grudnia 17, 2013

3 pętle, 21 podbiegów, czyli Biegi Górskie w Falenicy (14-12-13)

3 pętle, 21 podbiegów, czyli Biegi Górskie w Falenicy (14-12-13)

grudnia 17, 2013

3 pętle, 21 podbiegów, czyli Biegi Górskie w Falenicy (14-12-13)

Kompletnie nie wiedziałam, czego spodziewać się na tych zawodach. Zimowe Biegi Górskie w Falenicy - myślę sobie: "Szumna nazwa, ale jakie tam górskie... w Falenicy? Pewnie jakieś dwa większe podbiegi i tyle, bo i gdzie tam mogą być GÓRY?" I jakże się przeliczyłam takim sposobem myślenia. Czy już wspominałam na tym blogu, że nic tak nie uczy pokory, jak bieganie? Pewnie wspominałam, ale po kolei. 
W sobotę (14.12.13) odbyła się pierwsza edycja tegorocznych Zimowych Biegów Górskich w Falenicy. Na miejsce dojechałam 40 minut przed biegiem i jak się okazało, było to trochę za późno i następnym razem postaram się przybyć tam wcześniej - lub nie korzystać wpierw z (damskiej) toalety, gdzie z reguły zawsze są nieprzyzwoicie długie kolejki... W biurze zawodów opłacałam bieg jeszcze około 10:56, a o 11 teoretycznie miałam mieć start biegu (zapisałam się do grupy osób deklarujących ukończenie trasy poniżej 48 min, ale to był błąd - na płaskim nie byłoby problemu, ale przy takiej liczbie podbiegów i to na trasie zupełnie mi obcej okazało się to niewykonalne jak na chwilę obecną). Co prawda start nieco się opóźnił, ale to nie zmienia faktu, że mój bieg zaczął się praktycznie w biurze zawodów... Po pierwszej pętli nie czułam zbytnio zmęczenia, ale nie mogłam kompletnie złapać swojego tempa - nie wiedziałam jak rozłożyć siły i cały czas biegłam bardzo asekuracyjnie. Tzn. na zbiegach starałam się nie oszczędzać, ale wiem, że te nieszczęsne 21 podbiegów mogłam wykonać o stokroć lepiej, tym bardziej, że zdecydowanie nie jest to zaniedbywany przeze mnie element treningu - od ostatnich dwunastu tygodni w zasadzie co sobotę robię serię podbiegów na Agrykoli, ostatnio nawet 18x200m, co dało by mniej więcej tyle ile wyniosła ilość podbiegów na tymże biegu. Ale, jak widać to jeszcze wcale nie oznacza pewnego sukcesu (na swoją miarę), tym bardziej, że podbiegi biegane po asfalcie to kompletnie inna bajka niż podbiegi w lesie, gdzie korzenie, piach i inne takie cuda to ich nieodłączna część. Ale i tak najlepszy był moment po ukończeniu drugiej pętli - nie włączyłam stopera (nie mam zegarka z GPS-em) i nie wiedziałam ile czasu już dokładnie biegnę, a ciężko mi było oszacować swoje zmęczenie, tak więc miałam chwilę zawahania: biec w lewo (czyt.jeszcze jedna pętla), czy w prawo (czyt. meta). Na szczęście pobiegłam w lewo, bo inaczej... cóż, skompromitowałabym się przed samą sobą i nie ukończyłabym tego biegu z czystej głupoty. Sytuacja ta jednak pokazuję, jak kompletnie inny był ten bieg, bo przecież organizm z reguły daję sygnały w jakiej jest fazie zmęczenia na danym dystansie. Jednak ta dyszka była tak niekonwencjonalna, że mój organizm nic specjalnie mi nie mówił. Na metę nie wbiegłam nawet specjalnie zmęczona, czyli zdecydowanie nie dałam z siebie wszystkiego, przez co mam po tym biegu ogromny niedosyt. Na szczęście 28 grudnia kolejna runda, w której myślę, że z pewnością wezmę udział. Już teraz wiem, że nazwa tego biegu ma swoje realne podstawy - te 21 podbiegów to nie żarty!



Co prawda biegnąc miałam myśli, że już chyba raczej tutaj nie wystartuję i wolę biegać po płaskim, ale... myśli po przekroczeniu mety zawsze zmieniają swój obrót o 180 stopni. Muszę się z tą trasą jeszcze zmierzyć - nieasekuracyjnie! Podsumowując: OPEN: 310, OPEN K: 24, K21: 4. Czas: 52:20. 
Za dwa tygodnie musi być zdecydowanie lepiej... 

grudnia 01, 2013

Bieganie ze śródstopia, a syberyjskie wiatry

Bieganie ze śródstopia, a syberyjskie wiatry

grudnia 01, 2013

Bieganie ze śródstopia, a syberyjskie wiatry



Dzisiaj nie będę się rozpisywać...

Wiecie jaka jest najlepsza metoda by nauczyć się biegać ze śródstopia, a nie człapać z pięty? Biec 25 (no dobra, może przez 5km wiał w plecy i z boku) kilometrów pod wiatr wiejący z prędkością 31 km/h (w porywach 55 km/h - przynajmniej tak podają internety i jestem skłonna w to uwierzyć, bo na Moście Siekierkowskim miałam wrażenie, że zaraz przerzuci mnie przez barierkę i wpadnę do Wisły) i to jeszcze zimny, niczym syberyjski. Nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć swojej "teorii", ale od dzisiaj wiem, dlaczego wiatr jest największym wrogiem dla biegacza - choć z drugiej strony, jak widać, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. TAK, to było chyba moje najbardziej hardkorowe długie wybieganie. Słowem,
AMAZING STUFF   
...
..
.

listopada 30, 2013

"Zaprzyjaźnij się z bólem, a już nigdy nie będziesz samotny"

"Zaprzyjaźnij się z bólem, a już nigdy nie będziesz samotny"

listopada 30, 2013

"Zaprzyjaźnij się z bólem, a już nigdy nie będziesz samotny"


Jakiś czas temu wzięłam udział w konkursie, w którym należało nadesłać swoją historię o tym, jak to zaczęła się nasza biegowa przygoda (konkurs organizowany był - jak się można domyślać - na fejsbuku przez Buty dla Afryki ) i udało mi się ten konkurs wygrać. Co prawda nie wydaję mi się, aby swoją historie nadesłała jakaś zatrważająca liczba osób, ale w każdym razie moją uznano za najbardziej poruszającą - nie będę jej tutaj przytaczać, bo raz: jest dosyć długa (a jak wiadomo przydługich postów prawie nikt nie doczytuję do końca), a dwa: jest w sumie dość osobista (nawet organizatorzy musieli mnie przebłagać bym zgodziła się na jej udostępnienie, bo inaczej nie mogli by mi przyznać nagrody... :P )

Christopher McDougall

Co było do wygrania? Ano książka, która zapewne większości (przynajmniej tej biegającej) choćby z tytuły jest zapewne znana, czyli "Urodzeni biegacze. Tajemnicze plemię Tarahumara, bieganie naturalne i wyścig, jakiego świat nie widział".  Na biegowych blogach można znaleźć niejedną, nie dwie, a nawet nie trzy recenzje tej książki, więc pisząc swoją nie grzeszę oryginalnością, ale czy prowadzenie bloga jest teraz czymś choć w nikłym stopniu oryginalnym? Nie sądzę, ale i tak nic nie powstrzyma mnie przed napisaniem tutaj swojej - a nóż zachęcę kogoś  do przeczytania tej pędzącej historii. 

Autorem książki jest niejaki Christopher McDougall, biegający... niczym niedźwiedź, przez co, jak można się domyślać cierpi na ciągłe kontuzje - jak nie łydka, to biodro, piszczele, ścięgno Achillesa, że już dalej nie będę wymieniać, bo to "stara śpiewka" u każdego biegacza. Próbował on odpowiedzieć sobie na odwieczne pytanie: "Jak powinno się biegać?". Pewien doktor do którego trafił "nasz" biegający niedźwiedź udzielił mu delikatnej odpowiedzi: "Bieganie dla nóg to ciężka praca" (po czym dał mu zastrzyk z kortyzonu), chcąc zapewne na dobre wyplenić z głowy bieganie swojemu pacjentowi. Christopher jednak na przekór mądrym radą lekarzy, fizjoterapeutów i innej wszelakiej maści specjalistów, nie zamierza rzucić biegania i tak o oto zaczyna się jego biegowa przygoda. Oczywiście niech nikt z was nie wyobraża sobie, że Christopher McDougall to jakiś ciężarny, otyły facet z oponkami - o nie. Pisał (piszę?)m.in dla magazynu "Men's Health", "Esquire", jeździ na snowboardzie, pokonywał rowerem górskim bezdroża Dakoty Północnej i co ciekawe, był też reporterem wojennym dla agencji Associated Press i spędził w Afryce wiele miesięcy - jak wspomina. Słowem, Chris to nietuzinkowy gość, ale bieganie było jego piętą Achillesową. 


"Wydawało mi się, że jestem zwinny i szybki niczym gazela. Tymczasem koleś na ekranie przypominał monstrum Frankensteina, które próbuję tańczyć tango. (...); a moje buciory, rozmiar 46, kłapały tak ciężko, że brzmiało to, jak gdyby ktoś wystukiwał rytm na bębnie."



Caballo Blanco i Scott Jurek





Poszukując odpowiedzi na swoje pytanie, Chris trafia przypadkiem przeglądając hiszpańskojęzyczne czasopismo na zdjęcie "Jezusa biegnącego w dół zbocza". Jak się można domyślać nie był to oczywiście żaden Jezus, ani jego krewny, a biegnący niczym gazela Indianin z plemienia Tarahumara. I mało tego - biegł on w sandałach, opasany jakąś płócienną chustą. I tak o to zainspirowany tym odkryciem Chris wkracza na swoją złotą drogę, prowadzącą go do konkluzji, iż ludzie zostali stworzeni do biegania i zostaję wielkim fanem naturalnego biegania. Na tej drodze ku prawdzie (mniej lub bardziej prawdziwej, bo moim skromnym zdaniem można spekulować od świtu do nocy, czy ludzie to, aby na pewno tacy urodzeni biegacze) poznaję wiele nietuzinkowych osób, ot, najczęściej biegających i to... wcale nie najgorzej. Wśród nich jest oczywiście Scott Jurek i inne gwiazdy świadka ultra, oraz niejaki Caballo Blanco, zwany Białym Koniem. Na osobną wzmiankę zasługuję moim skromnym zdaniem też Ken Bob Saxton, zwany... Bosonogim Tedem. Borykał się z podobnymi problemami, jak autor tejże książki i w pewnym momencie był tak zdesperowany, że chcąc posiadać buty z jak największą to możliwe amortyzacją, sprowadził sobie ze Szwajcarii taką oto parę... butów. 


Kangoo Jumps - ponoć "najbardziej sprężyste" buty na świecie...

Całe szczęście eksperyment ten zakończył się delikatnie mówiąc: fiaskiem (wyobrażacie sobie kogoś biegnącego w takim czymś, choćby bieg na 5km?). Teraz Ted biega już w zasadzie tylko boso, ewentualnie w butach FiveFingers firmy Vibram. Trzeba przyznać, że z tego Teda to pokręcony gość, aczkolwiek pokręcony raczej pozytywnie. Zresztą myślę, że Nicholas Romanov byłby całkiem usatysfakcjonowany jego techniką biegu, jak tak sobie patrzę na zdjęcia Bosonogiego Teda znalezione gdzieś w odmętach internetu. 

Bosonogi Ted

Na marginesie przyznam, że nie określiłabym siebie, jako fanki naturalnego biegania i bardziej przemawiają do mnie tabele Danielsa. Biegając wolę się trzymać z góry założonego planu i rzadko zdarza mi się takie bieganie, jak najdalej przed siebie, niczym Forrest Gump, a często właśnie o takiej "technice" mowa jest w "Urodzonych biegaczach". Nie mniej przecież Etiopczyk Abebe Bikila przebiegł boso maraton w 1960 roku podczas olimpiady w Rzymie wygrywając go i to z czasem 2:15! Poza tym bieganie "gdzie nas nogi poniosą" można w sumie określić oczyszczającym i nie mam nic przeciwko takim praktykom od czasu do czasu. Zresztą, pewnie kiedyś skuszę się na jakiś bieg ultra, ale wpierw muszę złamać 20 minut w biegu na 5km... 

Tak więc, mimo pewnego sceptycyzmu co do naturalnego biegania, polecam tę książkę z ręką na sercu - wciąga niczym wir i naprawdę można się z niej wiele ciekawego dowiedzieć (w kwestii biegania i nie tylko). Jeśli nie słyszałeś/aś o mnichach-maratończykach z góry Hiei przeczytaj ją koniecznie!

listopada 04, 2013

Oksymoron na dziś: przyjemne bieganie

Oksymoron na dziś: przyjemne bieganie

listopada 04, 2013

Oksymoron na dziś: przyjemne bieganie

"Nie przesadzę jeśli powiem, że światowej klasy sportowcy właściwie ciągle przed czymś uciekają. Kiedyś pewien dziennikarz zapytał mnie, jaką przyjemność czerpię z uprawiania kolarstwa.
- Przyjemność? - zamyśliłem się. - Nie rozumiem pytania. - odparłem.
Nie robiłem tego dla przyjemności. Robiłem to dla bólu."

Cytat pochodzi z książki pt. "Mój powrót do życia. Nie tylko o kolarstwie" - jak można się domyślać jest to historia Lance Amstronga, co prawda nie przez niego napisana, a przez niejaką Sally Jenkins (tzn. wspólnie nad nią pracowali). Oczywiście Lance nieco (delikatnie mówiąc) stracił w oczach fanów, kibiców i wszelakiej maści osób dla których był sportowym guru, autorytetem i tytanem pracy, to jednak trzeba przyznać, że za samo pokonanie raka (a jak twierdzi to było jego największe zwycięstwo) z niezliczoną ilością przerzutów należy mu się swego rodzaju szacunek. Wpis ten nie ma jednak na celu recenzowania tejże książki (którą mimo wszystko polecam, choć dość często Lance podkreśla w niej, że wręcz brzydzi się dopingu...), a już z pewnością myślę, że wyżej wyłuszczony cytat świetnie oddaję naturę biegania (między innymi) - przynajmniej według mej skromnej opinii, z którą pewnie nie jeden biegacz by się zgodził. Co prawda zawodowcem nie jestem i nie śmiem nawet pretendować do takiego miana, a na rowerze jeżdżę bardziej rekreacyjnie i obecnie dla urozmaicenia biegowych masochistycznych tygodni, to często sama miewam podobne myśli podczas "zabawy biegowej: 30x15 sekund, przerwa 1min trucht" lub "podbiegi: 18x 200m, przerwa trucht w dół". ;)

Tymczasem poniżej umieszczam fotkę z jednej z przejażdżek rowerem do Powsina - dobrze, że chociaż do jazdy rowerem pochodzę jeszcze czysto rekreacyjnie i z utęsknieniem (powiedzmy) czekam na dzień wolny od biegania i ładną pogodę, by móc popedałować i poczuć ten zew wolności. 



Oczywiście nie twierdzę, że bieganie to samobiczowanie - NIE! I z pewnością czerpie nie z niego ogromną satysfakcję, która stanowi swego rodzaju przyjemność, ale jeśli mam być szczera - na dłuższą metę jest to przyjemność dla masochistów, z której nie zamierzam rezygnować, a wręcz przeciwnie - rodzina już robi mi awantury, że nic prócz biegania mnie nie interesuję. Co prawda zupełnie się z tym nie zgadzam, ale nie chcę wchodzić w czcze dyskusję, a poza tym... może straciłam już umiejętność obiektywnego spojrzenia na swoje podejście do biegania. :P

Btw. Yuki Kawauchi był wczoraj dziesiąty z czasem 02:12:29! (wyniki czołówki)

listopada 03, 2013

Zdrowa dawka malkontenctwa i biegająca szarańcza

Zdrowa dawka malkontenctwa i biegająca szarańcza

listopada 03, 2013

Zdrowa dawka malkontenctwa i biegająca szarańcza

Co prawda dzisiaj odbywa się słynny Maraton w Nowym Jorku, więc wypadało by naskrobać jakiś entuzjastyczny wpis na temat biegania i  w ogóle, ja jednak pozwolę sobie na małe malkontenctwo i delikatną krytykę biegowego szaleństwa, jakie ostatnio można zaobserwować... wszędzie. I to wszędzie jest właśnie nieco irytujące, czego osoby (a z pewnością duża ich część) pochłonięte biegową pasją zdają się nie dostrzegać ani trochę. Kończąc dzisiaj (niezbyt długie) niedzielne wybieganie zahaczyłam o Łazienki Królewskie, chcąc przebiec główną aleję, z czego jednak zrezygnowałam, bo odstraszyła mnie dość liczna grupka biegaczy, robiąca przebieżki/interwały w głównej alei właśnie. Zaczynali przy samej bramie będącej głównym wejściem do tegoż królewskiego parku, gdzie każdy z nich czekał na swoją kolej, blokując wejście spacerowiczom, a nawet jeśli nie blokując, to z pewnością przeszkadzając w spokojnym doń wejściu... Ja rozumiem, że interwały/przebieżki to ważna część treningu, ale czemu cała ta grupka musiała je wykonywać właśnie tam i to jeszcze w niedzielny poranek (tzn. było to około godz. 11, więc może nie poranek, ale z pewnością godzina o której natężenie spacerowiczów w niedzielę jest tam spore - sama zresztą pamiętam coniedzielne spacery z babcią w Łazienkach Królewskich, karmienie kaczek i karpi, co wspominam z sentymentem). Przebiegając obok tejże grupki z lekkim zażenowaniem i nie ukrywam - poczuciem wstydu, że ja też jestem biegaczem, który może w nieco delikatniejszej formie, ale też w pewnym sensie zakłócał spokój spacerowiczom, usłyszałam urywek rozmowy małżeństwa z wózkiem:
- Z pełnym szacunkiem do biegaczy, ale to jest miejsce, jakby nie patrzeć historyczne, a....

Dalej już nie "podsłuchiwałam" i szybko czmychnęłam w jakąś mało uczęszczaną alejkę by odizolować się od tego tłumu biegaczy robiącego przebieżki niczym upierdliwa szarańcza, przy samym wejściu do parku z myślą, że w sumie należało by upomnieć trenera tejże biegowej grupki, bądź któregoś z ich członków, że to nie najlepszy pomysł by w niedzielne przedpołudnie robić tam tego typu zabawę biegową (niestety wrodzona nieśmiałość nie pozwoliła mi na ten czyn, więc tutaj wylewam swe "żale", co tłumaczyłam sobie tym, że "przecież nie mogę przerwać wybiegania!"), tym bardziej, że:
- obok znajduję się Stadion Agrykola (posiadający bieżnię z sześcioma torami na prostej - 400 m. Zresztą odsyłam do stronki osoby nie mieszkające w tej okolicy -> STADION AGRYKOLA
- jeśli komuś jednak stadion nie starcza, bądź po prostu woli inną scenerię, obok (tuż, tuż!) znajdują się też dwa zbiorniki wodne wokół, których bieganie to sama przyjemność, a miejsca na przebieżki jest tam niewspółmiernie więcej, aniżeli przy głównej bramie do Łazienek Królewskich (w niedzielę). Sama zwykłam tam często robić treningi interwałowe etc, a poza tym, to właśnie tam zaczęła się moja biegowa historia, gdzie przebiegłam też swoje pierwsze 60min bez zatrzymania (radość współmierna do tej po przebiegnięciu pierwszego półmaratonu ;)) 


Nie chcąc się dalej rozwodzić nie będę wymieniać paru innych miejsc do przebieżek znajdujących się na Powiślu i w okolicach. Przyznam też, że sama zimą robiłam treningi interwałowe na głównej alei w Łazienkach Królewskich, bo było to jedyna dobrze odśnieżone miejsce z równą (jak na zimowe warunki) nawierzchnią w tych okolicach (że nie wspomnę o bajecznej scenerii), ale robiłam to w dzień powszedni rano, lub wieczorem, gdy zdarzało się, że byłam jedyną osobą na calusieńki park (przynajmniej tak mi się zdawało, bo prócz napotkanej słynnej sarny, która tam "mieszka" zdarzało się, że nie spotkałam tam żywego ducha). 

Konkludując: bieganie to świetna sprawa, ale naprawdę nie cała ziemia musi się nim zachwycać. Btw. modlę się by to biegowe szaleństwo nieco osłabło, a liczba biegaczy na ścieżkach spadła choć o 1/4... Bo to się robi już nie do wytrzymania, przy mojej naturze samotnika. Ale takie są uroki mieszkania w wielkim mieście - nawet jeśli w co drugim bloku znajdą się choć dwie, bądź jedna osoba biegająca, to sumując tą niekoniecznie pokaźną liczbę, mamy efekt na biegowych ścieżkach w postaci biegającej szarańczy. :P

Jednak co by nie było trzymam dzisiaj kciuki z najsłynniejszego biegacza amatora Yukiego Kawauchi by nabiegał dzisiaj życiówkę w nowojorskim Maratonie. :) 





września 28, 2013

DEKORACJA

DEKORACJA

września 28, 2013

DEKORACJA

Pierwszy pucharek już dumnie stoi na biurku, a lewa ręka dzierży Timex Ironman 10-Lap Chrono 5K526. 
Nie powiem, ciekawym uczuciem po roku biegania, jest stanąć na swoim pierwszym biegowym podium i coś wygrać, ale tak naprawdę ciekawszym było dążenie do tego, by się na nim znaleźć (taki trochę syndrom gonienia za króliczkiem rzekłabym). Sama dekoracja odbywała się na Stadionie Narodowym, więc można było poczuć się niczym prawdziwy sportowiec, tym bardziej, że puchary wręczane były przez niejaką Wandę Panfil, Mistrzynię Świata w maratonie z 1991 (w tym roku to ja się dopiero urodziłam...), a tuż obok na podium, jako pierwszy w swojej kategorii M-18, ale i generalnie najlepszy w tej edycji, stał Bartosz Olszewski (zwycięzca jubileuszowej 20-tej edycji maratonu w Lozannie i generalnie jeden z najlepszych tzw. amatorów-biegaczy w Polsce). Przyznać, więc muszę, że w zasadzie chyba sam fakt znalezienia się w tak zacnym towarzystwie był dla mnie największą nagrodą i nie ukrywam, że jakoś kiepsko ogarniałam, że ja też się tam znajduję. :P Kto wie, może za rok tego dnia będą towarzyszyć mi jeszcze większe emocje i będzie to dla mnie przeddzień startu w Maratonie Warszawskim (zawody w ramach Pucharu Maratonu Warszawskiego traktowane są teoretycznie, jako okres przygotowawczy formy pod maraton - ja jednak w tym roku uznałam, że na maraton porywać się jeszcze nie będę). Obecnie jednak wystarczy mi zwieńczenie sezonu tymże wydarzeniem, a od następnego tygodnia zaczynam już powoli przygotowywać się do pierwszego maratonu w życiu, czyli Orlen Warsaw Marathon.  


PUCHAR MARATONU WARSZAWSKIEGO 2013; 3. MIEJSCE - K18)


Nawiasem mówiąc, na Stadionie Narodowy odbywa się dzisiaj wielka przed maratońska feta, w ramach której organizowane były m.in wykłady dla biegaczy. Korzystając więc z okazji wybrałam się na jeden z nich o temacie brzmiącym: "Kontuzje i przeciążenia biegaczy. Jak biegać zdrowo", prowadzonym przez dr Mateusza Janika. I już wiem na co cierpię (bądź zdarza mi się cierpieć)... Tzn. z shinsplints zdawałam sobie sprawę już od dawna (dolegliwość wielu początkujących biegaczy, charakteryzująca się bólem po przyśrodkowej stronie kości piszczelowej), ale dzisiaj dowiedziałam się jeszcze, że zakwasy nie zawsze są zakwasami, a istnieje jeszcze coś takiego jak DOMS (Delayed onset muscle soreness), co po naszemu oznacza, nic innego, jak opóźniona bolesność mięśni szkieletowych. "Na szczęście" osobiście częściej zdarzają mi się nocne skurcze, niż DOMS (ewentualnie zwykłe zakwasy)... 

Konkludując: gepardy się nie rozgrzewają, a szybko biegają, ale my ludzie gepardami nie jesteśmy. ;) 






września 10, 2013

III Iławski Półmaraton - czyli jak to wybiegałam niezadowalającą życiówkę, a na pocieszenie wyprzedziłam pana pchającego wózek z dwójką dzieci

III Iławski Półmaraton - czyli jak to wybiegałam niezadowalającą życiówkę, a na pocieszenie wyprzedziłam pana pchającego wózek z dwójką dzieci

września 10, 2013

III Iławski Półmaraton - czyli jak to wybiegałam niezadowalającą życiówkę, a na pocieszenie wyprzedziłam pana pchającego wózek z dwójką dzieci

Start w III Iławskim Półmaratonie odbywającym się 8 września miał być teoretycznie startem docelowym do którego przygotowywałam się przez ostatnie pół roku. Nie do końca jednak wszystko dobrze wykalkulowałam (plany planami, życiem życiem) i forma, która teoretycznie miała przypaść na TEN DZIEŃ, przypadła tydzień wcześniej - co z jednej strony wyszło na plus, bo dzięki temu udało mi się dobrze pobiec V etap Pucharu (o którym pisałam poniżej), a z drugiej: trochę szkoda, bo wiem, że zejście poniżej czasu 1:50 było możliwe, ale to nauczka na przyszłość z której należy wyciągnąć wnioski. Jakie? 
1. Nie biegnij na tydzień przed docelowymi zawodami w innych zawodach i to jeszcze na dłuższym dystansie niż te docelowe...
2. Zgraj tak terminy by mieć czas na należytą regenerację i pamiętaj: w tygodniu przed półmaratonem (bądź innym biegiem, który stanowi dla ciebie CEL główny) nie rób dodatkowych przebieżek "bo ładna pogoda za oknem i szkoda by dzisiaj chociaż trochę nie pobiegać"... Lepiej trzymaj się planu, choćby był i wstydliwie lajtowy...


Nie ma co jednak się nad sobą rozczulać, przejdę więc do stricte relacji z iławskiego półmaratonu.
W samej Iławie byłam już dzień przed zawodami i przyznam, że przyjechałam ciut za wcześnie (a nawet i nie tak "ciut"). Chciałam jednak jechać pociągiem bez przesiadek, a taki wyjeżdżał z Warszawy o 8:15, więc na miejscu byłam około 12:30. Z Dworca pokierowałam się do Iławskiego Centrum Sportu, gdzie znajdowało się biuro zawodów i Hala Sportowo-Widowiskowa. Co prawda do otwarcia biura zawodów trzeba było jeszcze poczekać 3 godziny, jednak na szczęście na miejscu był przemiły ochroniarz, który pozwolił mi u siebie w klitce zostawić bagaż, dzięki czemu bez zbędnego balastu mogłam zrobić sentymentalny obchód po Iławie, zjeść co nieco etc, po czym odebrałam pakiet startowy. Jeśli zaś chodzi o nocleg, to skorzystałam z możliwości darmowego noclegu w wyżej wymienionej Hali Sportowej, który zapewniał organizator. Przyznam, że myślałam iż nieco więcej ludzi również zdecyduję się na takie rozwiązanie i byłam nie lada zaskoczona, gdy wieczorem okazało się, że prócz mnie w Hali nocują jeszcze tylko 4 osoby. Tłumów więc nie było, a wręcz przeciwnie, a co za tym idzie wszyscy poszli spać wcześnie, jak niemowlaki, tym bardziej, że ochroniarz chcąc być troskliwym, wyłączył światło około 21:30... Udało mi się więc odespać poprzednią kiepsko przespaną noc (ach, ten stres przedstartowy i inne takie), wstałam około 8, zjadłam śniadanie i zostałam nawet uraczona gorącą herbatą przez starszego pana, który również nocował w tejże hali (a który zajął bodajże 3 miejsce w swojej kategorii wiekowej 60+ , tak więc miałam szczęście "poznać" przed biegiem jednego z triumfatorów ). Co do takich "zbiegów okoliczności", w hali nocowała również redaktorka portalu Kobietki Biegają, niejaka Iwona Ludwinek, która w kategorii wiekowej K-30, wśród kobiet, zajęła trzecie miejsce. Tak więc, na pięć osób nocujących w Hali, aż dwie stanęły na podium! 



Jeśli zaś chodzi o samą trasę to... wbrew pozorom była naprawdę wymagająca. W zasadzie miało się wrażenie, że cały czas jest trochę pod górę, w tym realnych podbiegów też nie brakowało (jak na moje biegowe oko dłuższych niż 300 metrów). Słoneczko naprawdę nieźle przygrzewało (praktycznie 70% trasy biegło się w totalnym słońcu), a wiatr wiał cały czas z boku (dobrze, że nie w twarz, ale czemu nie w plecy?). Na punktach z odżywianiem znajdowała się jedynie woda, ale może to i lepiej, bo chociaż można było się nią schłodzić (czyt. oblać), co w przypadku wszelakich izotoników raczej nie wchodzi w grę...
Żeby jednak nie wyjść na malkontentkę, bieg oceniam bardzo pozytywnie - pod względem organizacyjnym, jak i samej atmosfery. Do radości zabrakło mi tylko uzyskania zakładanego czasu, ale widać zabrakło mi pokory i nieco się przeliczyłam. Co prawda nie miałam jakiegoś mega kryzysu, ale po prostu kiepsko mi się biegło i nie mogłam złapać swojego tempa. Starałam się oszukiwać swój organizm, mówiąc do siebie w myśli "okej, biegniesz luźniutko, jeszcze tylko tyle i tyle km", choć w jeszcze głębszej podświadomości (ten drugi głos) słyszałam "dajesz, dajesz, nie po to tutaj przyjechałaś, żeby teraz dać ciała" itd... Poskutkowało tylko na ostatnich 300 metrach, gdzie udało mi się wyprzedzić mężczyznę pchającego wózek z dwójką dzieci, bo uznałabym już za kompletną kompromitację, gdyby wbiegł na metę przede mną (nie uwłaczając nic osobą, które go nie wyprzedziły - to tylko takie moje "chore ambicje" i dodatkowe bodźce motywacyjne).


Podsumowując:
Czas netto: 1:51:31(poprawiłam czas z marca (Półmaraton Warszawski) o 5 minut i 3 sekundy), OPEN: 289/504; K-16: 11/23, wśród kobiet 24/81.


Spostrzeżenie warte zanotowania na przyszłość: jeśli "zaprogramuję" swój organizm, że mam do przebiegnięcia na danych zawodach załóżmy 25 km, nie odczuwam jeszcze kryzysu na 20 -stym i czuję, że mam zapas sił na kolejne kilometry, zaś jeśli "zaprogramuję" się na przebiegnięcie półmaratonu, to zaczynam opadać z sił na około 17/18 kilometrze. Morał? Oszukiwać swój organizm i programować go na przebiegnięcie o 5 kilometrów więcej niż dystans na jakimś się startuję. Oczywiście pisze to trochę w formie żartu, ale w praktyce ma to u mnie realne przełożenie na wynik, choć wiem, że tak naprawdę powinnam popracować nad długimi wybieganiami, gdzie przyśpieszenie występuję na ostatnich 20/30 minutach biegu, a nie na początku biegu. Cóż, słowem: lata pracy przede mną, a tymczasem zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w czwartej edycji Półmaratonu Iławskiego. 


września 05, 2013

Pierwsze biegowe pudło trafione :)

Pierwsze biegowe pudło trafione :)

września 05, 2013

Pierwsze biegowe pudło trafione :)

W ubiegłą sobotę odbył się ostatni etap Pucharu Maratonu, tym razem na dystansie 25 km. Trochę się obawiałam tego biegu, ale jak się ostatecznie okazało, zupełnie niepotrzebnie. Rywalizacja wśród kobiet w mojej kategorii wiekowej była zacięta, ale to jeszcze bardziej dodawało tzw. "kopa". Już wiem cóż to za kobiety mnie wyprzedzały i za rok będę bacznie obserwować kogo powinnam gonić, dotrzymywać tempa, bądź ewentualnie wyprzedzać (ostatnia opcja byłaby najbardziej satysfakcjonująca :)) 

Bieg odbywał się w Lesie im. Jana Sobieskiego w Wawrze. Sama trasa, jak na trasę leśną jest dość szybka - mało zakrętów, podbiegów też nie dużo, a na wystające korzenie też nie można narzekać. Świergotu ptaszków nie słyszałam, bo byłam zbyt zaabsorbowana biegiem by je słyszeć, ale pewnie gdzieś tam ćwierkały i kibicowały. I chwała im za to, bo: pobiłam na tej trasie swoje czasy (w międzyczasach) z ubiegłych zawodów, tj. z 53 min na 10 km zeszłam poniżej 50 min, z dystansu 15 km z czasu 1:21 na około 1:16, zaś 20km (co najbardziej mnie pozytywnie zaskoczyło) przebiegłam o około 8min szybciej niż jeszcze 4 tygodnie temu (poprawa z 1:48 na około 1:40). Jak zwykle tempo spadło mi na ostatnich 2/3 kilometrach, co w rezultacie dało mi czas 2:09:38, a co za tym idzie PIERWSZE BIEGOWE PUDŁO i trzecie miejsce w mojej kategorii wiekowej wśród kobiet i szóste wśród kobiet generalnie w ostatnim V etapie. Wiem, że nie są to zawrotne prędkości, ale jeszcze przyjdzie czas na dobre czasy, a obecnie warto się cieszyć z takich małych sukcesów, które oczywiście stanowią motor do tych większych w przyszłości.

Wręczenie nagród w przeddzień Maratonu Warszawskiego, czyli 28 września. Tak więc wkrótce będę się mogła pochwalić pierwszym pucharkiem. :) A już w tą niedzielę Iławski Półmaraton, gdzie mam zamiar wykręcić dobry czas w miarę swoich możliwości. Czuję moc i jestem pozytywnie nastawiona na ten bieg, bo traktuję go jako start docelowy tego sezonu. Trochę szkoda, że tego samego dnia odbywają się Mistrzostwa Polski w Półmaratonie w Pile, że nie wspomnę już o Festiwalu Biegowym w Krynicy, gdzie zapewne zbierze się większość biegowego światka i czołówka polskich biegaczy. Ale mój ogromny sentyment do Iławy przeważył szalę i w tym roku jeszcze pobiegam sobie z dala od elity. Ale za rok, kto wie, kto wie, może nogi poniosą mnie do Piły. 

sierpnia 24, 2013

First Timer! - czyli w końcu wystartowałam w praskim parkrun

First Timer! - czyli w końcu wystartowałam w praskim parkrun

sierpnia 24, 2013

First Timer! - czyli w końcu wystartowałam w praskim parkrun

Tym razem będzie krótko i treściwie: raz - bo mowa o parkrun, czyli darmowym biegu na dystansie 5km (ach te niepozorne 5km!) organizowanym przez wolontariuszy, a finansowanym przez firmę Adidas (przynajmniej tak zrozumiałam) odbywającym się w przypadku Warszawy na terenie Parku Skaryszewskiego; a dwa - w końcu pobiegłam piątkę w miarę szybko i treściwie. 





Uzyskany przeze mnie wynik był czwarty wśród kobiet (na bodajże 25 startujących) i niższy od dotychczasowej mojej "życiówki" na tym dystansie o 2min 69s. Trochę to czwarte miejsce ostatnio na każdych zawodach, jakoś kurczowo się mnie trzyma, co z jednej strony stanowi motor do dalszego systematycznego trenowania, a z drugiej nieco irytuję, bo "kurczę, czemu do licha znowu to nieszczęsne czwarte miejsce... tak mało brakowało!" A tym razem naprawdę mało brakowało, bo tylko 9 s,  ale cóż. Nie ma co rozpaczać, tylko dalej sumiennie biegać, a jeszcze przyjdzie czas by triumfować. ;) 



W skrócie: 61 OPEN, 3 SW20-24 (kategoria wiekowa), 4 w klasyfikacji kobiet. Uzyskany czas: 23:39. (trasa bez atestu)



Przyznam, że mocno mnie podbudował ten bieg przed zbliżającym się ostatnim piątym etapem Pucharu Maratonu Warszawskiego (25km), jak również przed zbliżającym się wielkimi krokami Półmaratonem Iławskim. Co prawda dystans 5km to zupełnie co innego niż 25 km i półmaraton, ale czuję, że moja praca nie idzie na marne i mogę powalczyć o urwanie paru minut. 

Na koniec zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w parkrunie jeśli odbywa się gdzieś w pobliżu, bo to naprawdę świetna inicjatywa, 5 km nie takie straszne, jak je malują. Odsyłam do stronki: PARKRUN

sierpnia 18, 2013

Specyfik na komary, trener strzelectwa sportowego klasy międzynarodowej i IV etap Pucharu Maratonu Warszawskiego (03.08.13)

sierpnia 18, 2013

Specyfik na komary, trener strzelectwa sportowego klasy międzynarodowej i IV etap Pucharu Maratonu Warszawskiego (03.08.13)

Tytuł trochę przydługi, ale w końcu w przyszłości zamierzam być długodystansowcem. Przechodząc jednak do rzeczy... Za mną już IV etap Pucharu Maratonu Warszawskiego, tym razem na dystansie 20 km. Ni to wielce dużo, ale też nie tak wstydliwie mało jeśli ma się dopiero roczny staż w swej biegowej "karierze". Zachowując jednak chronologię wydarzeń dnia dzisiejszego, zacznę od ciekawego spotkania, jakie miało miejsce, gdy czekałam na autobus jadąc na zawody. Otóż, zaczepił mnie pewien starszy pan pytając się, czy używałam kiedyś tego oto środka na komary (właśnie się nim smarował, a nazwy niestety nie zapamiętałam), a jeśli nie to poleca mi zakupić (ponoć niedrogi), gdyż polecił mu go pewien leśniczy i rzeczywiście działa, jak żaden inny. Początek rozmowy nieco nietypowy trzeba przyznać.  Ogólnie rzecz biorąc ten starszy pan wyglądał na typowego biegowego weterana (miał nawet na sobie taki plecaczek, jak na biegi ultra), więc byłam w zasadzie przekonana, że również wybiera się (tak rekreacyjnie) na te zawody co ja. I jak się okazało miałam po części rację. Wsiedliśmy razem do tego samego autobusu i nieco sobie pogawędziliśmy o bieganiu i nie tylko. I teraz uwaga: ten przesympatyczny pan okazał się być trenerem strzelectwa sportowego klasy międzynarodowej i wieloletnim głównym trenerem Polskiej Strzeleckiej Kadry Narodowej; swój pierwszy maraton przebiegł w wieku 65 lat (mega szacunek! kanapowcy - wstańcie!!!), a co niemniej godne podziwu (a nawet i czegoś więcej) dwa razy wygrał z rakiem. Na koniec spytał mnie, jaka jest definicja szczęścia według mnie - udzieliłam dosyć mętnej odpowiedzi (bo w sumie nieco mnie zaskoczył) - którą niekoniecznie warto się tutaj dzielić. Zaś odpowiedź tego przesympatycznego i budzącego głęboki szacunek trenera brzmiała mniej więcej tak: szczęście to umiejętność właściwego wykorzystywania sposobności/okazji, jakie napotykamy, ale też (co najważniejsze) stwarzanie samemu tychże sposobności i dążenie do realizacji w nich i poprzez nie. Na koniec życzył mi szczęścia w tym biegu (ja mu również) i nie tylko, a nawet się przedstawił, ale niechaj na tym blogu pozostanie on anonimowy. Generalnie doszliśmy do konkluzji, że najważniejsze to po prostu bardzo chcieć, bo wszystko zaczyna się od głowy i neurotransmiterów. Tak więc - "Nic nie zdarza się przypadkiem". ;) 

Jeśli zaś chodzi stricte o zawody, to przede wszystkim trasa kurzyła się od piachu przez co wyglądałam, jak człowiek pustyni (niestety zobaczyłam to dopiero w domu zerkając na siebie w lustrze - już teraz wiem dlaczego co poniektórzy z zainteresowaniem przypatrywali mi się w autobusie), poza tym, jak dla mnie trochę za gorąco, ale w sumie zawody i osiągnięty wynik mogę zaliczyć do udanych. Mały kryzys dopadł mnie na mniej więcej 17 kilometrze, ale pobiegłam w zasadzie tak jak zakładałam. A po biegu załapałam się jeszcze na darmowy masaż nóg (reklama i pozytywne rekomendacje dla Carolina Medical Center), który delikatnie mówiąc: był dla mnie bardzo bolesny, ale taki to już urok sportowych masaży i efektów biegania. Przede mną stali w kolejce i byli masowani członkowie klubu sportowego Warszawiaky - jak ktoś stojący za mną  trafnie określił "maszyny do biegania" i rzeczywiście słowa te idealnie odzwierciedlają ich poświęcenie dla swej pasji, a co za tym idzie, również wyniki: najlepszy z nich w IV etapie był Bartosz Olszewski (01:11:15 - co na takiej trasie jest niezłym wyczynem; zresztą nie zapomnę momentu, gdy dublował resztę na drugim okrążeniu - czułam się wtedy niczym biegająca mrówka zdeptana przez geparda), zaraz za nim niejaki Mateusz Baran (01:12:46), zaś na  trzecie miejsce zajął  Marcin Krysik (czas: 01:17:23).

Ja w swojej kategorii wiekowej ponownie zajęłam czwarte miejsce co daję mi również czwarte miejsce z czasem 1:48:42 w klasyfikacji po IV edycji. Średnio mnie to satysfakcjonuję, bo spadłam z trzeciego miejsca, ale 31 sierpnia ostatni bieg w ramach Pucharu, tak więc jest jeszcze jakaś szansa by trafić w pierwsze życiowe pudło. Ostatnio niestety musiałam zrobić najdłuższą od ponad roku przerwe w bieganiu (2 tygodnie), więc mam teraz tylko 2 tygodnie by znowu wejść w biegową formę i przygotować się do tych 25 km. Ale może to roztrenowanie wyjdzie mi na plus (tzn. jeździłam 2 tygodnie rowerem więc nie było to kanapowe roztrenowanie). Jak to zwykłam mówić - czas pokażę... ;)


sierpnia 01, 2013

(bez)Senne trailowe marzenia

(bez)Senne trailowe marzenia

sierpnia 01, 2013

(bez)Senne trailowe marzenia

Jedyne o czym marzę, jedyne o czym wciąż śnię
to buty trailowe Brooks Cascadia,
model 8, 7, a nawet i sześć...



Trochę niepoważny ten wstęp, ale temat wbrew pozorom traktujący o sprawach jak najbardziej istotnych w kwestii biegania, bo przecież dobre buty do biegania to podstawa. 
Zapewne każdemu kto już trochę tam truchta (a nawet i nie tak trochę) obiła się uszy marka Brooks Cascadia, a jeśli nie, to takie nazwisko, jak Scott Jurek z pewnością (dla tych niewtajemniczonych krótka wzmianka: Scott Jurek to "Legendarny ultramaratończyk, siedmiokrotny zwycięzca słynnego Western States (161km), dwukrotny zwycięzca Badwater Ultramarathon w Dolinie Śmierci (217km), triumfator 246-kilometrowego Spartathlonu rozgrywanego na trasie Sparta-Ateny czy wreszcie srebrny medalista Mistrzostw Świata w biegu 24-godzinnym promował w naszym kraju swoją książkę „Jedz i biegaj”" - cytat zaczerpnięty ze stronki: http://ergo-sklep.pl)

Moje pierwsze i jak na razie jedyne buty do biegania kupiłam w pewnym sensie przypadkowo (tzn. po odbyciu w sklepie testu sprawdzającego, jakiego rodzaju mam stopę, a co najfajniejsze, test ten obejmował też krótką przebieżkę na bieżni elektronicznej - moje pierwsze i jak na razie jedyne doświadczenie z tym cudnym wynalazkiem - dzięki czemu można było sprawdzić w których butach rzeczywiście wygodnie mi się biegnie), nie nastawiając się na żaden konkretny model, ani markę. Padło na Asisc Gel-Pulse 4, z których przyznam jestem bardzo zadowolona, jednak z przykrością muszę stwierdzić, że nie są to idealne (tak, wiem - ideałów nie ma) buty do biegania zimą z powodu zbyt małej amortyzacji pięty i braku konkretnej osłony z przodu (siateczka też jest bardzo cienka, dzięki czemu but jest przewiewny, co jednak zimą nie jest wskazane). A jako, że zima zbliża się (jeszcze co prawda nie wielkimi krokami) nieubłaganie, zaczynam powoli rozglądać się za butami trailowymi, bo nie ukrywam, że w przyszłe wakacje chciałabym też wystartować w Chudym Wawrzyńcu (by sprawdzić swój biegowy potencjał :P ) - nie żebym nastawiała się na jakiś wynik, ale będę już wtedy po pierwszym maratonie (miejmy nadzieje), więc i czemu nie pokusić się na taką przygodę, jak bieg 50+, lub 80+... Ale to jeszcze odległe plany, tak więc nie zapeszajmy. 

Wracając jednak do tematu butów Brooks Cascadia - skoro biega w nich sam Scott Jurek, to już samo to jest dla mnie bardzo pozytywną rekomendacją, plus wiele pozytywnych opinii jakie znalazłam o nich w necie - wszystko to sprawia, że poważnie przymierzę się do ich zakupu, choć wpierw będę musiała je przymierzyć w jakimś sklepie, bo nie wszystko złoto co się świeci, a poza tym szczytem głupoty byłoby dla mnie kupowanie butów (I TO JESZCZE DO BIEGANIA) przez internet bez uprzedniego powąchania choćby ich zelówki... 



Scott Jurek z lewej - pewnie biegnie w Brooks Cascadia ;)


Jeśli jakiś posiadacz tychże butów przypadkiem przeczyta ten o to wpis, byłabym wdzięczna za jakąś rekomendację na temat Brooksów. Oczywiście doświadczenia z użytkowania innych butów trailowych również są bardzo mile widziane. :) 

lipca 28, 2013

Się zbiegłam

lipca 28, 2013

Się zbiegłam

To było naprawdę pracowite 9 biegowych dni. Chyba pierwszy raz od niepamiętnych czasów nie pozwoliłam sobie nawet na jeden dzień odpoczynku (od biegania), czyli tak zwaną regenerację. Nie wiem, czy było to rozsądne, czy też nie, ale mówiąc biegowym slangiem: musiałam się zbiec. Realizowałam swój plan treningowy i stosowałam swego rodzaju wypychacze w dniach kiedy teoretycznie powinnam odpoczywać.
Wyglądało to mniej więcej tak:
Sobota: 15min spokojnie + 6x podbieg 450m + 15 min spokojnie
Niedziela: 90 min spokojnie
Poniedziałek: 15 min spokojnie + bieg ciągły 40 min + 8x100m + 10 min spokojnie
Wtorek: 70min spokojnie
Środa: 30min spokojnie + 8x100 (tzw. przebieżki, czyli coś na kształ rytmów) + 30min spokojnie
Czwartek: 15 min spokojnie + 6x4min (coś pomiędzy interwałem, biegiem ciągłym, a przyśpieszeniem ) z przerwą 2min pomiędzy + 10 min spokojnie
Piątek: 45 min (niby spokojnie, ale tempo nieco szybsze niż zazwyczaj + końcówka mocne przyśpieszenie)
Sobota: 15min spokojnie + 4x podbieg 450m +17min spokojnie
Niedziala: 90min spokojnie 

W następny weekend prawdopodobnie pobiegnę w czwartym już etapie Pucharu Maratonu Warszawskiego (20km). Nie ukrywam, że fajnie byłoby zająć trzecie miejsce w swojej kategorii wiekowej wśród kobiet (jak na razie jestem na trzecim miejscu po 3 etapach w swojej kategorii, więc mam smaczek na więcej, lub po prostu na utrzymanie tejże pozycji; btw. nie są to zawody najwyższych lotów i w mojej kategorii wiekowej frekwencja jest dość kiepska, co przyczyniło się do mojego skromnego trzeciego miejsca, ale jak to mawiają: lepszy rydz niż nic, a poza tym od czegoś trzeba zacząć). W związku z tym w najbliższym tygodniu powinnam nieco wyluzować i pozwolić sobie na odpoczynek, tak by nie "przebiec" tej wypracowanej ostatnimi czasy formy i nie wyciskać z siebie na darmo soków, bo powinny mi się one przydać za niecały tydzień. Mam tylko nadzieję, że się nieco ochłodzi, bo dzisiejsza "parówa", czyli pogoda dobra dla Kenijczyka, ale nie Europejczyka nie jest dla mnie sprzyjająca (dzisiaj miałam w planach nieco dłuższe długie wybieganie, ale skończyło się na 90min, bo czułam, że zaraz wypocę sobie mózg i zacznie mi on wypływać uszami i nosem). I jeszcze jedno: wczoraj się zważyłam (a nie robię tego często) i ważę mniej niż za czasów gimnazjalnych. :D  Moja waga niestety cholernie się waha i wiem, że zaraz się to zmieni, ale cóż poradzić. Skądś tą siłę do biegania muszę czerpać (ach te usprawiedliwienia). 

czerwca 16, 2013

Swoje trzeba wybiegać... by biegać naprawdę

Swoje trzeba wybiegać... by biegać naprawdę

czerwca 16, 2013

Swoje trzeba wybiegać... by biegać naprawdę

Ostatnimi czasy można by odnieść wrażenie, że maraton może przebiec każdy kto... A w zasadzie nawet nie "każdy kto...", tylko po prostu KAŻDY. Co zdaję mi się być wierutną bzdurą. Każdy może przeczłapać maraton i nabawić się zawału, bądź w najlepszym wypadku jakiejś kontuzji kolana etc. Przyznam, że też po części dałam się nakręcić tej medialnej i mniej medialnej, acz przede wszystkim internetowej "nagonce" jakoby ten królewski dystans był do pokonania dla każdego. Ale czy warto tak od razu porywać się na taki dystans? Od razu mam na myśli choć rok systematycznego biegania (oszczędzę sobie komentarza co do setki planów treningowych, jakie można znaleźć w sieci, typu "Przygotuj się do maratonu w 10tyg" i tym podobne bzdury, za które moim zdaniem twórcy powinni dostać co najmniej młotkiem w głowę...). Postanowiłam więc sobie zostawić ten Wielki Dzień na dalszą przyszłość, tak by stał się dla mnie prawdziwym świętem biegowym, do którego NAPRAWDĘ się przygotuję, a przede wszystkim przebiegnę ten królewski dystans (jak Bóg da), a nie przeczłapie go, tak by móc sobie powiedzieć "udało mi się". Prawdopodobnie udało by się i na tym etapie zaawansowania, jakim jestem obecnie, ale... chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Zresztą logicznym zdaję się być fakt, aby przez pierwsze lata biegania doszlifować krótsze dystanse, a potem porywać się na maraton i wyżej. Z czego więc wynika ten trend by maraton przebiec (przeczłapać) już na początku swojej przygody z bieganiem? Czy ludzie, aż tak bardzo potrzebują coś sobie (i innym?) udowadniać? Ja chyba wolę sobie udowodnić, że potrafię do sprawy podejść z głową i solidnie się przygotować, tak by czuć prawdziwą satysfakcję ze swojej ciężkiej biegowej pracy. I tym samym staram się sobie wybić maraton już tej jesieni, a przełożyć go na wiosnę (i solidnie i... srogo przebiegać zimę, tak jak tą ostatnią), ewentualnie następną jesień. I marzy mi się go przebiec poniżej 3:30h. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy.

Tymczasem polecam obejrzeć sobie ten oto finish i nabrać biegowej pokory (sobie również). Ile lat pracy potrzeba by móc takim tempem przebiec końcówkę maratonu...? 


czerwca 12, 2013

Z motyką na słońce

czerwca 12, 2013

Z motyką na słońce

Przepraszam za brak wpisów ostatnimi czasy (w zasadzie chyba samą siebie, bo nie sądzę by ktokolwiek prócz mnie czytał obecnie te wypociny), ale niebiegowa rzeczywistość nieco mnie pochłonęła. Niestety.
Plany co do biegania 2x dziennie na razie spełzły na niczym. Dla usprawiedliwienia mogę tylko dodać, że nie przez brak chęci, a brak czasu, na który przez ostatnie pół roku co prawda nie narzekałam, ale ostatnio się to zmieniło. Słowem - praca. I tak jestem z siebie dumna, bo jest to praca 8h na nogach, często od 6 rano, więc moje nogi przez pierwszy tydzień takiego wycisku "płakały". Ktoś kiedyś słusznie napisał na jakimś forum biegowym, czy czymś w tym rodzaju, że nie sztuką jest iść pobiegać kiedy siedzi się przez 8h w pracy przed komputerem lub po prostu za biurkiem - jest nią zaś pracować cały dzień na nogach, a potem mieć jeszcze chęci (i siłę) zrobić porządny trening. Zgadzam się z tym w 100%.

Jeśli zaś chodzi stricte o bieganie. W tym tygodniu pierwszy raz od 4 tygodni biegam tylko 4 razy i chyba dobrze mi to zrobi (aczkolwiek mam biegowe wyrzuty sumienia). Wczoraj byłam bardzo zadowolona ze swojej formy i świetnie mi się biegało (15min spokojnie + przyśpieszenia 3x10min z przerwą 2min + przebieżki 8x20s + 10min spokojnie). Sobotnie podbiegi (8x450m) i długie wybiegania owocują. Ciekawe tylko, czy zaowocują 22 czerwca...

czerwca 02, 2013

Długie wybieganie i... odparzenia

Długie wybieganie i... odparzenia

czerwca 02, 2013

Długie wybieganie i... odparzenia

Dzisiaj zaliczyłam swoje najdłuższe wybieganie w mojej "karierze" biegowej: 2h 20min 36 s. Planowałam ciut mniej, bardziej z rozsądku niż z braku wytrzymałości, bo jednak przebiegana zima robi swoje. Według Google Maps wyszło około 24km, ale nie bardzo wierzę mapką tego typu. Schodki, zakrętasy, przejścia dla pieszych etc - tego się nie policzy dokładnie. Generalnie biegło mi się dobrze i zatrzymałam się z myślą "w zasadzie to mogłabym biec dalej, ale trochę szkoda mi na chwilę obecną moich kolan, a do konkretnego maratonu się jeszcze nie przygotowuję". Poza tym od mniej więcej 8km co jakiś czas łupało mnie w prawym kolanie (niestety chyba bardziej odbijam się z prawej nogi), więc wolałam dać sobie spokój. W moim planie treningowym i tak miałam dzisiaj teoretycznie 80min spokojnie, ale w zasadzie zawsze wydłużam długie wybiegania. :) Postanowienie to zrodziło się we mnie po przebiegnięciu pierwszego półmaratonu (24.03.13 - Półmaraton Warszawski). Dlaczego? Otóż, przygotowując się do tegoż półmaratonu realizowałam ten o to plan (mniej więcej od 7 tyg) -> http://www.maratonypolskie.pl/mp_index.php?dzial=8&action=8&code=2101 Obecnie realizuję poziom drugi.

Najdłuższe wybieganie, jakie on zakłada to 90min spokojnie. Niestety moje tempo nie pozwala mi w takim czasie przebiec półmaratonu, przez co ostatnie 26 min, jakie musiałam pokonać na tym dystansie było dla mnie katorgą (miałam nawet zamiar porzucić bieganie, ale w chwili po przekroczeniu mety zmieniłam diametralnie zdanie...). Co prawda każdy organizm jest inny, ja jednak wychodzę z założenia, że by dobrze przebiec jakiś dystans, muszę go przedtem parę razy pokonać, tak by organizm się do niego dostosował i zbudował odpowiednią wytrzymałość. Tak więc z tygodnia na tydzień przedłużam o parę minut długie wybieganie, a reszty trzymam się według planu, dodając tylko czasem spokojne przebieżki (około 8-9 km). W skrócie: w tygodniu biegam Danielsem, w niedzielę Gallowayem. ;) Tym sposobem planuję dojść do 3h ciągłego biegu (nie żebym planowała przebiec pierwszy maraton w 3h, bo to mało realna wizja). Można by więc wnioskować, że obecnie ZACZYNAM się przygotowywać do pierwszego maratonu, ale planuję zrobić to w miarę rozsądnie. Obecnie moim planem jest poprawa czasu na dystansie półmaratonu (prawdopodobnie wystartuję w Iławie 8 września, ale o tym innym razem), a prócz tego dobrze pobiec kolejne trzy etapy Pucharu Maratonu Warszawskiego. Ale nie zapeszajmy...

Wypadałoby jeszcze napisać coś apropo odparzeń, skoro już to słówko zostało zawarte w tytule. Jakiś czas temu z myślą o długich wybieganiach (i zbliżających się upałach) kupiłam sobie taką o to przepaskę na bidon firmy Kalenji:

I zdecydowanie nie polecam. Ale tak to jest gdy człowiek chce zaoszczędzić (lub nie ma z czego oszczędzać). Po primo: zapięcie jest na rzep, który jest zdecydowanie zbyt długi, przez co trzeba go jakoś "fikuśnie" zawijać, secundo: nie trzyma się na biodrach, a podchodzi do góry, co w rezultacie daję taki efekt, że trzeba go sobie zaciskać na brzuchu (plus jest taki, że ściska mi wtedy przeponę i nie dostaję kolki), a tertio: mam przez niego poodparzaną skórę na brzuchu w postaci czerwonych śladów, jakby mnie ktoś biczował  (i nie tylko). Co prawda nie biegłam dzisiaj w koszulce odprowadzającej wilgoć, a zwykłej bawełnianej i być może to było głównym powodem moich odparzeń...W bieganiu ważny jest każdy szczegół, a szczególnie przy długich wybieganiach - jedno wbicie szpileczki w opuszek palca jeszcze nikomu nie zaszkodziło, ale gdyby tak wbić ją milion razy pod rząd w tenże opuszek, skutek mógłby być opłakany.

Podsumowując: schodzenie po schodach sprawia mi dzisiaj ból, ale niedziela pod względem biegowym i tak była udana (mimo wszystko). ;)

P.S W tym tygodniu planuję za eksperymentować z dwoma treningami dziennie - rano bieg regeneracyjny (ok.45 - 50min) i wieczorem trening zasadniczy. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

czerwca 01, 2013

Początki - zawsze są najgorsze?

czerwca 01, 2013

Początki - zawsze są najgorsze?

Czemu biegowa ajurweda? Połączenie zdaję się być nietypowe, bo co wspólnego może mieć ze sobą bieganie i tajemniczo brzmiąca ajurweda? Dla niewtajemniczonych, ajurweda to w telegraficznym skrócie rodzaj indyjskiej medycyny, której główną myślą jest fakt, iż zdrowie ciała jest środkiem do uzyskania zdrowej duszy - oczywiście w dużym uproszczeniu. Tak więc... czy połączenie biegania ze słowem ajurweda nadal wydaję się być absurdalnym? Nie od dzisiaj wiadomym jest przecież, że bieganie to świetny (i w zasadzie niezawodny) środek poprawiający zdrowie (tzn. z tym zdrowiem fizycznym bym nie przesadzała, ale to temat na dłuższy wpis w przyszłości) ciała, jak i ducha.

Ale przejdźmy do rzeczy... Otóż, dlaczego zakładam o to tego bloga wypadałoby zapytać na wstępie? W zasadzie nie łudzę się, że będą czytać go tłumy (o ile w ogóle ktoś prócz mnie), ale czas pokażę jak to będzie, a tymczasem powód pierwszy jest bardzo prosty: zaczynam mieć prawdziwego hopla na punkcie biegania. Czy to źle, czy dobrze, nie mnie oceniać, aczkolwiek zawsze jak już w coś stąpnęłam to dosyć głęboko (tak, że mało mnie nie wessało) i z reguły oddawałam się temu prawie, że bezgranicznie (często jednak bardziej myślami, aniżeli realnym czynem). A bieganie ma to do siebie, że trzeba mu się oddać głównie fizycznie, przy czym hart ducha wiedzie tutaj prym.

Biegam od zaledwie roku i czuję się jeszcze (JESZCZE!) totalnym amatorem, choć nie ukrywam, że moje plany biegowe na przyszłe lata są dosyć ambitne i zdecydowanie nie poprzestanę na 50/60 km tygodniowo, bo zdaję sobie sprawę, że by był progres trzeba podnosić sobie poprzeczkę.

Jednak żeby się na wstępie zbytnio nie rozpisywać (i nie uprawiać internetowego ekshibicjonizmu), a przede wszystkim (dobre sobie) nie zrażać potencjalnych czytelników tymi słowy zakończę pierwszy wpis. :)






Copyright © Szanuj pasję , Blogger