lipca 04, 2015

Przełamanie niedomagania, czyli o Półmaratonie Radomskiego Czerwca

Czas najwyższy skrobnąć jakąś relację. Upał na dworze straszny (istna Sahara), więc moje szare komórki nieco odmawiają posłuszeństwa, ale postaram się uwinąć w miarę prężnie...


Co prawda prężnie niestety nie poszedł mi ten Półmaraton Radomskiego Czerwca, ale i tak uważam go w pewnym sensie za udany. Podobnie jak w ubiegłym roku przyjechałam do Radomia dzień wcześniej i nocowałam w MOSiRze, tym razem jednak nie na sali gimnastycznej, a w tak zwanej "Herbaciarni", gdzie zostałam pokierowana. Z początku zapowiadało się na to, że będę ją mieć sama dla siebie (obok w innym pomieszczeniu nocowało trzech mężczyzn), jednak po jakimś czasie zapukał do drzwi trochę ekscentryczny, głośny pan... Jak się okazało (zresztą nie trzeba było długo czekać, aby się przedstawił i zaczął opowiadać swoją historię życia, a bardziej raczej przechwalać się swymi biegowymi i nie tylko poczynaniami) był to dość znany w środowisku biegaczy (i kibiców?) Bosonogi Biegacz - Paweł Maj. Och, czego to ja nie usłyszałam z jego ust!





Podobno biega maratony niemal co tydzień (to był jego chyba ogólnie 280 udział w zawodach), ze swoich stóp zdziera rocznie dwie szklanki skóry, jest dziennikarzem samoukiem, chce nakręcić film o Smoleńsku, za biegi to raczej nie płaci, tylko dzwoni do organizatorów z wiadomym zapytaniem, a jutro pobiegnie trzymając dwie flagi: w jednej ręce flaga Polski, w drugiej flaga Radomia... Cóż, przyznam, że trochę mnie ta jego gadanina (brzydko mówiąc) irytowała, a gdy przyszedł o 21 z paroma browarami, pomyślałam sobie "Chryste, co za kolo...", to jednak po przeczytaniu jego historii (klik), która ukazała się ostatnio na stronie Runners Word, to trochę żałuję, że patrzyłam na niego z lekkim pobłażaniem. W sumie wybrał sobie ciekawy sposób na życie. Niespecjalnie czymkolwiek się przejmuję, biega boso bez spiny na wyniki i ma fun, jakiego niejeden człowiek, który posiada fortunę na koncie, mógłby mu pozazdrościć. 

Elita biegu parzy sobie kawkę...
Mimo tak doborowego towarzystwa udało mi się zasnąć o przyzwoitej godzinie, a rano obudzili mnie... Kenijczycy, którzy przyszli wraz ze swoim trenerem zaparzyć sobie kawę, bo przecież, jak wspomniałam, była to herbaciarnia. Przyznam, że sytuacja była dla mnie naprawdę komiczna - leże sobie na materacu, a tu nagle wchodzi elita biegu zrobić sobie kawkę i jeszcze stara się być, jak najciszej, żeby mnie nie zbudzić (i bosonogiego biegacza :P). Komedia po prostu!

Noc i poranek miałam jak widać pełne atrakcji. A bieg się przecież jeszcze nie zaczął.

Start zaplanowany był o godzinie 10. Wpierw zrobiłam sobie małą rozgrzewkę na stadionie (Radom ma przepiękny stadion), nie czułam w nogach specjalnej mocy, ale też nie planowałam tego dnia się żyłować. Plan był taki, żeby pobiec w swoim tempie maratońskim, które miałam wytrenowane przed felernym wypadkiem i zobaczyć, jak się będę czuła. W końcu ostatni długi trening w tempie maratońskim robiłam w marcu... Jeśli przy okazji udałoby się zrobić chociaż mini życiówkę - super. O łamaniu 1:40 wolałam nie myśleć, bo to obecnie dla mnie zbyt frustrujące, że zimą spokojnie bym taki wynik zrobiła, a teraz nie wiem, czy uda mi się nabiegać na zawodach to, co jeszcze parę miesięcy temu robiłam na treningu.
W każdym razie...



Start. Pierwsze kilometry biegnie mi się bardzo lekko i za szybko, co później da o sobie niestety znać. W okolicach piątego kilometra rozwiązuję mi się sznurówka (niech to szlag) i tracę około 20 sekund. Niby nie dużo, ale gdyby nie ten fakt, to pewnie bym poprawiła swój ubiegłoroczny wynik o 15s. :P Biegnę dalej, trasa robi się trochę mało sprzyjająca, bo zamiast po asfalcie, wiedzie po kostce brukowej przez główny deptak w Radomiu. Dalej w sumie nic ciekawego się nie dzieje, staram się trzymać jako tako tempo, choć nie jest to łatwe, gdyż trasa do płaskich nie należy. Ciągłe wahanie góra-dół powoduje szarpanie tempa, co przynosi w moim przypadku mały kryzys na 10 km. Trochę wcześnie, jak na półmaraton, ale na szczęście na 13 km, udaję mi się z tego wykaraskać i odpędzić myśli typu "od dzisiaj biegam tylko dla przyjemności". Spada mały deszcz, który po paru minutach zamienia się... w ścianę deszczu. Do oczu napływa mi mieszanka potu z deszczówką, przez co prawie nic nie widzę i biegnę z przymrużonymi oczami, gdyż szczypanie staję się mocno upierdliwe (oczywiście zapomniałam ze sobą zabrać opaski na nadgarstek). W okolicach 14 kilometra (może wcześniej) uczepiam się ogona jednego pana, który zdaję się biec dosyć równo, nie szarpiąc tempa. Można powiedzieć, że był to taki biegowy drafting, ale mam nadzieje, że bardzo to temu panu nie przeszkadzało, zresztą gdyby nie kibice, to pewnie nic by mnie zdradziło... Miałam nadzieje, że owy pan nie będzie mieć większych kryzysów i za metą podziękuję mu za swego rodzaju pomoc, jednak na 18 km przy jednym z punktów z izotonikami zgubiłam "swojego" niepisanego zająca i został on niestety w tyle. Tak więc dalej już musiałam radzić sobie sama. W sumie do mety obeszłam się już bez jakiś większych kryzysów, tempo maratońskie wyszło mi przepisowe: średnia 4:50min/km, zdobyłam się na całkiem znośny finisz (aż panu upadł medal kiedy mi go wręczał), a pół godziny po biegu praktycznie nie czułam zmęczenia - nic mnie nie bolało, ani nic z tych rzeczy.


Mogę więc wnioskować, że zdecydowanie nie był to bieg na 100% moich możliwości, ale po prostu nie byłam na takie bieganie przygotowana. Od wypadku zrobiłam parę treningów w tempie progowym, trochę podbiegów i choć kilometraż nie był jakiś najmniejszy (w sumie nieprzepisowo duży, jak na wracanie do formy), to jednak pod względem wydolnościowym cholernie dużo mi brakuje do formy, jaką miałam zimą. Ale nic to, mam nadzieje, że do niej wrócę, a potem zrobię jeszcze lepszą. No i jeszcze jeden wniosek biegowy na koniec: muszę biegać więcej półmaratonów, bo jednak 1 lub 2 na rok to trochę kiepawo, a mimo, że tak nie lubię biegać dyszek, to startuję na tym dystansie z pięć razy więcej...

Jeśli chodzi o samą imprezę, to uważam, że Półmaraton Radomskiego Czerwca to naprawdę godne polecenia zawody. Co prawda szkoda, że trasa z porównaniem do ubiegłego roku została zmieniona, ale wszystkiego mieć nie można. W pakiecie fajne szklanki, ręcznik, koszulka, a wpisowe bardzo niskie. No i ten stadion, którego Warszawa może pozazdrościć! Co prawda nie wiem, czy za rok trzeci raz z rzędu znowu tutaj wystartuję, gdyż rozważam Nocny Wrocław Półmaraton (mimo, że nie lubię biegać wieczorem), który z reguły odbywa się w podobnym terminie , to jednak bez wątpienia postaram się kiedyś jeszcze zmierzyć z radomskimi ulicami! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger