października 09, 2015

Niepołamany 37. PZU Maraton Warszawski ...

Jak już wcześniej pisałam moje przygotowania do tego maratonu były nieco zaburzone... Wypadek na rowerze, trzy tygodniowa przerwa w bieganiu, zemdlenie i wizyta pod kroplówką w szpitalu, znowu przerwa w bieganiu... To wszystko, a nawet więcej innych "przygód" nie powstrzymało mnie jednak przed startem i chęcią finiszowania (w glorii i chwale) na Stadionie Narodowym.


Tym razem rozsądek siedział cicho w kącie, a na pierwszym planie pojawiły się emocje. Naprawdę święcie wierzyłam, że mój plan minimum jest do zrealizowania (pobiec w okolicach 3:35-3:39), a przy dobrych wiatrach nawet plan maximum, czyli złamanie 3:30. Moje maratońskie marzenia jednak nieco zrewidowała rzeczywistość i nie połamałam niczego, co by mnie satysfakcjonowało... Ale po kolei.




W poniedziałek, czyli na 6 dni przed biegiem, nie biegałam i zaczęłam dietę białkowo-węglowodanową. Ser biały, serek wiejski, brokuły, parówki, jajka... Słowem, niemal zero węgli. Chyba każdy biegacz już zna to na pamięć. We wtorek zrobiłam ostatni akcent, tj: 4x1,2km tempem progowym na bieżni. Szału nie było, tętno dosyć wysokie, łącznie wyszło wszystkiego 11,5 km. W środę bladym świtem nogi z ołowiu: 7 km bs i przebieżki 4x100m. W czwartek już odpuściłam sobie zakładanie pulsometra, bo jaki sens smarować się tą wazeliną na jakieś 7 km? W każdym razie tego ranka zjadłam pierwsze węgle od niedzieli: owsianka z bananem. Ale dopiero po treningu (wstając o 5:30 na trening raczej nic sensownego przedtem nie przełknę). W pracy również nadrabiałam węglowodanowe braki - akurat na podwieczorek było ciasto drożdżowe, więc z niekłamanym apetytem zjadłam parę kawałków... W piątek rano ostatnie 30 min truchciku - niestety nadal nogi, jak to się mówi, nie podawały, ale jeśli mam być szczera, byłam pełna optymizmu i ... gotowa do walki. Na moje szczęście tego dnia również w pracy miałam okazję nieco się podładować węglami - w przedszkolu odbywał się piknik integracyjny dla dzieci i rodziców, a co za tym idzie różnej maści smakołyków nie brakowało... 

W sobotę odebrałam pakiet startowy, przeszłam się po targach EXPO, gdzie w jednym z badań dowiedziałam się, że mój wiek metaboliczny jest na poziomie 13 - latki! Oraz ile procent tkanki tłuszczowej przydałoby mi się jeszcze zrzucić, a ile mięśniowej przybrać. Myślałam, że jest ze mną dużo gorzej, a wyszło zaledwie, jakieś 4% - karnet na siłkę już zakupiony. Posłuchałam jeszcze trochę mądrości na seminariach biegowych (brawa dla Marcina Nagorka) i poszłam do domu zjeść w końcu te miskę makaronu, jakieś biszkopty itd. Trochę się stresowałam, ale na szczęście spałam, jak dziecko...

Dzień startu. Pobudka 3 godziny przed biegiem, bułka z dżemem, mała kawa, kolejne biszkopty, toaleta razy 10... START.



Co by tu napisać... Od rana czułam, że na łamanie 3:30 raczej nie powinnam się porywać. Było dla mnie za gorąco, no i jednak rozsądek zaczął się odzywać. Czułam, że nie jestem dostatecznie "obiegana". Jednak bieg na wynik w okolicach 3:35-39 wydawał mi się całkiem realny. Wspomnę też tutaj, że mój Garmin nieźle mnie okłamywał tego dnia. Myślałam, że pierwszą piątkę biegnę w tempie około 5min/km, a na stronie wyników z międzyczasami widnieje coś zgoła innego...  W skrócie prezentowało się to tak: 



Nazwa
Name
Czas
Time
Czas netto
Net time
Min/kmProgonozowany czas
Projected time
5KM00:26:3000:26:3005:18 min/km03:43:38
10KM00:51:3900:51:3905:10 min/km03:38:00
15KM01:16:3701:16:3705:06 min/km03:35:12
20KM01:42:0701:42:0705:06 min/km03:35:12
21.1KM01:47:4801:47:4805:07 min/km03:35:54
25KM02:09:0802:09:0805:10 min/km03:38:00
30KM02:39:1002:39:1005:18 min/km03:43:38
35KM03:10:0803:10:0805:26 min/km03:49:16
40KM03:45:0403:45:0405:38 min/km03:57:42
META03:58:5203:57:2605:38 min/km


Czas zadać sobie pytanie co było powodem tego spadku tempa? Jak widać do 25 km tragedii jeszcze nie było. Ale zaraz się zaczęła. Jej tytuł brzmi: "Kolano". Niestety. Myślałam, że po nieszczęsnym wypadku, który miał miejsce w marcu (potrącił mnie samochód) już wszystko wróciło do normy z moim kolanem i ten charakterystyczny ból oddalił się już w niepamięć. Tak się jednak nie stało. Nie wiem, co jest tego powodem, ale przy dystansie dłuższym niż 25 km kolano mi nawala i mój bieg zamienia się w nieudolny trucht. Jakby kończyła mi się po tym czasie jakaś maź w kolanie, która amortyzuję ocieranie się stawów, chrząstki stawowej, czy Bóg wie, czego tam jeszcze. W kwietniu na Orlen Warsaw Marathon zeszłam z tego powodu z trasy w okolicach 30 km (wtedy ten dyskomfort pojawił się już po 18 km). Tym razem powiedziałam sobie jednak: "dobiegnę to... może to mój ostatni maraton w życiu? z takim kolanem na pewno nie będę porywać się na następne, połówki mi wystarczą... zafiniszuję na tym cholernym Narodowym choćby i po 4 godzinach udręki na trasie". Co kilometr, a nawet i częściej walczyłam by bardziej biec niż iść. Wynik przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Chciałam to tylko zakończyć i tyle. I zakończyłam.


Wynik gorszy około minuty niż debiut. Jednak na szczęście nie męczyłam tego dystansu dłużej niż 4 h...  Wydolnościowo czułam się naprawdę dobrze, a na stopach nie miałam nawet żadnego odcisku, pęcherza, ani krwiaka (tutaj należy się osobny post o butach Asics Gel-Kayano 20). Cały mój misterny plan popsuło kolano. Zniszczyło maratoński sen. Czy kiedyś uda mi się złamać czasy, które... tak bardzo chciałabym złamać na królewskim dystansie? Tego nie wiem. Ale biegam dalej - teraz maksymalnie połówki. A z kolanem zobaczymy co da się zrobić. Obecnie biorę jakieś medykamenty typu Collaflex. I naprawdę cieszę się, że w ogóle mogę biegać i pomimo braku rozsądku, jakim wykazałam się podczas tego maratonu (wola walki była silniejsza :P), nie zrujnowałam sobie kompletnie tego kolana. W między czasie zmieniłam też pracę (na przedszkole państwowe) co umożliwia mi teraz bieganie w ludzkich godzinach (już nie muszę wstawać o 5:30 na trening :P).



Moje dalsze plany? Prawdopodobnie za 2 tygodnie pobiegnę połówkę w Krakowie, a potem 10 km w Biegu Niepodległości w Warszawie. Jeszcze nigdy nie biegłam najbardziej znanej dychy w Polsce! Dobrze byłoby połamać chociaż o parę sekund stare życiówki (idą już niskie temperatury, a to mi sprzyja)... A 37. PZU Maraton Warszawski, niechaj przejdzie w moim przypadku do historii, jako niepołamany...



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger