września 20, 2015

Do startu pozostało: 6 dni 19 godzin 49 minut...

Tak dawno nic tutaj nie pisałam, że aż wstyd. Zdążyłam w tym czasie przejechać ponad 1000 km po Niemczech i Danii rowerem, przekoziołkować przez kierownicę i nieźle się poharatać, co uniemożliwiło mi trenowanie po powrocie z wyprawy przez 2 tygodnie... 


Jakby tego było mało 3 tygodnie temu wylądowałam w szpitalu, gdyż przez ... ekhem, mocną biegunkę trwającą prawie tydzień, tak się odwodniłam, że aż zemdlałam w domu chcąc zaparzyć sobie herbatę, co skończyło się tym, że przyjechała po mnie karetka, która zawiozła mnie pod kroplówką do szpitala. Nawet nie mogli mi pobrać krwi do badań, bo przez to odwodnienie była zbyt gęsta i tylko mnie pokuli w czterech miejscach... To tak w skrócie. 




Już nawet nie będę wspominać o załamaniu nerwowym spowodowanym m.in tym, że dla ludzi z moim wykształceniem nie ma pracy w tym kraju mlekiem i miodem płynącym i po odbyciu prawie 30 rozmów o pracę miałam już wylądować na kasie w kerfurze. Tak się jednak na szczęście nie stało i obecnie niczym znany większości zapalonym biegaczom Bill Rodgers jestem pedagogiem specjalnym na etacie od godziny 9:30 do 17:30, co jak można się domyślać, wymaga ode mnie niezłej mobilizacji, organizacji i samodyscypliny, aby wyrobić się z treningiem maratońskim. A jako, że trening traktuję poważnie i nie lubię schodzić poniżej 90 km tygodniowo, a prócz tego nie przepadam za bieganiem wieczorem, to zdecydowałam się na wstawanie o 5:30 razem z kurami i o 6 jestem codziennie już na biegowej orce. 

W Dojczlandii dzień po wypadku u dobrej niemieckiej rodziny...



Mimo wszystko, po tych perturbacjach i małych rewolucjach, zdecydowałam się na start w Maratonie Warszawskim. Jednym z głównych powodów jest fakt, że w tym roku ponoć ostatni raz meta ma znajdować się na Stadionie Narodowym, a mi zawsze marzyło się tam finiszować. Może to i dziecinne, jak i prozaiczne, ale od ostatnich dwóch lat zawsze kibicowałam maratończykom tego dnia i wzruszałam się, jak obcy ludzie wbiegają na Narodowy po tym katorżniczym wysiłku i nieco im zazdrościłam żałując, że nie byłam wtedy gotowa na start. Teraz też w 100% nie jestem. Przynajmniej w mojej opinii, gdyż mój trening daleki był od ideału, pełen nieplanowanych przerw, co skutkowało tym, że zamiast szlifować formę, musiałam ciągle usilnie do niej wracać...

Ale myślę sobie, że te kilometry przebiegnięte w ubiegłym sezonie muszą mi oddać, a było ich naprawdę dużo. Królewski dystans to zweryfikuję, a tymczasem trzymajcie ludziska kciuki, aby w tym ostatnim tygodniu nie potrącił mnie żaden samochód, nie złapała żadna biegunka, ani nie zaraziło żadnym rota-wirusem, któreś dziecko w przedszkolu...

Od jutra płuczę się z węgli. Niech mi łydka mocną będzie!

2 komentarze:

  1. No właśnie o tym samochodzie miałem napisać. Uważaj tym razem na przejściach dla pieszych i nic nie kombinuj w ostatnim tygodniu. Jak mawiają eksperci: ostatni tydzień przed maratonem to za mało, żeby cokolwiek poprawić, ale za to wystarczająco długo, żeby wszystko zepsuć ;)
    Będzie dobrze. Trzymam kciuki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Od tamtej pory oglądam się na przejściach dla pieszych po 2x na każdą stronę... :) Dzięki! :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger