grudnia 31, 2015

Biegowe podsumowanie roku 2015 ...

Biegowe podsumowanie roku 2015 ...

grudnia 31, 2015

Biegowe podsumowanie roku 2015 ...

Był to dla mnie zdecydowanie burzliwy rok. Pełen wzlotów i upadków, a w zasadzie upadków i wzlotów, bo tych pierwszych było raczej więcej, a te drugie występowały sporadycznie. Co jednak udało mi się osiągnąć, czego więcej starałabym się nie powtórzyć, co napawa mnie dumą, a co frustruje, gdy myślę sobie o tym minionym roku?



listopada 17, 2015

O anty-życiówce na Królewskim Półmaratonie w Krakowie

O anty-życiówce na Królewskim Półmaratonie w Krakowie

listopada 17, 2015

O anty-życiówce na Królewskim Półmaratonie w Krakowie

Zaraz minie okrągły miesiąc od dnia, gdy miał miejsce 2. PZU Cracovia Półmaraton Królewski, w którym miałam (nieco wątpliwą) przyjemność pobiec... Jak się tam znalazłam? Jaki był mój cel minimum? Jak to wyszło w praniu i dlaczego mania biegania często przyćmiewa realny stan rzecz, a w tym przypadku zdrowia? Otóż, było tak:


października 09, 2015

Niepołamany 37. PZU Maraton Warszawski ...

Niepołamany 37. PZU Maraton Warszawski ...

października 09, 2015

Niepołamany 37. PZU Maraton Warszawski ...

Jak już wcześniej pisałam moje przygotowania do tego maratonu były nieco zaburzone... Wypadek na rowerze, trzy tygodniowa przerwa w bieganiu, zemdlenie i wizyta pod kroplówką w szpitalu, znowu przerwa w bieganiu... To wszystko, a nawet więcej innych "przygód" nie powstrzymało mnie jednak przed startem i chęcią finiszowania (w glorii i chwale) na Stadionie Narodowym.


Tym razem rozsądek siedział cicho w kącie, a na pierwszym planie pojawiły się emocje. Naprawdę święcie wierzyłam, że mój plan minimum jest do zrealizowania (pobiec w okolicach 3:35-3:39), a przy dobrych wiatrach nawet plan maximum, czyli złamanie 3:30. Moje maratońskie marzenia jednak nieco zrewidowała rzeczywistość i nie połamałam niczego, co by mnie satysfakcjonowało... Ale po kolei.


września 20, 2015

Do startu pozostało: 6 dni 19 godzin 49 minut...

Do startu pozostało: 6 dni 19 godzin 49 minut...

września 20, 2015

Do startu pozostało: 6 dni 19 godzin 49 minut...

Tak dawno nic tutaj nie pisałam, że aż wstyd. Zdążyłam w tym czasie przejechać ponad 1000 km po Niemczech i Danii rowerem, przekoziołkować przez kierownicę i nieźle się poharatać, co uniemożliwiło mi trenowanie po powrocie z wyprawy przez 2 tygodnie... 


Jakby tego było mało 3 tygodnie temu wylądowałam w szpitalu, gdyż przez ... ekhem, mocną biegunkę trwającą prawie tydzień, tak się odwodniłam, że aż zemdlałam w domu chcąc zaparzyć sobie herbatę, co skończyło się tym, że przyjechała po mnie karetka, która zawiozła mnie pod kroplówką do szpitala. Nawet nie mogli mi pobrać krwi do badań, bo przez to odwodnienie była zbyt gęsta i tylko mnie pokuli w czterech miejscach... To tak w skrócie. 


lipca 04, 2015

Przełamanie niedomagania, czyli o Półmaratonie Radomskiego Czerwca

Przełamanie niedomagania, czyli o Półmaratonie Radomskiego Czerwca

lipca 04, 2015

Przełamanie niedomagania, czyli o Półmaratonie Radomskiego Czerwca

Czas najwyższy skrobnąć jakąś relację. Upał na dworze straszny (istna Sahara), więc moje szare komórki nieco odmawiają posłuszeństwa, ale postaram się uwinąć w miarę prężnie...


Co prawda prężnie niestety nie poszedł mi ten Półmaraton Radomskiego Czerwca, ale i tak uważam go w pewnym sensie za udany. Podobnie jak w ubiegłym roku przyjechałam do Radomia dzień wcześniej i nocowałam w MOSiRze, tym razem jednak nie na sali gimnastycznej, a w tak zwanej "Herbaciarni", gdzie zostałam pokierowana. Z początku zapowiadało się na to, że będę ją mieć sama dla siebie (obok w innym pomieszczeniu nocowało trzech mężczyzn), jednak po jakimś czasie zapukał do drzwi trochę ekscentryczny, głośny pan... Jak się okazało (zresztą nie trzeba było długo czekać, aby się przedstawił i zaczął opowiadać swoją historię życia, a bardziej raczej przechwalać się swymi biegowymi i nie tylko poczynaniami) był to dość znany w środowisku biegaczy (i kibiców?) Bosonogi Biegacz - Paweł Maj. Och, czego to ja nie usłyszałam z jego ust!


kwietnia 26, 2015

Czasem trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie DOŚĆ, czyli o lekcji pokory na Orlen Warsaw Marathon

Czasem trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie DOŚĆ, czyli o lekcji pokory na Orlen Warsaw Marathon

kwietnia 26, 2015

Czasem trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć sobie DOŚĆ, czyli o lekcji pokory na Orlen Warsaw Marathon

Przez ostatnie 2 tygodnie nic nie pisałam, ale za to mogłam w końcu trochę pobiegać po felernej miesięcznej przerwie w bieganiu po moim jakże felernym wypadku samochodowym. Treningiem rzecz jasna bym tego biegania nie nazwała - ot takie truchtanie (pierwszy tydzień ze średnim tętnem przedzawałowym, następny już ciut lepiej, ale zdecydowanie bez szału) by jako tako wrócić do formy. Ale czy "jako tako" to wystarczająco na maraton? Teraz już wiem, że zdecydowanie NIE. Maraton to wyzwanie, to królewski dystans, to nie zabawa w kotka i myszkę. Teraz już wiem to na 100%. Ale potrzebowałam przekonać się o tym na własnej skórze. Liczenie na cud w tym wypadku to objaw głupoty, a nie wiary, że jakoś to będzie. Ba! Że będzie dobrze. Nie będzie, bo na wynik w maratonie trzeba sobie zapracować. No chyba, że kogoś satysfakcjonuję bieg w stylu "oby się wyrobić zanim zaczną zbierać zawodników z trasy... 5h 50 minut to będzie dobry wynik." Ale przejdźmy do relacji z biegu.

Start godzina 9:30. Musiałam wejść do strefy startowej biegnących na wynik w przedziale 03:00 - 03:30, bo kiedy zapisywałam się na maraton taką zaznaczyłam (i na czas w tych granicach jeszcze 2 miesiące temu się przygotowywałam). Trochę chciało mi się jeszcze po raz enty to Toi Toia, ale to już chyba bardziej z obawy, że jakaś przygoda tego typu spotka mnie na trasie niż realna potrzeba. Zaczęło się wielkie odliczanie: 10... 5, 4, 3, 2, 1... Ruszamy. Pierwszy kilometr nie za szybko, nie za wolno: 5:19. W tłumie biegnie się zupełnie inaczej niż na treningach - tak jakby od innych biegaczy emanowała jakaś tajemnicza moc, dzięki czemu niesie człowieka, jak na fali. Przynajmniej przez pierwszą część biegu... Na trzecim kilometrze przebiegam pod swoim blokiem (wtedy jeszcze nie kusiło mnie by zejść z trasy). Mama kibicuję, macham jej, jest bardzo dobrze. W nogach lekkość, w głowie wiara, że uda się zrealizować chociaż plan minimum. Pierwsze 5 km przebiegam ze średnim tempem 5:02 (tj. 25 minut 13 sek). Druga piątka identycznie (!),  czyli na 10km mam czas 51 min 51 sek. Tempo na wynik w okolicach 3 godziny 32 min. Taki czas byłby dzisiaj niemal szczytem moich marzeń. Na 15 kilometrze tempo w zasadzie nadal takie samo. Nadal tli się szansa. Zmęczenie już trochę daję się we znaki, ale nie na tyle by mu się poddawać - w zasadzie nadal jest lekkość. Po 18 kilometrze jednak to felerne kolano daję o sobie znać. Szczerze mówiąc tego się najbardziej obawiałam na tym etapie biegu. To właśnie 18 km było moim najdłuższym "treningiem" od czasu mojego wypadku. Więcej nie biegałam od półtora miesiąca. Staram się jednak ignorować ten dyskomfort, ale na tym etapie biegu nie wróży to dobrze. To przecież nie jest jeszcze nawet półmetek. No, ale biegnę dalej odmawiając pod nosem "Aniele Boży..." i "Pod Twoją obronę...". Nie wiele to jednak pomaga. Tempo zaczyna spadać do 5:14. Kolano zaczyna być coraz bardziej upierdliwe. Dobiegamy do Powsina. Gdzieś na ulicy Jana Rosoła, bądź Relaksowej (piękna nazwa w tych okolicznościach) znajduję się półmetek, który mijam z czasem 1 godz. 50 min. Robi się naprawdę kiepsko. Ból w niedoleczonym kolanie coraz bardziej karzę mi się zatrzymać. Co robię przy punktach z odżywianiem. Zjadam trochę czekolady, zagryzam banana. Spadam do tempa 5:30... Makabra. Towarzyszy mi jakiś pan stwierdzając, że się do mnie doczepi, bo dla niego takie tempo jest okej. Uśmiecham się krzywo i myślę sobie "dla mnie jest tragiczne"... Gubię go jednak (albo on mnie) na kolejnym punkcie z izotonikami. Zaczynam szukać, jakiegoś ambulansu żeby mi spryskali to kolano czymś schładzającym, ale niestety nie znajduję takiego pocieszenia w bólu. Coraz bardziej czuję, że to już nie ma sensu. W 5 - 6 godzin pewnie się doczłapie do mety (limit ukończenia wynosi 6h), ale cholera... Dla mnie takie coś nie ma kompletnie sensu, a tym bardziej nie ma nic wspólnego z bieganiem. Poczłapać to ja sobie mogę w parku pod domem. Spacerując Galloweyem przez niemal 3 km, zrezygnowana już nieco tą farsą, nagle w okolicach 25 natykam się na pacemakerów prowadzących grupę biegaczy na wynik w okolicach 3:45. Wyglądają na mega sympatycznych, zabawiają biegnących, jakimiś historycznymi anegdotkami (byliśmy parę kilometrów przed Wilanowem). Myślę sobie "dołączam do nich". Wycisnęłam z siebie, jakieś nieznane mi jeszcze minutę temu pokłady energii i staram się ich kurczowo trzymać, a w zasadzie trzymać ich tempo, które jak na moje bolące kolano, wydawało się być całkiem znośne. Biegną równiutko (szczęśliwi Ci, którzy trzymali się ich od startu do mety - będąc przygotowanymi na wynik rzędu 3:45 - oby wszyscy pacemakerzy tak świetnie prowadzili!) tempem 5:20-5:23. Gdyby nie mój brak treningów ostatnimi czasy i to kolano, to bieg z nimi byłby dla mnie spacerkiem i czystą przyjemnością! Ale nie tym razem, choć z początku zaczynam wierzyć, że a nóż - widelec, dam radę dobiec w tym tempie do mety. W grupie siła - mijamy 26, 27, 28, 29 kilometr.

ORLEN WARSAW MARATHON
6943 | SELMOWICZ Emilia | 1991 (K-20) | Warszawa (POL) 
NazwaCzas
rzeczywisty
Czas
netto
Różnicamin/kmkm/hCzas
brutto
Msc
open
Msc
płeć‡
Msc
kateg
Tempo
na ...
5 km09:57:43.3700:25:1325:1305:0211.9000:26:382014712603:32:48
10 km10:22:56.8000:50:2625:1305:0211.9000:51:512151752603:32:48
15 km10:48:21.8001:15:5125:2505:0311.8701:17:162249792903:33:21
20 km11:14:48.9701:42:1826:2705:0611.7301:43:432355863003:35:49
21.097 km11:22:57.4901:50:2708:0905:1411.4601:51:5226421073603:40:54
25 km11:46:47.6002:14:1723:5005:2211.1702:15:4230481435003:46:38
30 km12:16:07.3402:43:3729:2005:2711.0002:45:0232631705403:50:07
35 km
40 km
Meta
DomTel-Sport
©by Pilar 2007-2015(0)
Generowanie
0.010526895523071 s

Kolano i brak długich treningów ostatnimi czasy karzą mi się jednak kategorycznie zatrzymać. No i jeszcze te moje zajechane Glide Boosty (mają około 4 tysiące kilometrów na liczniku, ale uznałam, że biec w nowych butach byłoby jeszcze gorszym rozwiązaniem) też nie pomagają. Jak się nie jest "obieganym" to bieganie eee naturalne odpada. Ale to już osobna kwestia. Do 32 kilometra idę. Idę bardzo powoli wypatrując punktów odżywiania - bananik i trochę czekoladki na pocieszenie - why not? Przy Alei Witosa schodzę z trasy i kieruję się na przystanek autobusowy (trochę kiepska sprawa, że podczas maratonu mała jest szansa, aby osoby, które chcą zejść z trasy nie miały możliwości podwózki do miasteczka biegaczy przy stadionie). Czuję na sobie trochę podejrzliwe spojrzenia, typu: "czy ta dziewczyna nie zamierza przypadkiem podjechać sobie parę przystanków by nadrobić z czasem?". Ale cóż, nie przejmuję mnie to. Zrobiłam co mogłam podczas tego biegu. Niby była opcja, aby te pozostałe 10 km przejść spacerkiem, ale "wbiegnięcie" na metę z czasem o godzinę gorszym niż np. ten jaki nabiegałam rok temu (3:55), notabene i tak kiepski, byłoby dla mnie jeszcze większą porażką niż racjonalne zejście z trasy. Bo niby jaki miałoby sens doprowadzać swoje (już i tak bolące) kolano do jakiejś poważnej kontuzji, z której mogłabym wychodzić przez kolejne miesiące, co uniemożliwiłoby mi bieganie choćby tych 12 km dziennie, by powoli wracać do formy? Albo reanimowanie mnie na linii mety... 



Mam dopiero 24 lata, niektórzy bardzo dobrzy amatorzy dopiero zaczynali w tym wieku swoją przygodę z bieganiem. Nie postawiłam jeszcze kropki nad i. Nie postawiłam nawet jeszcze "i"... Wierzę, że tak naprawdę jeszcze prawdziwe bieganie przede mną, a ukończenie jednego maratonu z kiepskim czasem (gdyby to miała być jeszcze walka o wartościową życiówkę, to co innego) by dostać ten blaszany medal i zostać pseudo zwycięzcą w swoich oczach, uważam za "grę" nie wartą świeczki, a w zasadzie za nonsens. Oczywiście pisząc te słowa nie chce nikogo obrażać - może dla niektórych ukończenie maratonu na granicy zawału, z twarzą zombi, sylwetką jak podczas zbierania grzybów i czasem dalekim od tych, jakie osiągają osoby, które realnie trenują do królewskiego dystansu, jest sukcesem. Ja jednak mam w tej kwestii dosyć radykalne podejście i mimo wielkiego bumu na bieganie, sądzę, że akurat maraton nie powinien być dla wszystkich dostępny. Jest tyle innych świetnych imprez biegowych - a to na piątkę, dychę, 15 km, albo nawet półmaraton. Może ich ukończenie nie wygląda tak spektakularnie, ale czy nie lepiej dobrze ukończyć krótszy bieg niż na granicy dwóch światów katować te 42 km przez 5-6 godzin? Nie wiem, może się mylę, ale np. niejaki Bogdan Barewski biegający w klubie Warszawiaky obrazuję to co mam na myśli i który pokazuję, że nawet w kategorii M-60, można świetnie biegać, jeśli... się realnie biega. Osiągnął dzisiaj czas, którego mogą mu pozazdrościć tysiące ludzi w moim wieku, jak i w kategoriach 30,40,50. Dotarł dzisiaj na metę z czasem 2:54 i to jest dla mnie właśnie prawdziwe zwycięstwo. Lata biegania, z pewnością tysiące kilometrów w nogach i proszę bardzo. Można? Można. Tylko cierpliwości. I rozsądku. Jeśli jeszcze o rozsądku mowa: może niektórym biegaczom znany, niejaki Wojciech Kopeć (z rekordem życiowym w maratonie 2:17:22) zszedł dzisiaj z trasy na 26 km. Ci co śledzą jego bloga, wiedzą, że przygotowywał się do tego startu przez ostatnie 3 miesiące będąc w Peru. Zainwestował w to ogromne pieniądze, rozłąkę z najbliższymi, że już o hektolitrach potu nie wspomnę. Wiedział, że nie utrzyma założonego tempa (biegł chyba na wynik w okolicach 2:10-11) i uznał, że najrozsądniej będzie zejść z trasy. Mógł pewnie zakończyć ten bieg nawet i łamiąc 2:30, co dla 95% uczestników wszelakich biegów ulicznych jest szczytem marzeń (nigdy nie spełnionych). Ale po co? Czy po to jechał do Peru i ciężko tam trenował? Teraz szybko się zregeneruję i kto wie, czy w tym sezonie jeszcze nie złamie życiówek na innych dystansach, by odbić sobie ten nieudany dla niego start.


Na koniec dziękuję osobom, które mi kibicowały (jeśli dotrwały do tego akapitu..)  i czekały na mnie na mecie (mojej mamie też, która stała na 3, a potem 37 km - przez prawie 2 godziny! - na który niestety już nie dotarłam; choć pewnie tego nie przeczyta :P ). Przyznam, że schodząc z trasy to głównie chyba Was mi było szkoda... Że gdzieś tam na mnie czekacie, wypatrujecie, a przed maratonem wysłuchujecie moje gadanie o bieganiu, albo czytacie moje smsy-eseje na ten temat. Mam nadzieje, że jeszcze będę mieć okazję przywitać Was za metą z czasem, który by mnie satysfakcjonował i który sobie ciężko wytrenuję. Wtedy czułabym się prawdziwym zwycięzcą. :) Dzięki za słowa pocieszenia i głos rozsądku, że według Was postąpiłam właściwie. No i dzięki za kebsika - nie tylko węglowodanami biegacz żyje... :P

kwietnia 15, 2015

Chce "Pobiec dobrze" w 37. PZU Maratonie Warszawskim dla Fundacji SYNAPIS - możesz mi w tym pomóc!

kwietnia 15, 2015

Chce "Pobiec dobrze" w 37. PZU Maratonie Warszawskim dla Fundacji SYNAPIS - możesz mi w tym pomóc!


Aby to zrobić, kliknij: Emilia biegnie dla "Fundacja SYNAPSIS"  (przekierowanie do płatności z prawej strony pod zdjęciem)


Właśnie ruszyły zapisy na 37. PZU Maraton Warszawski, a wraz z nimi projekt "Biegam dobrze". Na czym on polega? 

Prócz ogromnego wyzwania, jakim jest przebiegnięcie maratonu, każdy biegacz zamiast zwykłej ścieżki płatności za uczestnictwo, może podjąć się również wyzwania, jakim jest zostanie biegaczem charytatywnym. W praktyce oznacza to czynne zaangażowanie się w zbieranie środków na wsparcie działań jednej z czterech organizacji partnerskich, takich jak: Amnesty International, Fundacja Dzieci Niczyje, Fundacja Synapsis oraz Fundacja Rak 'n' Roll.Wygraj życie!. 

Ja wybrałam Fundację Synapsis. Jeśli chcesz pomóc mi w tym wyzwaniu, a przede wszystkim wesprzeć tę organizację wejdź na wyżej podany link i wpłać choć minimalną kwotę na jej konto. Liczy się każda złotówka. Pomyśl ile razy w tygodniu wrzucasz te przysłowiowe 3 złote do automatu z Colą, albo z kawą? Może dzisiaj zamiast tego, wpłać choć drobną kwotę na Fundację Synapsis? :)

Przeczytaj czym zajmuje się ta fundacja: Strona Fundacji Synapsis

Jeśli licznik na mojej stronie przekroczy 300zł będę mogła uznać, że cel został w pełni zrealizowany - dostanę wtedy unikalny numer startowy od wspieranej przez siebie fundacji. Uczyni mnie to prawdziwym Ambasadorem Fundacji Synapsis, co zobowiązuję (nie tylko do dobrego wyniku na tym morderczym dystansie, jakim jest maraton ;)). 

Na zebranie środków mam czas do 15 sierpnia. Z Twoją pomocą na pewno się uda!!! :)


kwietnia 09, 2015

"Ze wszystkich sił"

"Ze wszystkich sił"

kwietnia 09, 2015

"Ze wszystkich sił"

Ostatnio udało mi się wygrać w jednym małym konkursie organizowanym przez redakcję gazety Wprost wejściówkę na przedpremierowy pokaz filmu pt."Ze wszystkich sił". Ten kto czytał książkę Chrissie Wellington "Bez ograniczeń" zapewne zna pokrótce historię niejakiego Dicka (ojca) i Ricka (jego syna) Hoyta. W skrócie: Rick Hoyt urodził się z mózgowym porażeniem dziecięcym, jest sparaliżowany, a jakby tego było mało - komunikacja werbalna jest z nim mocno utrudniona, a w zasadzie niemożliwa, gdyż nie mówi. 
Pewnego dnia zamarzyło mu się jednak by wystartować w zawodach triathlonowych i to nie byle jakich, bo w samym Ironmenie - 3,8 km pływania, 180 km rowerem, a na koniec.. maraton (bite 42 km). Samo myślenie o pokonaniu takiego dystansu boli, ale jednocześnie wprawia w dziwne mrowienie całego ciała, jak i mózgu, w którym kiełkuję pomysł: a może bym tak i ja... kiedyś tam, wystartował w Ironmenie? O ile ma się nieszwankujące cztery kończyny i ogólnie zdrowie (w tym przypadku wskazane jest końskie zdrowie) dopisuję, to why not. Ale kiedy jest się przykutym do wózka inwalidzkiego, sparaliżowanym i kompletnie uzależnionym od opieki innych ludzi, to pomysł tego typu może wydawać się, delikatnie mówiąc: absurdem, szaleństwem... czymś kompletnie irracjonalnym. I rzeczywiście w pojedynkę byłby on niemożliwy do zrealizowania. Jednak, gdy ma się takiego ojca, jakiego szczęście ma posiadać Rick Hoyt, wtedy nawet tak totalnie abstrakcyjne marzenie, może stać się rzeczywistością. I stało się. O tym między innymi jest właśnie ten film, który z całego serca polecam. Od siebie dodam jeszcze tylko, że moim zdaniem ojcu tego chłopaka należy się nagroda o co najmniej dziesięciokrotnie większym znaczeniu niż Nagroda Nobla (zresztą zważywszy na niektóre figury, które tę nagrodę otrzymały, mam pewne wątpliwości, co do jej realnej wartości). W każdym razie, MUSISZ ZOBACZYĆ TEN FILM.

Nie ważne, czy jesteś sportowym zapaleńcem szukającym motywacji za każdym zakrętem i myślącym przez 3/4 doby o treningu, życiówkach, zawodach etc, czy też kanapowcem zajadającym się chipsami. Ta historia ma taką siłę, że może zmienić coś w życiu każdego człowieka, a przede wszystkim przywraca (lub daję) wiarę w... ? (lukę uzupełnij sam)




Poniżej dwa filmiki z autentycznymi zdjęciami przedstawiającymi Ricka i Dicka Hoyta podczas zawodów na dystansie Ironman oraz olimpijskim.







marca 29, 2015

O tym, jak to mentalna miazga przerodziła się w kibicowanie do utraty tchu...

marca 29, 2015

O tym, jak to mentalna miazga przerodziła się w kibicowanie do utraty tchu...

Jeszcze wczoraj rano łudziłam się, że jednak wystartuję w tym, jakże oczekiwanym przeze mnie biegu. Zasnęłam o pierwszej w nocy, a obudziłam się o 4 nad ranem (zresztą w ostatnim tygodniu nie raz mi się zdarzyła taka mega długa noc...). Odczekałam, aż zacznie świtać i wyszłam na ostatnią decydującą próbę. Ale w głębi duszy wiedziałam, że to już totalnie bezsensu. Cuda może i się zdarzają, ale... Ale w moim przypadku tak cudnie być nie może. Po 4 minutach biegu kolano zaczęło o sobie przypominać i mówić "stop". Choć jeśli mam być szczera: mówiło od samego początku, ale ja chciałam te wołania zagłuszyć. Nie udało się. Wyłączyłam Garmina (po cholerę ja go w ogóle włączałam?) i musiałam sobie powiedzieć to wprost i bez ogródek: jutro nie wystartujesz w Półmaratonie Warszawskim. Koniec Twojej dwutygodniowej mordęgi w której każdego dnia oczekiwałaś, że dzisiaj nagle ból zniknie i pobiegniesz, jak jeszcze... 2 tygodnie temu. Koniec. Poszłam do domu, zjadłam śniadanie, a potem zaczęłam beczeć, jak bóbr. Czułam się totalnie mentalnie zmiażdżona. Wyłam z nieszczęścia. Naprawdę mało jest rzeczy na tym ziemskim padole, na których tak by mi zależało, jak na bieganiu. A tu taka kicha. Tyle przygotowań i w ogóle... Ale o tym już pisałam, więc dalej zanudzać nie będę. Po godzinie się jako tako ogarnęłam, pojechałam odebrać pakiet startowy, w planie miałam również iść na seminaria biegowe organizowane przez Magazyn Bieganie, co też uczyniłam (pierwszy był z Robertem Korzeniowskim!). Przeszłam się po expo, przymierzyłam trochę butów, które fajnie by było mieć... Ogólnie można powiedzieć, że nadal do mnie jeszcze nie docierało, że ja jutro przecież nie wystartuję. Chodziłam ze swoim pakietem sportowym, jak gdyby nigdy nic. Albo raczej: jak gdybym miała jutro stanąć na linii startu, a później przebiec linię mety z moją upragnioną życiówką. Tak się jednak nie stało. O godzinie 17 udało mi się pakiet odsprzedać i na tym bym mogła w sumie zakończyć tą opowieść, ale to nie koniec...

Pobiec nie mogłam, ale by zostać kibicem na medal było w moim zasięgu. Trochę się obawiałam, że będę ryczeć na widok każdego półmaratończyka, ale tak się (na szczęście?) nie stało. Przed godziną 11 ustawiłam się blisko mety. Była naprawdę świetnie usytuowana i marzy mi się, aby za rok organizatorzy nie wrócili do starej trasy, słowem, marzy mi się tam finiszować... Ale wracając do rzeczy. To całe kibicowanie dało mi tyle radości, tyle wewnętrznej motywacji, tyle przemyśleń na temat tego, jak fantastyczne jest bieganie, że naprawdę słowami nie sposób tego opisać. Obserwować z boku to całe wydarzenie było dla mnie naprawdę fantastyczne. Widząc niektórych biegaczy i wiedząc na jakie czasy biegną i jakie chcą złamać, byłam parę razy bliska zawału, gdy istniała obawa, że np. zabraknie im paru sekund. Ale na szczęście większości z nich się udało. :) Niektórym nawet udało mi się osobiście pogratulować tuż po dekoracji, co było dla mnie prawdziwym zaszczytem i bardzo pozytywnym doświadczeniem. Może zabrzmi to górnolotnie, ale po tym kibicowaniu jeszcze bardziej pokochałam ten cały Półmaraton Warszawski i za rok, jeśli dane mi będzie w nim wystartować i nabiegać jeszcze lepszą(!) życiówkę niż miałam zamiar w tym roku, to będzie to miało dla mnie jeszcze większą wartość. Co prawda cholernie mi przykro, że nie mogłam pobiec, ale na to już nic teraz poradzić nie mogę, a bycie kibicem też może trochę zmęczyć... Nie wiem, jakim cudem, ale od tego żarliwego kibicowania, aż mi się zrobił mały pęcherz na jednym palcu u dłoni... Poważnie! 

Moja niecierpliwość serca (i łydek) już trochę ostygła. W tym tygodniu koniec z próbami biegania, które kończyły się klapą i każdego poranka przyprawiały mnie o depresje. Dam się spokojnie wchłonąć temu podskórnemu krwiakowi. Nad tym kontroli niestety nie mam i nic na siłę nie zmienię. Do Orlen Warsaw Marathon został jeszcze miesiąc. Ale nie jestem w stanie nic kompletnie zaplanować. Jak to napisała mi kiedyś moja wychowawczyni z podstawówki w moim pamiętniku (Boże drogi, ileż to lat minęło): Cierpliwość to ostatni klucz, który otwiera drzwi... Chyba miała rację.


marca 26, 2015

Do startu pozostało 3 dni...

Do startu pozostało 3 dni...

marca 26, 2015

Do startu pozostało 3 dni...

A ja nadal nie wiem, czy wystartuję. Chodzi oczywiście o jubileuszowy Półmaraton Warszawski. Biegowej imprezy od której zaczęło się (tak to można ująć) całe moje bieganie. Nie jakiś tam bieg po podwarszawskich lasach (nic im nie ujmując...); nie jakaś tam dyszka na sprawdzenie formy. Nie jakiś tam bieg po wydmach, który zawsze idzie mi jak krew z nosa. To PÓŁMARATON WARSZAWSKI... I to jeszcze z nową, rewelacyjną, szybką i prostą trasą. Idealną na robienie życiówek. Serce mi się kraje, gdy na to patrzę... :



Od dnia nieszczęsnego wypadku (czyli dwóch tygodni) mój najdłuższy, ekhem... "trening" wyniósł 15 min. Po tym czasie kolano odmawiało posłuszeństwa i odmawia nadal. Dzisiaj wytrzymało 11 min (jedynym "pocieszeniem" było to, że biegłam nieco szybciej niż w poprzednich dniach próby, ale szybko to nie było i tak - mówiąc szczerze: ślimaczano wolno!). W zasadzie to nie powinnam zapewne w ogóle nawet próbować biegać, tylko spokojnie poczekać, aż kolano w pełni się zregeneruję. Ale o jakim "spokojnie" może tu być mowa, kiedy przede mną 2 starty do których przygotowywałam się od września/października? Gdybym to się stało chociaż 2 miesiące wcześniej, to może i na zdrowie by mi wyszło. Zregenerowałabym się, odpoczęła psychicznie. Ale w takim momencie, tuż przed docelowymi startami, to raczej przyprawia mnie to o depresje, a co do regeneracji: to tak, (re)generuję mi się dodatkowa warstwa sadła. 

Stoi nade mną wielki znak zapytania. Obiektywnie rzecz biorąc powinnam odpuścić. Po co się tak katować psychicznie i naciągać strunę nerwów (jeśli można to tak określić) do granic możliwości? Nie wiem. To znaczy wiem doskonale. Miesiące treningów, poświęcenia, kubłów potu, parę opakowań wazeliny, słowem... ja naprawdę włożyłam całe swoje serce i łydki w te przygotowania. A przez jakiegoś za przeproszeniem idiotę (czemu ja byłam taka miła dla tego faceta i mówiłam jak mantrę "naprawdę nic się nie stało, nic się nie stało..."), który zapomniał, że zielone światło dla pieszych, to zielone światło dla pieszych, a nie dla kierowcy? Gdybym go teraz jakimś przypadkiem spotkała, to powiedziałabym, że "Stało się i to dużo się stało! To zrujnowało moje półroczne przygotowania do półmaratonu i ... maratonu!". 

Ostateczną decyzję podejmę... dzień przed półmaratonem. Jeśli w sobotę rano nie będę w stanie przebiec chociaż 5 km, to rezygnuję. Z wielkim bólem, ze łzami w oczach, ale to nie miałoby żadnego sensu. I tak z szansami na życiówkę się już pożegnałam. Ale nie zawsze biega się po życiówki. To byłby bieg symboliczny. Teraz 30 min biegu byłoby dla mnie czymś na miarę cudu. A cóż dopiero półmaraton (a pomyśleć, że jeszcze 3 tygodnie temu bez żadnego bólu i większego zmęczenia, ba! dla regeneracji po ciężkim treningu, robiłam sobie 20 km biegu w tempie konwersacyjnym 5:20min/km ...).

Konkludując: trzeba sobie powiedzieć szczerze i wprost - liczę na cud. Jeśli bywają przypadki, że ludzie siwieją przez jedną noc pod wpływem jakiś dramatycznych wydarzeń, to czemu moje kolano nie mogłoby się zregenerować w przeciągu kolejnych 48 godzin i wrócić do normalności...? Podobno ludzki organizm jest niezbadany, a tym bardziej jego możliwości. Oczywiście nie jestem na tyle naiwna by wierzyć, że forma mi wróci w 48 godzin podczas siedzenia na fotelu, albo w jakuzzi bądź saunie, ale to już osobna kwestia... 

Że już nie wspomnę o drugiej kwestii która spędza mi sen z powiek (naprawdę). Do Orlen Warsaw Maraton pozostało 30 dni, a ja obecnie nie jestem w stanie zrobić nawet 2 km w planowanym tempie maratońskim. W optymistycznym wypadku (jeśli np. za tydzień będę już w stanie biegać i ten podskórny krwiak zniknie w cholerę) pozostanie mi 3 tygodnie, żeby 1) wrócić do formy, którą miałam tak pięknie wypracowaną przed tym idiotycznym wypadkiem, 2) doszlifować formę, zrobić tapering i złamać 3:30.

To wszystko brzmi kuriozalnie. Nieprawdaż? Wiem, że przede mnę pewnie jeszcze niejeden biegowy sezon, niejeden cykl przygotowawczy, półmaraton, maraton itd, itd... Wiem (tzn. mam taką nadzieję, bo to wydarzenie raczej utwierdziło mnie w przekonaniu, że niczego nie można być pewnym). Ale powiedzieć sobie "a co mi tam, rezygnuję" po prostu nie potrafię - chyba, że będę do tego zmuszona...

marca 15, 2015

2 tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim pieprznął mnie (za przeproszeniem) samochód...

2 tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim pieprznął mnie (za przeproszeniem) samochód...

marca 15, 2015

2 tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim pieprznął mnie (za przeproszeniem) samochód...


... na przejściu dla pieszych. Na zielonym świetle... Wypadek miał miejsce w piątek, gdy szłam na godzinę 18 na Drogę Krzyżową (ja rozumiem, gdybym jeszcze szła na jakiś melanż). Zawsze miałam w sobie coś z Hioba... Samochód wjechał na mnie z lewej strony (też miał zieloną strzałkę, ale przecież to ja miałam pierwszeństwo). Gość, który mnie potrącił wezwał kartkę (ja byłam w takim szoku, że upierałam się, że nic się nie stało i z tym krwotokiem z nosa oraz podartymi spodniami chciałam iść, jak planowałam do kościoła - to chyba taki mechanizm obronny, że człowiek tuż po wypadku nie dopuszcza do świadomości, że coś mogło mu się złego wydarzyć), potem przyjechała policja (dostał 500zł mandatu), odwieziono mnie do domu (bo odmówiłam pojechania do szpitala...) i dalej, cóż... Może i powinnam się cieszyć, bo tragicznie się to nie skończyło: ogłuszyło mnie na parę minut, plus krwotok z trochę obitego nosa, siniak na lewym paśmie biodrowym,  podarte spodnie na kolanie... I właśnie: to cholerne kolano. Żadna kosteczka nie pękła, ani nic w tym rodzaju, ale jest zbite i okryte nieskromnym siniakiem, co uniemożliwia mi obecnie bieganie i eliminuję z treningu. Przy chodzeniu jest w sumie okej, ale dzisiaj wybrałam się na sprawdzian, jak to wygląda podczas truchtu i po niespełna 10 minutach musiałam się zatrzymać. Kolano zaczęło mnie piec i odczuwalny był znaczny dyskomfort biegu - tak jakby ten siniak podrażniał mi chrząstkę w kolanie. Nie było sensu dalej tego ciągnąć...



 A przecież byłam teraz w bezpośrednim przygotowaniu startowym. Tak świetnie mi wszystko szło w ostatnich tygodniach. We wtorek zaliczyłam jeden z bardziej epickich biegów progowych na stadionie, tempo maratońskie w ubiegły weekend na totalnym luzie... W czwartek i piątek już zmęczenie trochę się skumulowało i lekkości brakowało, ale przecież o to chodzi w BPS... Miałam ten tydzień zakończyć z ponad setką na liczniku, następny również, a potem tapering przed półmaratonem, by forma w efekcie superkompensacji "wystrzeliła" na dzień zawodów. Wszystko tak pięknie zaplanowane i było 99% szans, że plan zostanie w pełni zrealizowany. A teraz nie wiem czego mogę się spodziewać po swoim organizmie. Nie wiem, czy w tym tygodniu uda mi się zrobić, jakiś (chociaż jeden...) mocniejszy trening na przetarcie przed półmaratonem - ba!'; nie wiem, czy będę mogła zrobić choćby 60 minut regeneracyjnego biegu... Nie chce dramatyzować co prawda, mam nadzieje, że w tym tygodniu się z tego wykaraskam (na szczęście mój organizm ma zdolność bardzo szybkiej regeneracji), ale nie będę ukrywać, że trochę szlag mnie trafia... Czemu to akurat teraz? Z drugiej strony pocieszam się, że lepiej teraz niż np. dwa dni przed Półmaratonem Warszawskim, albo o zgrozo, tuż przed Orlen Warsaw Marathon... Tyle miesięcy przygotowań diabli by wzięli... 

Postaram się zachować spokój na ile to możliwe (choć wracając dzisiaj ze swojego "treningu" trwającego 10min miałam chęć cisnąć głową w jakiś mur, albo co gorsza, stratować Bogu ducha winnego przechodnia na ulicy). Głosy z zewnątrz pocieszają mnie, że może na plus mi wyjdzie taka przymusowa "regeneracja"... Może tak. Zobaczymy... Trzymajcie kciuki, żeby tak właśnie się stało. "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło" mawiają... 

Cholera jasna.... co za farsa.

"Pocałunek z asfaltem" jaki zaliczyła Chrissie na
2 tygodnie przed Ironmanem w Kona - 2011 rok

Z treningu biegowego, jak już wspomniałam, jestem teraz wyeliminowana, ale za to postaram się popracować nad treningiem mentalnym (ze zdwojoną siłą). Przeczytam sobie jeszcze raz historię triatlonistki Chrissie Wellington "Bez ograniczeń". Ta kobieta z żelaza na dwa tygodnie przed Iromanem w Kona (dla niewtajemniczonych, czym jest Ironman: zawodnicy mają do pokonania 3,8 km pływania w otwartym akwenie - ocean... - następnie 180 km rowerem, po czym ... do przebiegnięcia maraton, czyli 42,195 km najczęściej w totalnym słońcu przy temperaturze około 30 stopni w cieniu) miała "pocałunek z asfaltem" podczas treningu kolarskiego. Potłukła się naprawdę mocno, ale pomimo tego wypadku w niemal kluczowym czasie przed wyścigiem, wygrała te heroiczne zawody w iście heroicznym stylu... 

marca 08, 2015

Weryfikacja planów i zimna kalkulacja

Weryfikacja planów i zimna kalkulacja

marca 08, 2015

Weryfikacja planów i zimna kalkulacja

Za mną kolejny tydzień treningowy. Stuknęło 103,18 km, w tym 3 naprawdę wartościowe akcenty. W skrócie:

Podsumowanie tygodnia (2.03 - 8.03)

Poniedziałek: 15 km wybiegania po niedzielnych zawodach (średnie temp.5:17min/km)
Wtorek: Biegi progowe 4,8/3,2/1,2 km (miało być na stadionie, ale niestety zastała mnie ślizgawka, więc trzeba było zrobić trening na pętli nad stawem); tempo progowe wyszło trochę słabiej niż zazwyczaj na treningu, bo jednak w nogach miałam jeszcze zawody (4:32-4:38min/km); z przerwą 2min trucht - łącznie 15,07 km
Środa: wolne od biegania/ zajęcia ze sztangą
Czwartek: Trening rytmowo - progowy; tj. bs/3x200/200m trucht/ 5x1,2km temp.prog 4:26-4:34min/km z przerwą 35sekund/ rytmy 2x400/400 - łącznie 14,39km - najbardziej w tym treningu pozytywnie mnie zaskoczyło, że schłodzenie po treningu zrobiłam w okolicach tempa maratońskiego, a wydawało mi się, że robię regeneracyjny truchcik
Piątek: regeneracja 14,13 km (śr. 5:25min/km)
Sobota: 20km w tempie maratońskim (śr.tempo wyszło 4:52min/km), łącznie 24,58km ze średnią 4:58min/km - naprawdę bardzo dobra dyspozycja i czułam, że mogłabym spokojnie jeszcze dalej pociągnąć bieg w tempie M (2 tygodnie temu ledwo dobrnęłam do końca)
Niedziela: regeneracyjne 20km (śr.tempo 5:21min/km)

Sobotni trening


Ogólnie ten tydzień zdecydowanie mogę uznać za bardzo udany. Prócz biegania staram się 3 razy w tygodniu robić ćwiczenia z piłką gimnastyczną na brzuch i stabilizację, ćwiczenia na ręce z ciężarkami i oczywiście nie zaniedbywać stretchingu, bo muszę przyznać, że daleko mi do ideału w tej kwestii. Tzn. nie żebym jakoś bardzo rzadko się rozciągała, ale pomimo, że robię to dość systematycznie, to i tak mam wrażenie, że jestem pokurczona. Może nie mam ambicji, żeby robić szpagat, ale wyprostować te zabiegane nogi i dociągnąć je do tułowia trzymając chociaż na wysokości łydki, to by wypadało, a nie tak ślamazarnie zginać je w kolanach...

Weryfikacja i zimna kalkulacja, czyli o planowanym tempie półmaratońskim

W tytule posta wspomniałam o zimnej kalkulacji i weryfikacji. Otóż, jakiś czas temu napisałam tutaj, że chciałabym tegoroczny Półmaraton Warszawski przebiec w średnim tempie 4:29min/km i stwierdziłam, że jak najbardziej jest to możliwe. Może i jest, ale rozsądek podpowiada mi, że powinnam się raczej nastawiać na tempo w przedziale 4:35-4:39min/km. Zresztą, nie tylko rozsądek, ale i kalkulator biegowy. Poza tym zastanawiam się też, czy by nie spróbować pobiec negative splits, bo obawiam się, że znowu "zapędzę" się na początku dystansu i rzeczywiście pierwszą dychę uda mi się przebiec w tempie 4:29min/km, a potem... będę cierpieć i z każdym kilometrem zwalniać. Cóż, zobaczymy, ale coraz bardziej przekonuję się wewnętrznie do taktyki NS, a nie utrzymywania stałego tempa. Co prawda wymaga to dużej dyscypliny, bo na zawodach z reguły gazu nie brakuję na pierwszych kilometrach i biegnie się z jakąś dziwną fałszywą pewnością, że utrzyma się takie tempo z lekkością do końca dystansu, ale ta nieroztropność (delikatnie mówiąc) szybko prowadzi do zderzenia się ze ścianą, a jeśli nie ze ścianą, to do zakwaszenia i natarczywych myśli, by zejść z trasy... Cóż, zobaczymy. Nie ukrywam, że chciałabym siebie pozytywnie zaskoczyć na Półmaratonie Warszawskim i pobiec ten negative splits. :)

marca 03, 2015

Tropem Wilka... i trochę o Sakramencie Potu

Tropem Wilka... i trochę o Sakramencie Potu

marca 03, 2015

Tropem Wilka... i trochę o Sakramencie Potu


W ostatni weekend wystartowałam w Biegu Tropem Wilczym dnia 1 marca, rzecz jasna w Warszawie. Przez spalony Most Łazienkowski trasa została nieco zmodyfikowana i zamiast dłuższej prostej Aleją Zieleniecką, biegaczom zostały zafundowane 4 okrążenia Parku Skaryszewskiego w przypadku biegu na 10 km, a to właśnie w nim brałam udział. Przyznam, że średnio mnie to ucieszyło. Nie dość, że 4 pętle, to w tym jeszcze parę spowalniających nawrotek, że już nie wspomnę o tych dziurach... Ale dość tego malkontenctwa. 

W tygodniu przed zawodami znacznie zmniejszyłam kilometraż, jak i intensywność treningów, tj. akcenty były tylko na pobudzenie, a nie z myślą o mocnych przetarciach, "zajeżdżaniu się" i podbijaniu formy. Ot takie, by się nie zamulić.


Podsumowanie tygodnia (23.02 - 1.03)

Wyglądało to tak:

Poniedziałek: wolne ( w sam pt, sob, niedz. łączna objętość wyniosła 64 km, więc wypadało się zregenerować nieco)
Wtorek: 12km w śr.temp. 5:06min/km
Środa: lekki akcent na pobudzenie - 5x5 min w tempie progowym 4:20 - 4:25min/km (stadion) z przerwą 1min trucht / łącznie 11km
Czwartek: bardzo luźne 11km (5:34min/km) - coś mnie lewa noga bolała...
Piątek: Rytmy 3x(200/200/400) - tempo odcinków od 3:34 do 3:45min/km / łącznie 11,80 km
Sobota: bs 8,6 km w tym przebieżki 4x100m na pobudzenie

Razem wyszło wszystkiego 65,1 km, więc o około 35 km mniej niż choćby w poprzednim tygodniu, więc teoretycznie świeżość na zawodach być powinna.

Zawody...

Czy była? Nie wiem. Wiem, że pobiegłam bardzo nierozsądnie, ale tak sobie myślę, że kompletnie nie potrafię biegać na dychę. Na razie nie jest to mój dystans. Może wraz z nabieranym biegowym doświadczeniem kiedyś go okiełznam, ale na razie chyba nie zdarzyło mi się pobiec dychy, tak jakbym sobie tego życzyła.

Ale nie mogę też powiedzieć, że poszło mi źle. Nabiegałam nową życiówkę tj. 44 min 53 s. Po przekroczeniu linii mety myślałam jednak,  że nie udało mi się nawet złamać tych nieszczęsnych 45 minut i w grobowym nastroju jadłam wojskową grochówkę, którą uraczono nas po biegu. Ze zmęczenia zapomniałam, że czas na telebimie, czy jak to tam inaczej nazwać, to czas wyświetlany od wystrzału startera, a ja linię startu przekroczyłam parę sekund później. Tak więc potem uświadomiłam sobie, że uff... złamałam 45 minut. Ale i tak byłam średnio zadowolona. Dlaczego? Bo zamiast pobiec z głową, pobiegłam pierwsze kilometry sercem, a potem cierpiałam. W okolicach 7-8km miałam nawet myśli żeby zejść z trasy. Pierwszy kilometr przebiegłam tempem 4:19 i myślę sobie "cholera, a może by tak zamiast w planowanym tempie poniżej 4:30 przez pierwsze kilometry, pobiec by tak poniżej 4:20?! Mam taką lekkość w nogach...". Tak... lekkość była może przez pierwsze 5 kilometrów, a później zaczęłam stopniowo zwalniać. Na szczęście miałam jeszcze siły, żeby przyspieszyć na ostatnim kilometrze, bo w przeciwnym razie to rzeczywiście nie złamałabym nawet tych 45 minut...


Szkoda, że podczas biegu zapomniałam o tym cytacie...

"Biegnij pod kontrolą podczas wyścigu, a wyścig będzie Twój; biegaj na czuja, a wyścig przejmie panowanie nad tobą." - święte słowa. Muszę je sobie chyba napisać flamastrem na rękach przed maratonem.



W każdym razie, co ucieszyło mnie dużo bardziej niż ta nowa życiówka (bo w duchu liczyłam na lepszy czas), byłam na 9 miejscu wśród 331 startujących kobiet, czyli, jakby nie patrzeć w ścisłej czołówce tego biegu! Pierwsza dziesiątka brzmi całkiem dumnie, tym bardziej, że tylko zwyciężczyni była młodsza ode mnie (bodajże rocznik 94), a reszta zdecydowanie starsza w większości (nawet i o ponad 10 lat...). Jaki z tego morał? Mam jeszcze dużo czasu, żeby dogonić czołówkę kobiet. :) A nawet bardzo dużo. :)

A teraz wkraczam już w BPS - Bezpośrednie przygotowanie startowe. Tak więc czekają mnie 3 mocne tygodnie przed Półmaratonem Warszawskim (ogłoszono już nową trasę i moim skromnym zdaniem jest dużo szybsza niż poprzednia, tak więc biegaczom całkiem na plus wyszło to spalenie mostu...), w których planuję nie schodzić poniżej 100 km tygodniowo (i 3 akcentów w tyg.), potem tydzień taperingu przed półmaratonem, a następnie podobny schemat przed Orlen Warsaw Marathon. Czy życie biegacza nie jest piękne? Te hektolitry wylanego potu w imię życiówek to cudowny heroizm... Jak to ładnie ktoś ujął w książce "Biegać mądrze" - Sakrament Potu...

Open: 197/1354
Wśród kobiet: 9/331
Czas netto: 00:44:53


[Btw. jeszcze co do samego biegu, to jak pewnie wszystkim wiadomo jest on organizowany dla uczczenia pamięci tak zwanych Żołnierzy Wyklętych, więc prócz samego biegu, organizowana była również rekonstrukcja historyczna i inne tego typu atrakcje, a prócz tego, udało mi się również "załapać" na krótkie przemówienie jednej z kombatantek wojennych, która m.in była skazana na ileś lat sowieckich łagrów... Przyznam, że było to dla mnie dość wzruszającym doświadczeniem. Ostatnio czytam książkę Warłama Szałamowa, również byłego więźnia łagrów, pt. "Opowiadania kołymskie", które jak się można domyślać, opisują właśnie realia, jakie tam panowały. I ciężko uwierzyć, że... były to realia. Książkę zdecydowanie polecam wszystkim choć trochę zainteresowanym tego typu tematyką.]

lutego 23, 2015

Nie ma to, tamto

Nie ma to, tamto

lutego 23, 2015

Nie ma to, tamto

Do Orlen Warsaw Marathon jeszcze 61 dni. Z jednej strony całkiem sporo, a z drugiej nie ma już czasu na przypadkowe "wypchaj dziurę" treningi. Poza tym na miesiąc przed maratonem startuję jak większość warszawskich (i nie tylko) biegaczy w jubileuszowym Półmaratonie Warszawskim. Ale trochę się zagalopowałam w przyszłość, a miało być podsumowanie ostatnich tygodni pod względem treningu. Ale ten wstęp można uznać za nieprzypadkowy, bo to przecież właśnie cele długoterminowe stanowią główny motor do pracy nad swoim skromnym amatorskim bieganiem...

Jak już wspominałam przez ostatnie 2 tygodnie miałam praktyki, przez co zmuszona byłam do zmiany swoich przyzwyczajeń, bo praktyki były od godzin porannych, a ja o poranku zawsze biegam. Choćby się waliło i paliło, zbliżał Armageddon, czy cokolwiek innego, to nie ważne. Poranny trening to świętość niczym odśpiewywanie godzinek na pielgrzymce o świcie. Jednak czasem życie zmusza porzucić na jakiś czas swoje ideały i zastępuję je innymi (ideałami)... W każdym razie podołałam. Praktyki poszły rewelacyjnie, a ja trzasnęłam całkiem niezły kilometrażyk. Jedyne co sprawiało mi problem i demobilizowało czasem do wykonania treningu danego dnia to... układ trawienny. Cholernie ciężko jest "to" przestawić na inny tryb. Czasem czułam, jakby mi cała orkiestra grała w żołądku na treningu. Ale w drugim tygodniu było już lepiej. Po miesiącu organizm pewnie by ze mną współpracował i współgrał z głową - mam taką nadzieję. W każdym razie głowa miała dużo do roboty i musiała spinać do walki te chlupoczące bebechy. 

Przez ostatnie 2 tygodnie udało mi się zrobić 5 akcentów (w tygodniu 9-15.02 były 3, a w następnym 2), w pierwszym tygodniu 100,73 km, w drugim 101,79 km, w tym aż 2 dni wolne od biegania. Ogólnie ostatnio uznałam, że jednak na moim poziomie ten 1 dzień wolny w tygodniu jest bardziej wskazany niż nie. W ubiegłym miesiącu miałam małe problemy z lewą łydką i zaczął mnie szczypać achilles, więc uznałam, że muszę trochę spasować. Co prawda mam wrażenie, że to przeciążenie nie było do końca spowodowane bieganiem, a raczej ćwiczeniami ze sztangą podczas których wbrew pozorom często bardziej odczuwa się pracę mięśni łydek, czworogłowych uda, że już o kolonach nie wspomnę, niż mięśnie rąk i barków. Cóż, fajnie by było mieć mega biceps i triceps, ale bardziej zależy mi na bieganiu w dobrej dyspozycji. Tak więc teraz sztanga max 2 razy w tygodniu i jeden dzień wolnego od biegania.

Podsumowanie tygodnia 

Co do wykonywanych akcentów, to są dość "monotematyczne", ale (podobno) siła biegania tkwi w prostocie. 
10.02 - 6x5min w tempie progowym (wyszło od 4:27 do 4:22min/km) z przerwą 30s trucht - ogólnie dobra dyspozycja
12.02 - biegi ciągłe w tempie progowym: 4,8km (śr.temp. 4:26min/km)/3min trucht/ 3,2km (śr.temp.4:27min/km)/2min trucht/ 1,2km (śr.temp.4:22) - chlupotało w żołądku... potem poszłam na pączki, bo to był Tłusty Czwartek...
14.02 - z okazji Walentynek zrobiłam sobie 20km tempa maratońskiego (średnia 4:53min/km); miało być 22km, ale nie miałam tego dnia dyspozycji mimo, że pogoda była rewelacyjna

19.02 - 4x10min tempo progowe (od 4:31 do 4:22min/km)/z przerwą 2min trucht - trochę mi było wstyd, że od tylu dni nie biegam nic mocniejszego, a z drugiej strony od rana mówiłam sobie, że dzisiaj nie biegam... ewentualnie jakiś krótki bs w najlepszym wypadku, ale w rezultacie wyszło całkiem nieźle i potem się sama sobie dziwiłam, że tak mi się nie chciało
21.02 - długa jak na mnie rozgrzewka (ponad 5km bs), a potem 8km biegu ciągłego w tempie progowym na stadionie (biegłam na samopoczucie, ani razu nie kontrolując tempa na Garminie i wyszło 4:33min/km - trochę kiepsko, ale z drugiej strony nie było sensu wyciskać soków...), a potem 40min BNP

W pozostałe dni, jak się można domyślać robiłam biegi spokojne w przedziale 11-24 km. Sztangę i inne ćwiczenia fitness ograniczyłam, bo to jednak dość kontuzjogenne "zabawy". Cóż, bycie biegaczem wymaga wielu wyrzeczeń. 

Btw. Z okazji urodzin dostałam dużą niebieską piłkę gimnastyczną, więc w końcu będę z nią ćwiczyć systematycznie...Trzeba przyznać, że jeżdżenie specjalnie na siłkę by zrobić z nią 20 min ćwiczeń chociaż 3 razy w tygodniu nie wychodziło mi tak konsekwentnie, jakbym sobie tego życzyła, a teraz nie będzie już wymówek.

A sobie sprawiłam taki o to prezent: 24 km wolnego wybiegania (bo tyle kończę lat...). Aż takim masochistą nie jestem, żeby się katować biegami ciągłymi, albo o zgrozo interwałami, w swój wielki dzień...

lutego 21, 2015

Święta rutyna

lutego 21, 2015

Święta rutyna

Czas zmienić nieco formułę bloga, bo tak tutaj cicho, że aż wstyd. Ostatnio w modzie zrobiły się tak zwane raporty, podsumowania - zwał, jak zwał. U mnie też taki chyba jeden jakiś czas temu się pojawił, ale na nim się skończyło, a w sumie szkoda. Szkoda bardziej dla mnie samej niż dla potencjalnego czytelnika, ale sądzę, że takie raporty to całkiem dobry sposób na uporządkowanie własnych wniosków co do treningu - taki ekshibicjonistyczny pamiętnik, który z racji tego, że jest ekshibicjonistyczny motywuję jeszcze bardziej do tego, by sumienniej do niego podchodzić. Zresztą, może też trochę z uwagi na to, że jutro moje urodziny, to zbiera mi się na podsumowania? 

Przez ostatnie dwa tygodnie byłam zmuszona biegać głównie po południami co było dla mnie niezłą próbą charakteru. Czasem tak straszliwie mi się nie chciało, że aż sama się potem sobie dziwiłam. "Ja szukam jakiś głupich wymówek? Że niby pogoda nie ta? Że po bieganiu będę zbyt wykończona, żeby jeszcze dokumentację praktyk uzupełniać?". Winne tym rewolucjom były wspomniane praktyki - szczegółów może podawać nie będę, ale nadmienię tylko, że podobnie, jak Bill Rodgers studiuję pedagogikę specjalną.

Dla sprostowania - tak naprawdę winne temu nie były same praktyki, które zajmowały mi sporo czasu, ale silnie ugruntowane przyzwyczajenie rannego biegania. Mogłabym chyba policzyć na palcach jednej ręki ile razy przez ostatni rok biegałam popołudniu/wieczorem. Jeśli chodzi o bieganie jestem w 100% skowronkiem. Nawet w weekend wstawanie o 7 rano (z myślą o bieganiu) to dla mnie normalka (choć czasem bywają poranki grozy i myśli: po cholerę mi to...). Bycie biegaczem, to bycie rutyniarzem. Ale to święta rutyna - rytuał wręcz. 

Dlaczego nie lubię biegania po południu/wieczorem? Bo trzeba analizować co będzie się jadło, tak, aby nie wystąpiły rewolucje żołądkowe... Bo nigdy człowiek nie wie, czy "coś tam" po drodze nie wyskoczy i nie będzie trzeba treningu przełożyć na późniejszą godzinę (i tutaj znowu zagwozdka "co zjeść?"). Bo świat czasem wyprowadza człowieka z równowagi i głowa staję się pełna innych problemów niż ciężki trening (a głowa też powinna dobrze biegać). Bo kiedy jest do wykonania jakiś akcent, człowiek ma za dużo czasu na analizę, czy to będzie trudny trening i czy naprawdę mu się chce tak dzisiaj siebie katować. Bo pojawiają się myśli, że może by tak dzisiaj zrobić tylko BS, a jutro akcent... Albo (o zgrozo!) zrobić dzisiaj wolne...

Przy porannym bieganiu te wszystkie dylematy dla mnie znikają. Jem sytą kolację, rano kawa i nawet nie mam czasu się zastanawiać, czy ten akcent naprawdę będzie taki morderczy. Po prostu działam jak automat i wszelkie analizy są bardzo mgliste (niczym poranna mgła). W żołądku mi nic nie chlupie i czuję swego rodzaju rześkość... A jeśli nogi nie są "zajechane" to nawet i lekkość biegu.

Zamiast podsumowania, wyszła pochwała rannego biegania... Ale urodziny mam jutro, więc jeszcze nic straconego. Podsumowanie będzie jutro...

stycznia 20, 2015

Chomiczówka i oczywiście grochówka (18.01.2015)

Chomiczówka i oczywiście grochówka (18.01.2015)

stycznia 20, 2015

Chomiczówka i oczywiście grochówka (18.01.2015)

W ubiegłym roku start w Biegu Chomiczówki był z mojej strony zupełnie spontaniczny. Zapisywałam się w dodatkowej turze, nie robiłam sobie żadnych nadziei co do planowanego wyniku , generalnie: jak nogi poniosą, tak pobiegnę, a może i nawet zrobię sobie treningowo te 15 km - myślałam. Po przekroczeniu linii mety wiedziałam jednak, że będzie to dla mnie bieg, który na stałe zapisze sobie miejsce w kalendarzu planowanych startów i branie w nim udziału stanie się dla mnie swego rodzaju tradycją. Tak więc w tym roku był to już start niespontaniczny. W tygodniu przed zawodami poluzowałam z kilometrażem, ostatni akcent zrobiłam w środę (jeszcze nigdy tak szybko nie biegałam interwałów, jak tego dnia, więc naprawdę bardzo optymistycznie mnie to nastrajało), czwartek - spokojne 12km i basen (+jakuzzi), w piątek nawet zrobiłam dzień wolny od biegania, w sobotę jeszcze tylko luźna dyszka i przyszedł dzień wyczekiwanych zawodów. Nie chcąc już dalej zanudzać (bravo dla tych co czytają dalej) - planowałam pobiec... jak najszybciej i liczyłam na dobrą dyspozycję. I w sumie się nie przeliczyłam, ale z drugiej strony trochę zagalopowałam, przez co zaczęłam puchnąć na ostatnich kilometrach. Generalnie plan był taki, żeby pobiec ze średnią poniżej 4:30min/km i według mojego Garmina cel został zrealizowany, a w rzeczywistości jednak niestety nie. Ale tak naprawdę sama jestem sobie winna, bo zamiast zacząć wolniejszym tempem (4:39min/km) i potem stopniowo przyśpieszać do około 4:16-4:20min/km, to zrobiłam zupełnie na odwrót, czemu winna (prócz ja sobie samej) była lekkość, jaką czułam przez pierwsze 5km. Zresztą zdaję mi się, że w moim przypadku na wszelakich zawodach głównym winowajcą kryzysów jest moja głowa, a nie brak przygotowania (wydolnościowego, mięśniowego, etc). Nie opanowałam jeszcze tej sztuki by odpychać od siebie podszepty "dobra, odpuść, nie wyrobisz takim tempem do końca... a niech mnie wymijają, mi już to obojętne..." i zamiast mówić sobie "dasz radę, musisz, nie wygłupiaj się teraz, nie po to tyle trenowałaś, żeby teraz dać ciała", to się im poddaję przez jakiś etap trwania biegu. Zdecydowanie muszę nad tym popracować. Sęk w tym, że na treningach mi się to nie zdarza. Chyba nawet na treningu zrobiłam swoją życiówkę na 5km, jak przeglądałam międzyczasy jednego ze swoich biegów tempowych... Może winna jest tutaj presja, jaką na siebie wywieram? (bo nie sądzę, żeby dla kogokolwiek ważnym było czy pobiegnę ze średnią 4:29, czy 4:35... nie na tym poziomie biegania).


Niestety na zdjęciach z zawodów w większości wyglądam jak mops - no i żeby nie było: tego pana potem "spokojnie" wyprzedziłam

Jakby jednak na to wszystko nie patrzeć, to życiówka padła. Wnioski odpowiednie z tego biegu wyciągnęłam, legendarną grochówkę zjadłam, ładną techniczną koszulkę dostałam i w zasadzie to powinnam się cieszyć (rok temu bieg w takim tempie był dla mnie przecież totalną abstrakcją - 15km z średnią 4:45min/km przyprawił mnie niemal o puszczenie pawia za linią mety), z tym, że jak to się mówi, apetyt rośnie w miarę jedzenia (i nie mam tu na myśli grochówki) i analogicznie, rośnie też ambicja w miarę włożonych starań. 


Ale wystarczy już tego biadolenia. Warszawski Półmaraton w marcu MUSZĘ pobiec ze średnią 4:29min/km. Wiem, że jest to możliwe nie tylko według mojego Garmina, który czasem na zawodach myli się o 200 metrów, które w takiej sytuacji robią dużą różnicę.

Podsumowując:
Wynik: 01:08:17 (średnie tempo 4:33min/km)
OPEN: 367/ 1307
Wśród kobiet: 26/ 277
Kategoria wiekowa K20: 13/ 74

http://www.online.datasport.pl/results1368/

stycznia 04, 2015

Jak z Warszawy do Madrytu...

Jak z Warszawy do Madrytu...

stycznia 04, 2015

Jak z Warszawy do Madrytu...

Jeszcze rok temu biegałam opierając się o plan, który miałam wydrukowany na kartce A4. Jednostki, które wykonałam zamalowywałam jakaś kolorową kredką, bambinówką najczęściej. Prawie wszystkie prostokąty w tabelce były zamalowane (oprócz dni wolnych) - odpuszczanie treningu to dla mnie niemal grzech ciężki (w mojej mentalności - i gdzieś w podświadomości - istnieje coś, jakby na kształt przykazania: pamiętaj, abyś zaplanowany trening wykonał). Od tamtej pory jednak wiele się pozmieniało. Oczywiście nie w kwestii bycia sumiennym pod względem trzymania się podjętego przez siebie planu treningowego, choć przyznam, że jednak im biegacz bardziej świadomy swego biegania, tym więcej wprowadza modyfikacji. Niedziela już nie zawsze jest dla mnie dniem w którym robię (obowiązkowo!) długie wybieganie. Poniedziałek dniem wolnym (bo dzień po długim wybieganiu dobrze jest się zregenerować), a w sobotę już raczej nie robię siły biegowej (czyt.podbiegów).

Pamiętam, jak jeszcze rok temu biegałam z małym niebieskim zegarkiem marki Timex. Bez GPSa. Bez paska HR. Funkcja LAP w nim istnieje, ale nigdy nie korzystałam. Po prostu włączałam stoper i biegłam. Jeśli było to długie wybieganie, patrzyłam kiedy miną 2 godziny lub więcej. Jeśli w planie były odcinki np. "przyspieszenia 5x8min, przerwa 3min trucht" to po prostu biegłam na wyczucie (a nie według tabeli Danielsa patrząc na tempa biegów progowych lub interwałów). Na stadion, który mam kilometr od miejsca swojego zamieszkania się nie pchałam (mieszkam obok stadionu na Agrykoli - takie warszawskie Iten). Zdawało mi się, że... tam biegają tylko profesjonalni biegacze, a nie taka totalna amatorszczyzna, jak ja. Jeszcze ktoś zauważy, że moja technika biegu jest daleka od ideału, albo, że biegam za wolno. Zresztą... na pewno ktoś mnie stamtąd wygoni, bo pewnie trzeba się zapytać jakiegoś gostka z recepcji, czy można tam sobie, tak za darmoszkę biegać (w końcu utrzymanie tartanu w dobrym stanie i tej zielonej trawki na stadionie z pewnością trochę kosztuję). Prócz tego, jeśli mam być szczera, w tłumie biegać nie lubię (zawody to co innego). W bieganiu cenie sobie ciszę, samotność - często wręcz irytuję mnie, gdy widzę wokół siebie chmary biegaczy i myślę sobie wtedy: kurczę, trzeba było wstać trochę wcześniej... godzinę temu pewnie prawie nikogo tutaj jeszcze nie było.



Tak było jeszcze rok temu. Oczywiście niektóre rzeczy się nie zmieniają (na razie). Nadal cenie sobie - nazwijmy to - samotność długodystansowca (nawet jeśli danego dnia robię, tylko 10km w spokojnym tempie, co raczej długim dystansem - relatywnie - nie jest). Otóż, pamiętam (i raczej nigdy tego nie zapomnę), jak dnia 11 marca ubiegłego roku zostałam szczęśliwą (może to i wielkie słowo, ale niech będzie, że szczęśliwą) posiadaczką Garmina 310xt. Zaraz minie 10 miesięcy! I od tamtej pory bardzo żeśmy się ze sobą zżyli. Powiedziałabym nawet, że zaprzyjaźnili. Co więcej, przebyliśmy ze sobą szmat drogi, bo aż 3 tysiące kilometrów! To mniej więcej, jak z Warszawy do Madrytu!



Czasem bywa, że mój partner biegowy (w sensie zegarek Garmin rzecz jasna) jest trochę kapryśny i trzeba poczekać nieco dłuższą chwilę zanim złapie łączność z satelitami. Czasem trochę nierówno mierzy dystans i odcinki 400m nie zawsze mają 400m, a zawody na 10km miewają o 200 metrów więcej. Ale przecież ideałów nie ma. Ostatnio też mam problem z paskiem HR (brak synchronizacji z zegarkiem), ale Obsługa Garmin Connect już odpisała na moją reklamację i możliwe, że przyślą mi nowy. Mój trening mocno się zmienił, a zamknięty lub zaśnieżony/oblodzony stadion potrafi wpędzić mnie w mała depresję kiedy mam zaplanowaną sesje progową, albo interwałową. Ale generalnie więcej jest chwil kiedy myślę sobie: cholera, za nic bym nie oddała swojego Garmina 310xt!



Dalej rozwodzić się nie będę. Ot, taki to tylko mały wywód z okazji tych 3 000 km. Bo w końcu biegacze to nie tylko ambitne bestie, ale często i bardzo sentymentalne. Ale przesadnie tkliwą być nie zamierzam, a już na pewno rzewnie nie podchodzę do swego kilometrażu. Czy 11 marca - toż to będzie rocznica - stuknie mi (nam?) 4 000 km? 
Copyright © Szanuj pasję , Blogger