listopada 17, 2015

O anty-życiówce na Królewskim Półmaratonie w Krakowie

Zaraz minie okrągły miesiąc od dnia, gdy miał miejsce 2. PZU Cracovia Półmaraton Królewski, w którym miałam (nieco wątpliwą) przyjemność pobiec... Jak się tam znalazłam? Jaki był mój cel minimum? Jak to wyszło w praniu i dlaczego mania biegania często przyćmiewa realny stan rzecz, a w tym przypadku zdrowia? Otóż, było tak:




Do Krakowa zamierzałam dotrzeć Polskim Busem w piątek tuż po swojej pracy. Gdyby start miał być w niedziele pojechałabym w sobotę, ale że był w sobotę, to specjalnie innego rozsądnego wyjścia nie miałam. Tak więc szybciutko z Przedszkola popędziłam z dużym plecakiem na Dworzec Autobusowy. Niestety wyjazd z Warszawy jakoś strasznie długo trwał przez co autobus miał godzinę opóźnienia, co nieco mnie zaniepokoiło, gdyż planowałam spać w Małej Hali Tauron Areny, gdzie z tego co udało mi się dowiedzieć od organizatorów mieli wpuszczać do 22. Na szczęście w Polskim Busie jest wifi, więc udało mi się zalogować na fejsbuka i dowiedzieć, że spóźnialskich wpuszczą też około 23. Bardzo mnie to uspokoiło, bo jednak szukanie noclegu o 23 w obcym mieście na dzień przed półmaratonem było dla mnie mało pociągającą opcją... Gdy dotarłam do Małej Hali Tauron Areny (notabene wcale nie jest ona taka mała) nieco się zdziwiłam, gdy zobaczyłam, że podobnie, jak ja planowało tam spać naprawdę sporo ludzi (myślę, że ze sto osób spokojnie). Doświadczona już paroma tego typu noclegami w halach sportowych, raczej byłam przyzwyczajona, że tłumów nie będzie, a wręcz przeciwnie. To jednak dało mi do zrozumienia, że Półmaraton Królewski to naprawdę duża biegowa impreza, pomimo faktu, że to była dopiero druga edycja tego biegu. Ale w sumie nie ma się co dziwić - Kraków to nie pipidówek. 


Niestety noc przespałam bardzo kiepsko, o ile w ogóle udało mi się naprawdę głęboko zasnąć. Nie wzięłam ze sobą karimaty (myślałam, że będą do dyspozycji materace, jak np. w Radomiu), więc musiałam położyć się w samym śpiworze na podłodze... Cóż, trochę twardo. Prócz tego, niemal od miesiąca byłam chora (prawdopodobnie przez to, że nie pozwalałam sobie chociaż na dwa dni przerwy do biegania nie mogłam się wyleczyć)  - kaszel, katar, stan podgorączkowy i dokuczający ząb (2 dni później wybrałam się do dentysty i okazało się, że mam 2 ubytki, w tym jeden o mały włos od leczenia kanałowego). Ale co tam! Bieg zaplanowany, opłacony i jeszcze bardzo rozsądnie myślałam, żeby zrobić życiówkę... Przecież nie mogłam nie pojechać.


Ranek był bardzo rześki, żeby nawet nie powiedzieć - zimny. Czyli, tak jak lubię. To jeszcze bardziej podjudziło moje nadzieje na życiówkę. Jednak potem się ociepliło, a ja mimo, że biegłam w krótkich spodenkach, to na górę zdecydowanie za dużo na siebie włożyłam, przez co po paru kilometrach biegu czułam się już przegrzana. A jeśli mam być obiektywna - raczej nie była to tylko kwestia przegrzania, ale stanu podgorączkowego. 

Co by się dalej nie rozpisywać, bo i nie ma specjalnie o czym jeśli chodzi o moją "taktykę" na tym biegu, to do 11 km jeszcze jako tako mi szło, ale później to była już dla mnie prawdziwa porażka. Na 18 km miałam niemal ścianę, jak na maratonie. Pomyślałam "jak to możliwe? to jakiś koszmar... nie mam kompletnie siły, a biegnę wolniej niż na zwykłych rozbieganiach...". Musiałam przejść do marszu! Na półmaratonie! Ja rozumiem, gdyby to był mój debiut, albo gdybym się zakwasiła przez mocniejsze tempo... Po prostu nie miałam kompletnie siły. Mój entuzjazm zgasł, zaczęłam wątpić w sens tego swojego całego biegania i poczułam się, jak totalny słabiak. Do 20 km rozgoryczona więcej chyba szłam niż biegłam, a na ostatnim kilometrze udało mi się nieco zmotywować i przyśpieszyć do "zawrotnego" tempa 4:42min/km... Czas na mecie. Hm, chyba sobie oszczędzę jego publikacji tutaj. Ale trzeba przyznać, że meta była świetnie usytowana i nawet jeśli czułam się przegrana w swoich oczach, to przez te parę sekund przy wbiegnięciu na nią mogłam się poczuć, jakbym pokonała Ironmena... 



Mam nadzieję, że wrócę tam za rok w dobrej formie i nabiegam coś konkretnego, bo te ciągłe wpisy o porażkach robią się już dla mnie frustrujące. Obiecuję, że następny wpis będzie zdecydowanie bardziej optymistyczny, bo chyba po ponad pół roku ciągłej niemożności dojścia do siebie po tym felernym wypadku, zaczynam wracać do siebie! 




5 komentarzy:

  1. Może po prostu potrzebujesz paru tygodni resetu. Podładuj baterie i wszystko będzie dobrze :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Paru tygodni?!! Oj, to niemożliwe w moim przypadku tak z własnej nieprzymuszonej woli robić sobie tyle wolnego... :) Ale już jest okej, dzisiaj odcinki 1200 m w tempie interwału robiłam nawet po 3:59, co jak na moje braki w prędkości jest naprawdę szybko, więc baterie powoli mi się ładują. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurna, ten wypadek to niefart straszny. I w piątek 13-go. Też nie wierzę w takie rzeczy, ale ostatni zamach w Paryżu też był w piątek 13…. Pozytywne rzeczy z Twojego 2015 roku to takie, że jednak przebieg 3000 km na rok to całkiem nieźle, muszę przyznać. I jeśli doholowałaś organizm do niezłej formy a potem zdarzyła się kontuzja to pamiętaj, że organizm też pamięta, że szybko biegał. Jak wydobrzejesz to powinien sobie szybko przypomnieć, że lekko biegałaś odcinki poniżej 4 min/km. Powodzenia w 2016 roku Emila!

    OdpowiedzUsuń
  4. Odkąd biegam nigdy nie miałam, tak długiej przerwy, ale mam wielką nadzieję, że to prawda co piszesz. A z własnego doświadczenia - myślisz, że około miesiąca zwykłych rozbiegań i II zakresu wystarczy, żeby dojść do siebie? Wiem, że to w sumie kwestia indywidualna, ale jednak jakieś tam prawidła tym całym bieganiem rządzą. :P Pewnie to okaże się w praniu, ale zapytam dla spokojnej głowy. Dzięki, czuję w kościach (i stawach...), że to będzie udany rok :)

    OdpowiedzUsuń
  5. A co do wypadku - żeby było jeszcze śmieszniej - zdarzyło się to, gdy szłam do Kościoła na Drogę Krzyżową. Potem się śmiałam przez łzy, że to potrącenie na skrzyżowaniu to była moja "Pierwsza stacja"...

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Szanuj pasję , Blogger