czerwca 14, 2016

10. Bieg Ursynowa - zaskakująca relacja

W ostatnią niedzielę odbył się jubileuszowy Bieg Ursynowa. O godzinie 10 wystartował bieg główny na dystansie 5 km, który był jednocześnie Mistrzostwami Polski na tym dystansie. Z czasem 13:56 (kosmos!) zdobył ten zacny tytuł Szymon Kulka. 


A jeśli o mnie chodzi... Postanowiłam się sprawdzić na dystansie 10 km (start był o godz.11:30) i zweryfikować w jakim miejscu jestem po miesiącu nieco mocniejszych systematycznych treningów. I muszę przyznać, że zaskoczyłam samą siebie. Ale zanim przejdę do relacji... 

Czas netto: 44min 55 sek, wśród kobiet miejsce 4 na 185, w K20 - 1,Open 128/644.
W ostatnich pięciu tygodniach treningu zdecydowanie postawiłam głównie na szybkość. Biegałam stosunkowo dużo rytmów przeplatanych kilometrówkami w tempie interwału (śr.4:05-4:10/km) lub w tempie progowym (śr.4:27-4:38/km - w zależności od długości odcinka i samopoczucia). W zasadzie w ogóle nie "liznęłam" biegów ciągłych - wykonałam tylko jeden trening tego typu, tj: bs/ 40min w tempie progowym (4:38/km)/bs. Jeśli zaś chodzi o tempo rytmów, to tutaj również wychodziły mi niemal "książkowo", tak jak u Danielsa - śr. 3:50-3:35/km. W tym, zrobiłam jeden trening stricte interwałowy: 6x1km w tempie interwału, który zaprocentował już niemal następnego dnia podbiciem formy (dzień po akurat przypadło mi do zrobienia 20 km wybiegania i biegło mi się z tą zawsze wyczekiwaną lekkością; jak to się mówi "noga podawała") i zbiciem tętna o parę oczek.




Cóż, morał jest prosty: muszę biegać więcej tego typu treningów. Wiadomo, że interwały to jeden z najbardziej morderczych treningów i moja psychika już dzień przed ich wykonaniem szuka wymówek, aby "to" przełożyć na inny dzień, ale muszę przyznać, że kiedyś podobnie miałam z rytmami, a ostatnio całkiem polubiłam tego typu akcenty. Może nie sztandarowe 12x400m (tego nie polubię nigdy... już wolę 20x200m!!!), ale jak rozbije sobie taki trening na części np. 4x200/4x400/4x200 lub 4x200/2x400/600/2x400/4x200, to jest to już do zniesienia. Najgorsze są rzecz jasna rytmy na odcinkach 800m, ale w obecnej fazie treningu ich również jeszcze nie liznęłam (wszystko w swoim czasie!). Co do tygodniowego kilometrażu - robiłam średnio 70 km, raz dobiłam prawie do 80 km. Nie jest to dla mnie wartość, którą jakoś bardzo czułabym w nogach. Przy takim obciążeniu biegam w zasadzie każdy trening na relatywnej świeżości i nie dokuczają mi żadne bóle mięśniowe, ani w stawach. Cóż, kiedyś się biegało te 90-100 km tygodniowo i myślę, że mój organizm to pamięta. :P Nieco śmieszny (w pewnym sensie) jest fakt, że moja życiówka na 10 km za tamtych czasów jest niemal na tym samym poziomie, jaki reprezentuję obecnie. Kolejny morał: kilometrażem swojej formy nie wyprzedzisz! Kilometraż "oddaję", to fakt, ale tylko wtedy, gdy jest adekwatny do obecnego poziomu wytrenowania organizmu - w przeciwnym razie: zamiast podbijać formę, niszczy ją! 

Teraz już to wiem...

Teraz trochę o samym biegu.
Na miejsce startu przyjechałam około 10:50 (notabene, linia startu, jak i biuro zawodów znajdowały się niemal pół kilometra od miejsca mojej pracy...). Rozgrzewkę zaczęłam na kwadrans przed biegiem. Kilometr truchtu i parę mocniejszych przebieżek. Czułam, że mimo kobiecej niedyspozycji i okropnego kaszlu połączonego z upierdliwym katarem, którego nie mogłam doleczyć od ponad tygodnia (no dobra, nie leczyłam specjalnie, a liczyłam, że samo przejdzie), forma tego dnia raczej mi dopisuję. Nastawiałam się na walkę o nową życiówkę lub chociaż podtrzymaniu tej przestarzałej i daniu z siebie wszystko na co mnie stać. Trochę z lękiem myślałam o biegu przez 10 km ze średnim tempem poniżej 4:30/km. Diablo dawno nie biegałam w tym tempie żadnych biegów ciągłych. Ale czułam, że jest to do zrobienia. W końcu nie jest to jakaś kosmiczna prędkość... Ruszyliśmy. Postanowiłam, że będę trzymać się zająca z balonem "45 minut", wokół którego uzbierała się całkiem spora grupka. Jednak trochę za mocno wystartowali (Garmin pokazywał mi tempo poniżej 4:00/km, więc uznałam, że ja nie będę tak szarżować na pierwszym kilometrze, mimo że zupełnie nie czułam tego tempa - ale to zawsze jest zgubne...), więc dołączyłam do nich na drugim kilometrze. W okolicy czwartego kilometra złapała mnie kolka z która walczyłam z dobre 2-3 kilometry, ale nie była na tyle uciążliwa by zostać z tyłu za grupką. Zresztą wiedziałam, że jeśli moja głowa podda się na tym etapie biegu, to już po ptakach... Tak więc zacisnęłam zęby i biegłam bliziutko zająca, tak że balon, który za nim powiewał co jakiś czas odbijał mi się od czoła. W grupce biegły też dwie inne kobiety, starsze ode mnie o dobre dziesięć latek, jak się potem okazało, ale jako, że bieganie odmładza: wyglądały, jak młode łanie. :D Na 8 i 9 kilometrze prowadzący grupkę trochę zwolnił, gdyż mieliśmy zapas czasu, aby złamać te 45 min. Z jednej strony trochę żałuję, że ja również zwolniłam o te 4 sekundy na tych kilometrach, bo gdyby nie to, na 100% nabiegałabym nową życiówkę, ale z drugiej strony może wtedy nie miałabym siły, aby przyśpieszyć na ostatnim kilometrze, który okazał się być moim najszybszym podczas tego biegu? Nie wiem, teraz to już takie gdybanie, a zawsze po zawodach wydaję się, że mogło pobiec się lepiej. W każdym razie motywowana gorącymi (i wściekłymi!) okrzykami przez tegoż zająca wykrzesałam z siebie siły, aby fniniszować przez ostatnie 400 m (czułam, jak nogi zalewa mi kwas), dzięki czemu ostatni kilometr wyszedł w tempie 4:20/km. Niestety nieświadoma sytuacji przybiegłam 5 sekund po trzeciej kobiecie, a tym samym byłam czwartą kobietą open. Gdybym wiedziała, to może finiszowałabym jeszcze mocniej, ale... nie wiedziałam. Średnie tętno z całego biegu wyniosło 180ud/min. Dobrze, że nie kontrolowałam tego podczas biegu, bo pewnie wpadłabym w panikę, że moje serce tego nie wytrzyma (zawsze jakoś mnie to paraliżuję, więc z reguły biegam zawody bez paska HR i kontroli tętna). W tym przypadku lepsza była dla mnie nieświadomość czynu. Ogólnie bieg pod względem samopoczucia i rozłożenia sił (tutaj podziękowania należą się "zającowi" i grupce na 45 min) uważam za swój najlepszy bieg na tym dystansie. Trasa również była bardzo sprzyjająca (prosta, jak deska do prasowania) i gdyby nie ten upierdliwy wiatr, to już w ogóle rewelacja. Z chęcią pobiegnę tutaj znowu za rok, ale już z lepszym czasem, bo bieganie dychy ciągle na poziomie ciut poniżej 45 min lub w tych okolicach już mi się znudziło i czuję po sobie, że stać mnie na więcej. Ale o tym już innym razem. Na razie trzeba dalej trenować. :) 

A dlaczego zatem zaskoczyłam samą siebie? Ano dlatego, że: 
- byłam pierwsza w swojej kategorii wiekowej (K-20)
- nabiegałam czwarte miejsce wśród kobiet w klasyfikacji generalnej! (zabrakło mi 5 sekund, aby być na 3. miejscu, ale gdy biegłam kompletnie nie zdawałam sobie z tego sprawy... myślałam że może mieszczę się w pierwszej 20. kobiet...)
- wg. Garmina (hehe) zrobiłam nową życiówkę (44 min 39 sec), a oficjalnie zabrakło mi 3 sekundy
- prócz ładnej szklanej statuetki (i termosu...) dostałam w nagrodę kostkę Rubika...



Przyznam, że tego pierwszego miejsca w K-20 kompletnie się nie spodziewałam (nie uważam, aby złamanie 45 min na dychę było jakimś spektakularnym wynikiem i sądziłam, że z tego typu czasem to drepcze daleko za elitą, ale... elita biegła wcześniej w Mistrzostwach Polski na 5 km :d ...), ani faktu, że jestem czwartą kobietą OPEN. Nawet przed dekoracją poprosiłam przyjaciółkę, żeby dla żartów zrobiła mi zdjęcie na "pudle", a potem się okazało, że wcale nie było pychą robić tam sobie fotki, bo oficjalnie zostałam na to "pudło" zaproszona przy dekorowaniu zwycięzców. :D Bieganie bywa pełne niespodzianek... Po przeżyciach związanych z kontuzją oraz trudnościami innej natury taki zastrzyk w postaci wynagrodzenia mi podejmowanych trudów w imię tej całej dosyć ciężkiej pasji, jaką jest bieganie, było mi bardzo potrzebne. Postaram się tego nie zniweczyć, dalej sumiennie trenować i wierzyć w swoje biegowe cele... Trochę mnie to kosztuję, ale dla takich chwil, czuję, że warto. :) 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szanuj pasję , Blogger