:30, bo kiedy zapisywałam się na maraton taką zaznaczyłam (i na czas w tych granicach jeszcze 2 miesiące temu się przygotowywałam). Trochę chciało mi się jeszcze po raz enty to Toi Toia, ale to już chyba bardziej z obawy, że jakaś przygoda tego typu spotka mnie na trasie niż realna potrzeba. Zaczęło się wielkie odliczanie: 10... 5, 4, 3, 2, 1... Ruszamy. Pierwszy kilometr nie za szybko, nie za wolno: 5:19. W tłumie biegnie się zupełnie inaczej niż na treningach - tak jakby od innych biegaczy emanowała jakaś tajemnicza moc, dzięki czemu niesie człowieka, jak na fali. Przynajmniej przez pierwszą część biegu... Na trzecim kilometrze przebiegam pod swoim blokiem (wtedy jeszcze nie kusiło mnie by zejść z trasy). Mama kibicuję, macham jej, jest bardzo dobrze. W nogach lekkość, w głowie wiara, że uda się zrealizować chociaż plan minimum. Pierwsze 5 km przebiegam ze średnim tempem 5:02 (tj. 25 minut 13 sek). Druga piątka identycznie (!),  czyli na 10km mam czas 51 min 51 sek. Tempo na wynik w okolicach 3 godziny 32 min. Taki czas byłby dzisiaj niemal szczytem moich marzeń. Na 15 kilometrze tempo w zasadzie nadal takie samo. Nadal tli się szansa. Zmęczenie już trochę daję się we znaki, ale nie na tyle by mu się poddawać - w zasadzie nadal jest lekkość. Po 18 kilometrze jednak to felerne kolano daję o sobie znać. Szczerze mówiąc tego się najbardziej obawiałam na tym etapie biegu. To właśnie 18 km było moim najdłuższym "treningiem" od czasu mojego wypadku. Więcej nie biegałam od półtora miesiąca. Staram się jednak ignorować ten dyskomfort, ale na tym etapie biegu nie wróży to dobrze. To przecież nie jest jeszcze nawet półmetek. No, ale biegnę dalej odmawiając pod nosem "Aniele Boży..." i "Pod Twoją obronę...". Nie wiele to jednak pomaga. Tempo zaczyna spadać do 5:14. Kolano zaczyna być coraz bardziej upierdliwe. Dobiegamy do Powsina. Gdzieś na ulicy Jana Rosoła, bądź Relaksowej (piękna nazwa w tych okolicznościach) znajduję się półmetek, który mijam z czasem 1 godz. 50 min. Robi się naprawdę kiepsko. Ból w niedoleczonym kolanie coraz bardziej karzę mi się zatrzymać. Co robię przy punktach z odżywianiem. Zjadam trochę czekolady, zagryzam banana. Spadam do tempa 5:30... Makabra. Towarzyszy mi jakiś pan stwierdzając, że się do mnie doczepi, bo dla niego takie tempo jest okej. Uśmiecham się krzywo i myślę sobie "dla mnie jest tragiczne"... Gubię go jednak (albo on mnie) na kolejnym punkcie z izotonikami. Zaczynam szukać, jakiegoś ambulansu żeby mi spryskali to kolano czymś schładzającym, ale niestety nie znajduję takiego pocieszenia w bólu. Coraz bardziej czuję, że to już nie ma sensu. W 5 - 6 godzin pewnie się doczłapie do mety (limit ukończenia wynosi 6h), ale cholera... Dla mnie takie coś nie ma kompletnie sensu, a tym bardziej nie ma nic wspólnego z bieganiem. Poczłapać to ja sobie mogę w parku pod domem. Spacerując Galloweyem przez niemal 3 km, zrezygnowana już nieco tą farsą, nagle w okolicach 25 natykam się na pacemakerów prowadzących grupę biegaczy na wynik w okolicach 3:45. Wyglądają na mega sympatycznych, zabawiają biegnących, jakimiś historycznymi anegdotkami (byliśmy parę kilometrów przed Wilanowem). Myślę sobie "dołączam do nich". Wycisnęłam z siebie, jakieś nieznane mi jeszcze minutę temu pokłady energii i staram się ich kurczowo trzymać, a w zasadzie trzymać ich tempo, które jak na moje bolące kolano, wydawało się być całkiem znośne. Biegną równiutko (szczęśliwi Ci, którzy trzymali się ich od startu do mety - będąc przygotowanymi na wynik rzędu 3:45 - oby wszyscy pacemakerzy tak świetnie prowadzili!) tempem 5:20-5:23. Gdyby nie mój brak treningów ostatnimi czasy i to kolano, to bieg z nimi byłby dla mnie spacerkiem i czystą przyjemnością! Ale nie tym razem, choć z początku zaczynam wierzyć, że a nóż - widelec, dam radę dobiec w tym tempie do mety. W grupie siła - mijamy 26, 27, 28, 29 kilometr.

ORLEN WARSAW MARATHON
6943 | SELMOWICZ Emilia | 1991 (K-20) | Warszawa (POL) 
NazwaCzas
rzeczywisty
Czas
netto
Różnicamin/kmkm/hCzas
brutto
Msc
open
Msc
płeć‡
Msc
kateg
Tempo
na ...
5 km09:57:43.3700:25:1325:1305:0211.9000:26:382014712603:32:48
10 km10:22:56.8000:50:2625:1305:0211.9000:51:512151752603:32:48
15 km10:48:21.8001:15:5125:2505:0311.8701:17:162249792903:33:21
20 km11:14:48.9701:42:1826:2705:0611.7301:43:432355863003:35:49
21.097 km11:22:57.4901:50:2708:0905:1411.4601:51:5226421073603:40:54
25 km11:46:47.6002:14:1723:5005:2211.1702:15:4230481435003:46:38
30 km12:16:07.3402:43:3729:2005:2711.0002:45:0232631705403:50:07
35 km
40 km
Meta
DomTel-Sport
©by Pilar 2007-2015(0)
Generowanie
0.010526895523071 s

Kolano i brak długich treningów ostatnimi czasy karzą mi się jednak kategorycznie zatrzymać. No i jeszcze te moje zajechane Glide Boosty (mają około 4 tysiące kilometrów na liczniku, ale uznałam, że biec w nowych butach byłoby jeszcze gorszym rozwiązaniem) też nie pomagają. Jak się nie jest "obieganym" to bieganie eee naturalne odpada. Ale to już osobna kwestia. Do 32 kilometra idę. Idę bardzo powoli wypatrując punktów odżywiania - bananik i trochę czekoladki na pocieszenie - why not? Przy Alei Witosa schodzę z trasy i kieruję się na przystanek autobusowy (trochę kiepska sprawa, że podczas maratonu mała jest szansa, aby osoby, które chcą zejść z trasy nie miały możliwości podwózki do miasteczka biegaczy przy stadionie). Czuję na sobie trochę podejrzliwe spojrzenia, typu: "czy ta dziewczyna nie zamierza przypadkiem podjechać sobie parę przystanków by nadrobić z czasem?". Ale cóż, nie przejmuję mnie to. Zrobiłam co mogłam podczas tego biegu. Niby była opcja, aby te pozostałe 10 km przejść spacerkiem, ale "wbiegnięcie" na metę z czasem o godzinę gorszym niż np. ten jaki nabiegałam rok temu (3:55), notabene i tak kiepski, byłoby dla mnie jeszcze większą porażką niż racjonalne zejście z trasy. Bo niby jaki miałoby sens doprowadzać swoje (już i tak bolące) kolano do jakiejś poważnej kontuzji, z której mogłabym wychodzić przez kolejne miesiące, co uniemożliwiłoby mi bieganie choćby tych 12 km dziennie, by powoli wracać do formy? Albo reanimowanie mnie na linii mety... 



Mam dopiero 24 lata, niektórzy bardzo dobrzy amatorzy dopiero zaczynali w tym wieku swoją przygodę z bieganiem. Nie postawiłam jeszcze kropki nad i. Nie postawiłam nawet jeszcze "i"... Wierzę, że tak naprawdę jeszcze prawdziwe bieganie przede mną, a ukończenie jednego maratonu z kiepskim czasem (gdyby to miała być jeszcze walka o wartościową życiówkę, to co innego) by dostać ten blaszany medal i zostać pseudo zwycięzcą w swoich oczach, uważam za "grę" nie wartą świeczki, a w zasadzie za nonsens. Oczywiście pisząc te słowa nie chce nikogo obrażać - może dla niektórych ukończenie maratonu na granicy zawału, z twarzą zombi, sylwetką jak podczas zbierania grzybów i czasem dalekim od tych, jakie osiągają osoby, które realnie trenują do królewskiego dystansu, jest sukcesem. Ja jednak mam w tej kwestii dosyć radykalne podejście i mimo wielkiego bumu na bieganie, sądzę, że akurat maraton nie powinien być dla wszystkich dostępny. Jest tyle innych świetnych imprez biegowych - a to na piątkę, dychę, 15 km, albo nawet półmaraton. Może ich ukończenie nie wygląda tak spektakularnie, ale czy nie lepiej dobrze ukończyć krótszy bieg niż na granicy dwóch światów katować te 42 km przez 5-6 godzin? Nie wiem, może się mylę, ale np. niejaki Bogdan Barewski biegający w klubie Warszawiaky obrazuję to co mam na myśli i który pokazuję, że nawet w kategorii M-60, można świetnie biegać, jeśli... się realnie biega. Osiągnął dzisiaj czas, którego mogą mu pozazdrościć tysiące ludzi w moim wieku, jak i w kategoriach 30,40,50. Dotarł dzisiaj na metę z czasem 2:54 i to jest dla mnie właśnie prawdziwe zwycięstwo. Lata biegania, z pewnością tysiące kilometrów w nogach i proszę bardzo. Można? Można. Tylko cierpliwości. I rozsądku. Jeśli jeszcze o rozsądku mowa: może niektórym biegaczom znany, niejaki Wojciech Kopeć (z rekordem życiowym w maratonie 2:17:22) zszedł dzisiaj z trasy na 26 km. Ci co śledzą jego bloga, wiedzą, że przygotowywał się do tego startu przez ostatnie 3 miesiące będąc w Peru. Zainwestował w to ogromne pieniądze, rozłąkę z najbliższymi, że już o hektolitrach potu nie wspomnę. Wiedział, że nie utrzyma założonego tempa (biegł chyba na wynik w okolicach 2:10-11) i uznał, że najrozsądniej będzie zejść z trasy. Mógł pewnie zakończyć ten bieg nawet i łamiąc 2:30, co dla 95% uczestników wszelakich biegów ulicznych jest szczytem marzeń (nigdy nie spełnionych). Ale po co? Czy po to jechał do Peru i ciężko tam trenował? Teraz szybko się zregeneruję i kto wie, czy w tym sezonie jeszcze nie złamie życiówek na innych dystansach, by odbić sobie ten nieudany dla niego start.


Na koniec dziękuję osobom, które mi kibicowały (jeśli dotrwały do tego akapitu..)  i czekały na mnie na mecie (mojej mamie też, która stała na 3, a potem 37 km - przez prawie 2 godziny! - na który niestety już nie dotarłam; choć pewnie tego nie przeczyta :P ). Przyznam, że schodząc z trasy to głównie chyba Was mi było szkoda... Że gdzieś tam na mnie czekacie, wypatrujecie, a przed maratonem wysłuchujecie moje gadanie o bieganiu, albo czytacie moje smsy-eseje na ten temat. Mam nadzieje, że jeszcze będę mieć okazję przywitać Was za metą z czasem, który by mnie satysfakcjonował i który sobie ciężko wytrenuję. Wtedy czułabym się prawdziwym zwycięzcą. :) Dzięki za słowa pocieszenia i głos rozsądku, że według Was postąpiłam właściwie. No i dzięki za kebsika - nie tylko węglowodanami biegacz żyje... :P

2 komentarze:

  1. Cholera, nie wiem czy ja zeszedł bym z trasy. Nie zrozum mnie źle - nie jestem typem kolekcjonera medali, ale jak długo dajesz z siebie 100% (nawet jeśli przy bólu kolana oznacza to spore ograniczenie tempa) to i tak możesz uważać siebie za zwycięzce. Czas na mecie nie gra tu roli - jest tylko dodatkiem. Ale to tylko moje zdanie.
    P.S. Dzięki Tobie dowiedziałem się, że nie tylko w Lublinie jest ulica Relaksowa (mieszkam na niej) :)
    Głowa do góry. Najlepsze przed Tobą

    OdpowiedzUsuń
  2. Sęk między innymi w tym, że ja idąc już tym "spacerkiem", który przypominał bardziej Drogę Krzyżową, nie czułam, że daję z siebie 100%. Czułam, że już tak naprawdę nic z siebie nie daję, nie czułam bym dzięki temu uważała siebie za metą za zwycięzce - podejrzewam, że aż nie mogłabym patrzeć na swój wynik, jaki osiągnęłam na mecie idąc przez ostatnie 10 km... Za wszelką cenę mogłabym powalczyć o życiówkę, ale katowanie się i doprowadzanie do poważnej kontuzji (bo nie sądze by to nie odbiło się w taki sposób na moim kolanie) tylko po to, aby zmieścić się w limicie 6 godzin, nie ma dla mnie wiele z bieganiem wspólnego. Pewnie opcja przetoczenia się przez metę z kontuzją i bladą, jak ściana twarzą byłoby bardziej romantycznym i heroicznym scenariuszem, ale wolę w takim stanie łamać w przyszłości np. 3:10, albo 3 godziny niż teraz niszczyć sobie zdrowie i nie móc trenować np. przez najbliższe parę miesięcy. Nic bym sobie tym nie udowodniła - prócz (w moich oczach) zapewne głupoty. A nie ukrywam, że mi na wynikach zależy. Mam nadzieję, że kolejne sezony będą dla mnie bardziej łaskawe, bo w tym, nie "oddał" mi na zawodach, ani jeden trening... :P

    P.S. Nie uważam, że jesteś kolekcjonerem medali (btw. gratuluję nowej życiówki na dychę! moim zdaniem z taką możesz spokojnie atakować złamanie 4 godzin w maratonie! :)) i dzięki za słowa otuchy!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger